OpiniePISM czy PiSM? Analitycy czy propagandziści?

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

Rządowe ośrodki analityczne mogą pełnić dwie, zdecydowanie odmienne funkcje. Pierwszą, tradycyjną, jest przygotowywanie analiz, raportów, prognoz i rekomendacji z myślą o ich wykorzystaniu przez władze przed podjęciem określonych rozstrzygnięć politycznych. Drugi model zakłada, że think tanki pełnią rolę służebnych jednostek propagandy, ośrodków poszukiwania pseudonaukowych uzasadnień prowadzonej przez ich dysponentów polityki. Polski Instytut Spraw Międzynarodowych bliższy jest z pewnością drugiej z wymienionych ról.

Rządowy przekaźnik

PISM nadzorowany jest przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych i, jak się okazuje, coraz częściej stanowi „ekspercki” przekaźnik rządowych treści. Widać to wyraźnie w materiałach pojawiających się na tematy rosyjskie. Aspirują one do rangi „analiz”, a w rzeczywistości prezentują publicystyczną agitkę, przepełnioną myśleniem życzeniowym.

Dyrektor instytutu Sławomir Dębski w 2018 roku trafił na listę osób niepożądanych w Rosji. Był to efekt analogicznych polskich sankcji wobec kilku politologów rosyjskich, ale Moskwa zapewne nieprzypadkowo wybrał „eksperta” znanego z uprawiania antyrosyjskiej propagandy.  Można by sądzić, że publikacje PISM na temat Rosji są wyrazem żądzy zemsty Dębskiego na Kremlu. Problem jest jednak szerszy. Rosją w instytucie zajmuje się m.in. prof. Agnieszka Legucka.

To właśnie ona autorką lakonicznej „analizy” zatytułowanej szumnie „Konsekwencje wyborów do Dumy dla polityki wewnętrznej i zagranicznej Rosji”, która ukazała się w formie wydawanego przez PISM biuletynu. Z półtoramiesięcznym opóźnieniem analityczka rządowego ośrodka zajęła się omówieniem następstw rosyjskich wyborów parlamentarnych, które odbyły się 17-19 września (naszą analizę ich wyników zamieściliśmy świeżo po podliczeniu głosów).

Wołanie o Nawalnego

„Skala naruszeń, fałszerstw i represji była większa niż w poprzednich wyborach do Dumy w 2016 r. i 2011 r. Władze nie dopuściły do wyborów realnej opozycji, uniemożliwiły udział obserwatorów OBWE oraz represjonowały przeciwników politycznych. Aleksiej Nawalny trafił do kolonii karnej, a większość jego współpracowników wyjechała z FR” – pisze prof. Legucka. Oczywiście, nie przytacza żadnych konkretów ani źródeł.

Władze rosyjskie nie uniemożliwiły przyjazdu obserwatorów OBWE, lecz Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka (ODIHR), działającego wprawdzie przy tej organizacji, ale krytykowanego od lat za brak przejrzystych procedur i nadmierną finansową zależność od Stanów Zjednoczonych. Zresztą, rosyjski MSZ wyraził zgodę na przyjazd jego misji, tyle, że ustalił jej realistyczną liczebność na 50 osób, a nie 500, jak postulowała ta organizacja. W efekcie ODIHR zdecydował  całkowicie dobrowolnie, że obserwatorów nie wyśle wcale. To informacja dostępna w oficjalnych źródłach tej organizacji.

Nawalny i jego środowisko, według wszystkich dostępnych sondaży, ma poparcie 1-2% obywateli, więc i tak nie miałby szans na przekroczenie 5-procentowego progu wyborczego. Jego współpracownicy opuścili zaś Rosję dobrowolnie i urządzili sobie całkiem wygodne życie w krajach tzw. Zachodu. Nie wszyscy, oczywiście, bo paru szeregowych jego zwolenników nadal próbuje działać w Rosji, choć na żadne wsparcie swojego sponsorowanego kierownictwa raczej nie mogą liczyć.

Złowrogi cień dwugłowego orła i smoka

Pracująca na rzecz rządowego think tanku kraju niewątpliwie coraz bliższego autorytaryzmowi, jakim staje się Polska pod rządami PiS, Legucka o tendencje autorytarne oskarża władze rosyjskie. Do tego – o zgrozo! – jej zdaniem podejmą one kurs na zbliżenie z Chinami. „Za pomocą dezinformacji i ataków cybernetycznych oba państwa będą starały się podważać zaufanie społeczne do rządów państw demokratycznych i w ten sposób wpływać na ich osłabienie” – pisze analityczka PISM. Nie wiemy wprawdzie, co ma na myśli wspominając o krajach „demokratycznych”, ale, jeśli przyjmiemy, że tak definiuje obszar tzw. Zachodu, to w wielu przypadkach zaufanie społeczne do ich władz wyparowało już dawno wraz z postępującym bankructwem koncepcyjnym ich klasy politycznej.

