KulturaRecenzjeIwicki: Tradycyjne kino ze Skandynawii

Redakcja9 miesięcy temu
Wspomoz Fundacje

Na przestrzeni ostatniej dekady, ze szczególnym uwzględnieniem okresu od 2020 roku w światowym kinie doszło do wielu zmian, które wiążą się z nowymi „wytycznymi” Akademii Filmowej przyznającej Oscary.

Temat częściowo przybliżymy Państwo w jednym z najbliższych odcinków cyklu Trochę Kultury na naszym kanale YouTube. W dużym skrócie chodzi o to by twórcy filmów zamiast na kręceniu dobrych obrazów, które opowiadają ciekawe historie, omawiają problemy lub zwyczajnie są rozrywką skupili się na tym by spełniać coraz bardziej szalone normy „poprawności politycznej”.

Nie ukrywam, że lubiłem produkcje hollywoodzkie, które przez wiele dziesięcioleci dostarczały widzom rozrywkę, ale straciłem do nich cierpliwość. Ostanie lata przyniosły mi w tej materii głównie rozczarowania z naprawdę nielicznymi wyjątkami (o których na pewno wspomnę), jednak wyszło mi to finalnie na dobre, ponieważ zacząłem sięgać po filmowe propozycje z krajów europejskich. Oczywiście nie dostarczają one takiego rozmachu na ekranie, ale w większości nadal trzymają się tradycji dobrego kina. Jakiś czas temu proponowałem Państwu niemiecko-brytyjską ekranizację „Na zachodzie bez zmian”, zaś dziś przeniesiemy się do Skandynawii, a dokładniej Danii.

Film „Goście” swoją premierę polską miał co prawda w ubiegłym roku, jednak całkiem niedawno wszedł na platformę HBO Max, gdzie można go legalnie obejrzeć. Reżyserem obrazu jest Christian Tafdrup, który wcześniej dał się poznać szerszej publiczności przez mocny film „Potvora” (polski tyt. „Straszna kobieta”) opowiadający o bardzo toksycznej relacji damsko-męskich. Tym razem Duńczyk zmienia tematykę, ale „dokręca śrubę” jeżeli chodzi o moc przekazu. Jego najnowszy film czytam jako alegoryczne przedstawienie zjawiska „okna Overtona”, jednak zamiast społeczeństwa w skali makro mamy tu dwie rodziny.

Jest to jeden z „tych filmów”, które wszystko serwują widzowi w odpowiednim momencie, nieśpiesznie wrzucając kolejne sekwencje zdarzeń i dialogów, które ważą swoje i tym ciężarem wciągają coraz głębiej w historię. Niezwykle trudno będzie mi napisać coś więcej bez tzw. „spojlerów”, czyli ujawniania treści filmu, zatem jeśli chcecie Państwo obejrzeć go z pełnymi wrażeniami, to proponuję najpierw to uczynić, a następnie wrócić do mojego tekstu. W miarę możliwości postaram się nie zdradzać wiele więcej niż znajdziecie Państwo w opisie fabuły na platformie, który to zachęcił mnie do sprawdzenia pozycji.

Jest to klasyczny dreszczowiec. „Szczęśliwa rodzina jedzie na wakacje do nowo poznanych znajomych. Wspólny weekend stopniowo przyjmuje przerażający obrót, gdy gospodarze zaczynają ujawniać swoje prawdziwe, przerażające oblicze”. To banalne streszczenie całkiem dobrze oddaje sens filmu. Ważnym aspektem jest to, że dwie rodziny poznają się podczas jakiejś uroczystości. Małżeństwo, czyli nasi bohaterowie dają się zaprosić nowym znajomym do swojego domu, co już na początku wprowadza pewną dozę niepewności, ale zostaje ona przygaszona przez niezwykle sympatyczne i przyjazne zachowanie owego małżeństwa…

