KulturaRecenzje„Sami swoi” – początek nie w pełni wyjaśniony

Redakcja1 miesiąc temu
Wspomoz Fundacje

Nawiązuję do recenzji prof. Grzegorza Pełczyńskiego z filmu „Sami swoi. Początek”, zamieszczonej w poprzednim numerze „Myśli Polskiej” (11-12/2024). Z jej tekstu wynika, że recenzent nie wiedział o tym, iż podstawą filmu jest książka „Każdy żyje jak umie” autorstwa Andrzeja Mularczyka, twórcy scenariusza, wydana w 2011 r.

Jest to autobiografia głównego bohatera filmu, postaci autentycznej. Tylko w wersji serialowej i filmowej  otrzymał on miano Kazimierza Pawlaka. Rzecz jednak nie w nazwiskach, tylko w autentyzmie zdarzeń. Ów bohater opowiadania w wersji literackiej jest narratorem: przytacza Mularczykowi koleje swego życia, wzbogacając  tę narrację refleksjami o człowieczym losie. Wszystko to zostało opowiedziane potocznym językiem chłopów polskich z powiatu trembowelskiego w oczywistej stylizacji autora. Książka stanowi  przejmujący para-dokument dziejów polskiego ludu z rubieży historycznej ziemi halickiej i Podola w XX w.  Podobnie jak film narracja zaczyna się w 1913 r., a kończy w 1945 r. W książce tej Andrzej Mularczyk pozwolił sobie na zupełną szczerość, czyli ustami bohatera ujawnił prawdę o doświadczeniach ziomków z wsi Krużewniki bez żadnego skrępowania. W 2011 r.  cenzura nie zagrażała autorowi.

W przeciwieństwie do recenzenta nigdy nie miałem dobrej opinii o serialu „Sami swoi” (1967) i jego kontynuacjach wedle scenariusza tego samego autora. Spełniał on rolę w miarę pogodnej „hecy” obyczajowej w filmowej pop-kulturze PRL-u, gdy to „zaciągający” chłopi polscy „zza Buga” (jak z księżyca) w niejasnych (cenzura! cenzura!) okolicznościach oswajali się z nowym ustrojem na tzw. Ziemiach Odzyskanych, zrywając więź z Ziemiami Utraconymi, czyli ich rzeczywistym polskim matecznikiem. Cenzura Polski Ludowej zadbała o niezliczone przemilczenia, przekłamania, uniki i eliminacje treści niewygodnych. Zostały śmieszne scenki „u płota”, podlane rodzajowym sosem i utaplane w koniecznym wtedy koniunkturalizmie. Mnie one nie bawiły. Dobra gra znanych aktorów nie mogła wyzwolić tego serialu z kagańca niewoli.

Wydaniem powyższej książki Andrzej Mularczyk spłacił dług sumienia w bardzo szlachetny sposób. Nareszcie w 2011 r. czytelnik polski mógł dowiedzieć się o rzeczywistej i niedawnej przeszłości rodaków „zza Buga”. Nie spodziewałem się jednak, że po upływie 13 lat powstanie z tego kolejny film tego samego scenarzysty i jednocześnie autora cennej książki. Tylko reżyser nowy – wybitny aktor Artur Żmijewski. Ekipa aktorska zagrała pierwszorzędnie. Realia fabuły oddane z maestrią i rzetelnością. Jednym słowem – same pochwały. Niestety, nie do końca. Historia Krużewników 1913-1945 przewija się przed oczyma widzów jak migotliwa wstęga, pośród uśmiechów i łez, radości i smutku, doli i niedoli, jak to w życiu. Sceny z filmu w koniecznych skrótach płyną w rytmie kart książki. I nagle błyszczą nożyce reżysera i scenarzysty.

Pierwszy ubytek w stosunku do narracji książkowej polega na całkowitej eliminacji wątku emigracji głównego bohatera do Argentyny na kilka lat po dramatycznym konflikcie z teściem. Ten ciekawy wątek (poznanie „szerokiego” świata) miał dla całej wsi pomyślne następstwa w czasie okupacji niemieckiej, gdyż bohater książki, władający płynnie hiszpańskim, uratował ziomków przed pacyfikacją przez oddział SS. Nawiązał bowiem śmiały dialog z jego dowódcą, który akurat przed 1939 r. pracował w placówce dyplomatycznej  Rzeszy Niemieckiej w Argentynie. W filmie to samo wydarzenie musiało być zastąpione dość prozaicznym epizodem, gdy Pawlak ratuje tegoż esesmana przed udławieniem się. To jednak zdecydowanie nie to samo. A pobyt w Argentynie scenarzysta zastąpił kilkuletnim osadzeniem Pawlaka w więzieniu z powodu fałszywego oskarżenia o ciężkie poranienie teścia. W ten sposób bardzo interesująca kanwa losu chłopskiego i splot niezwykłych przypadków zamieniły się w fabularny banał. Być może przeważyły koszty produkcji, a zatem trudność konstruowania epizodów choćby z imitacją argentyńskich pampasów. Ale nawet z tym zubożeniem chłopskiej „historii opowiadanej” – film nadal broni się znakomicie.