Legucka nie potrafi powstrzymać się od powtarzania całkowicie oderwanego od rzeczywistości mitu, jakoby Pekin i Moskwa stosowały jakąkolwiek dezinformację. Taką dezinformację, a ściślej zniekształcenie obrazu rzeczywistości, zauważyć można natomiast z pewnością w wielu publikacjach PISM na temat tych krajów.

Autorka tekściku roszczącego sobie pretensje do dokumentu eksperckiego powtarza również inny, w żaden sposób niepotwierdzony zarzut. Według niej, za ostatnim kryzysem migracyjnym na granicy polsko-białoruskiej stoi także Kreml. Po co miałby się tym zajmować? „Aby osłabić wpływ Polski i państw bałtyckich na politykę wschodnią w UE i NATO” – odpowiada z przekonaniem Legucka. Warto w tym miejscu przypomnieć, że wpływ Warszawy na ten kierunek polityki zewnętrznej wspomnianych bloków i tak jest znikomy. W przypadku Polski wynika to z nieudolności i zacietrzewienia ideologicznego, zaś w przypadku krajów bałtyckich – również z niewielkiej ich skali i potencjału.

Nie udało się Mińsku, próbujmy w Moskwie!

Ale to nie wszystko. W ostatnich zdaniach artykułu Legucka odważa się na formułowanie prognozy i rekomendacji. „Obywatele FR, którzy będą podlegali większej presji służb bezpieczeństwa, mogą decydować się na emigrację, m.in. do Polski. Rząd RP, na podstawie niedawnych doświadczeń wsparcia udzielanego Ukraińcom i Białorusinom, może zwiększyć pomoc dla środowisk pozarządowych i niezależnych mediów w Rosji i dla tych organizacji, które zdecydują się na działalność w Polsce” – czytamy, nie mogąc się powstrzymać od przecierania oczu ze zdziwienia.

Wychodzi na to, że z Rosji do Polski napłynie fala uchodźców i represjonowanych politycznie „demokratów”. I szukać schronienia będą właśnie pod parasolem reżimu stworzonego przez Jarosława Kaczyńskiego. Warto może uświadomić Leguckiej, że żadnego Borysa Sawinkowa XXI wieku w Polsce nie będzie. Emigracja rzekomych opozycjonistów, a najczęściej oligarchów lub beneficjentów zachodnich grantów, odbywa się w zupełnie innych kierunkach. Nie do prowincjonalnej Warszawy, z której za daleko na Lazurowe Wybrzeże czy do londyńskiego City.

Na koniec pada rozbrajająco naiwna propozycja ingerencji Polski w rosyjską politykę wewnętrzną, może jakiegoś nowego Majdanu, tym razem w Moskwie. Świadczy to o kompletnym oderwaniu autorki tych słów od rzeczywistości. Sytuacji w Rosji nie byli w stanie zdestabilizować nawet najpotężniejsi gracze. Uznawanie, że to, czego nie zdołał osiągnąć Waszyngton, leży w zasięgu ręki Warszawy jest piramidalnym absurdem. Chyba, że cel jest skromniejszy: utrwalenie wizerunku Polski jako lokalnego podżegacza i czynnika usiłującego, mimo braku rozumu i potencjału, siadać do partii szachów z potęgami.

Wyparty realizm, wdrukowany neoprometeizm

Z biogramu Leguckiej dowiadujemy się, że ukończyła stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim. Musiała tam zetknąć się z wykładami wybitnych polskich politologów ze szkoły realizmu politycznego, choćby prof. Stanisława Bielenia. Chyba, że opuszczała zajęcia. Po ukończeniu studiów trafiła bowiem do Studium Europy Wschodniej Jana Malickiego, będącego w istocie ośrodkiem propagandy antyrosyjskiej funkcjonującym pod szyldem UW, choć nie prezentującym żadnych osiągnięć naukowych. To szkoła polskiego, i nie tylko, neoprometeizmu, rozsadnik misjonizmu i snów o potędze Polski na Wschodzie.

Później było jeszcze w biografii Agnieszki Leguckiej stanowisko prorektorskie na Akademii Obrony Narodowej. PISM chwali się natomiast współpracą m.in. z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencją Wywiadu. Polska bezpieka przeniknięta jest zaś fanatyczną nienawiścią do Rosji i fantasmagoriami na temat roli Warszawy na obszarze postradzieckim. PISM trzeba w przyszłości albo rozwiązać, albo radykalnie przewietrzyć kadrowo. Ośrodek ekspercki przyda się każdej władzy. Pisanie jadowitej publicystyki warto jednak zostawić gazetowym komentatorom.

Mateusz Piskorski

Ilustracja: obraz „Polski Prometeusz” Horace’a Verneta z 1831 roku.

Redakcja