Na tym jednak nie koniec. Mamy w filmie rzetelne odtworzenie wydarzeń z trzech najazdów „czerwonych” (bolszewików  w 1920 r., okupacji radzieckiej z lat 1939-1941 i ponownej od 1944 r.), okupacji niemieckiej  (1941-1944) i wątku żydowskiego, choć w stosunku do narracji książkowej znacznie skróconego. Brakuje tylko jednego. I tu się posłużę cytatem z Kisiela: Zgadnij Koteczku!  Jakiego wątku brakuje? W książce bez emfazy i w należytej proporcji narrator przypomina zdarzenia z lat 1944-1945: napady zbirów upowskich na odosobnione gospodarstwa polskie, okrutne mordy na całych rodzinach, jadowite napisy na płotach i ścianach kościoła („Lachy za San” itd.), coraz większą trwogę Polaków (był to główny czynnik wymuszonej decyzji o wyjeździe z ziemi ojczystej).

Na szczęście Krużewniki nie zaznały masowej rzezi, co nader często przydarzało się w 1944 r. innym wsiom polskim w powiecie trembowelskim w 1944 r. W filmie na ten temat zapada głuche milczenie. Widzimy tylko „dobrego Ukraińca”, kowala Zacharkę, który mieszkał w tej polskiej wiosce i który w rozmaitych tarapatach z wzajemnością wspomagał Pawlaka. Jest to zgodne z opowiadaniem narratora, ale tego tematu nie wyczerpuje. Reżyser zastosował asekuracyjny paliatyw. Zachował książkowy epizod pokazujący upowskiego zbira, którego pochwyciło NKWD. Banderowiec ma na tyle bezczelności, że namawia funkcjonariuszy nowego ładu do wspólnego załatwienia  „problemu polskiego”. W odpowiedzi enkawudysta rozwala go z nagana. Ta scenka, choć bardzo wiarygodna, nie wystarczy, by zilustrować potworność zbrodni UPA, nawet w skali wyznaczonej fabułą Mularczyka.

Reżyser uległ typowej autocenzurze, zaś autor scenariusza usunął ważny fragment relacji, który sam przytoczył jeszcze 13 lat temu w  książce. Wstyd. Nie wykluczam, że obaj spotkali się z „serdeczną”  sugestią producenta lub dostojnego mecenasa państwowego (film powstał pod patronatem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej): jeśli zachowacie wątek banderowski, to nie będzie pieniążków.

Oto jeden z wielu w obecnej Polsce przykładów niewoli duchowej ubliżającej Polakom. Nie wolno publicznie pokazywać najgorszej zbrodni XX w. (poza zagładą Żydów i ludobójstwem Ormian przez Turków) – wymordowania ponad 200 tysięcy bezbronnych Polaków prze ludobójców banderowskich. A jeśli, to szeptem, aby „nie urażać” mniemanego „sojusznika strategicznego”, który jednak wedle prostej reguły sprawiedliwości i sumienia powinien najpierw tę potworną zbrodnię potępić, a potem dopiero ubiegać się o sojusz.

A zatem ten cenny i znakomicie zagrany film ma krwawiącą skazę. Wynika ona z tragicznej sytuacji współczesnej Polski i kompletnie błędnej orientacji sił rządzących, już teraz nad głowami bezradnych ludzi balansujących na krawędzi zagłady nuklearnej. Ten zatrważający błąd prowadzi do upartego lekceważenia martyrologii polskiej, spowodowanej upowską siekierą  i bagatelizowania odrażającej doktryny tzw. integralnego nacjonalizmu ukraińskiego ( Doncowa i spółki).  Ta doktryna przyniosła ludobójstwo do tej pory nierozliczone i po wieczne czasy niewybaczalne.

Tadeusz M. Trajdos

Tadeusz Mikołaj Trajdos (ur. 1951 r.), emerytowany profesor Instytutu Historii PAN.

fot. film web

Myśl Polska, nr 13-14 (24-31.03.2024)

 

Redakcja