Należy tu nadmienić, że ten film to naprawdę warsztatowa perełka pod każdym względem. Tu zagrało dosłownie wszystko – od scenariusza, obsady, przez scenografię pracę kamery na muzyce kończąc. Mamy zachowaną pełną spójność, a film ma niezwykle ciekawą budowę. Każda scena, która wnosi niepokój i budzi w widzu poczucie obawy jest zwieńczona swoistym uspokojeniem – główni bohaterowie tłumaczą sobie, że wszystko jest w porządku. Pod wpływem manipulacji ze strony gospodarzy intelektualizują sobie każdy szkopuł ignorując go w imię dobrego nastroju! Stąd moje skojarzenie ze zjawiskiem „okna Overtona”. Cóż to jest w naukach społecznych? Okno Overtona to inaczej okno dyskursu – idea opisująca, jak zmienić postrzeganie przez społeczeństwo kwestii, które są społecznie nieakceptowane. Mechanizm, który poprzez kolejne, coraz bardziej drastyczne kroki oswaja uczestników zdarzeń z podsuwaną rzeczywistością. To właśnie ma miejsce w duńskim dreszczowcu. Myślę, że to ważny komunikat dla dzisiejszych społeczeństw europejskich, które utrzymywane są w przekonaniu, że należy za wszelką cenę być miłym, sympatycznym – zawsze i wszędzie w imię „zachowania dobrych relacji oraz emocji”. Jest to taki współczesny „fajnizm”, który został tu doskonale ukazany.

Napięcie pomiędzy bohaterami budowane jest stopniowo – od całkowitej sielanki podczas poznania i początku wizyty naszej rodziny u nowych „przyjaciół”, przez drobne niedomówienia / kłamstwa, małe oraz większe nietakty, zachowania rażące, aż po takie, które ocierają się o perwersję by w końcu doprowadzić do tragedii. Atmosfera między dwiema rodzinami zagęszcza się z biegiem czasu, jak to powinno mieć miejsce w dobrym thrillerze. Doskonałą pracę ze scenariuszem wykonali aktorzy.

Postaci pierwszoplanowe to rodzina Duńczyków. Loise – matka / żona grana przez Sidsel Siem Koch; Bjorn ojciec / mąż, w tej roli Morten Burian oraz Liva Forsberg wcielająca się w ich córkę Agnes. Na wakacjach we Włoszech poznają oni rodzinę z Holandii: Karin (Karina Smulders), Patricka (Fedja Van Huet) oraz ich synka Abla w którego wciela się młodziutki Marius Damslev.

Casting został tu przeprowadzony perfekcyjnie – cała szóstka to postaci, które zaciekawiają widza. Dorośli są małżeństwami w średnim wieku. Para Duńczyków to ludzie raczej „wyciszeni”, nieco znudzeni życiem i szukający powiewu świeżości w związku. Holendrzy z kolei jawią nam się jako zdecydowanie bardziej przebojowi, doskonali obserwatorzy (zwłaszcza Patrick), którzy gotowi są zapewnić rozrywkę nowo poznanym przyjaciołom zapraszając ich do siebie. Na początku dowiadujemy się, że Patrick jest lekarzem, co później rodzi już poważniejszy „zgrzyt”, ponieważ okazuje się, że kłamał…

Nie będę mocno wnikał w fabułę by nie psuć zupełnie Czytelnikom przyjemności z oglądania. Polecam jednak Państwa uwadze grę młodych aktorów grających dzieci – zwłaszcza Abel – syn Karin i Patricka doskonale sie tu spisał. Niemal od samego początku wyczuwalne jest niezdrowe napięcie w jego relacjach z rodzicami. Z czasem film wprowadza nas w takie sytuacje, że oglądając dosłownie miałem ochotę wykrzyczeć do Louise i Bjorna – „wynoście się stamtąd, coś jest nie tak!”.

Wprawnemu widzowi obraz ten kojarzyć się będzie (słusznie) z innym skandynawskim filmem, czyli „Funny Games” Michaela Haneke z 1997 roku, który później doczekał się remake produkcji amerykańskiej. Mamy tu do czynienia z podobnym mechanizmem, który już pod koniec lat 90. obrazował pewien klimat panujący na Zachodzie. Klimat, który do Europy przywędrował ze Stanów – powszechne skracanie dystansu i właśnie to kurtuazyjne dbanie o „dobre relacje”, które często przybiera wręcz groteskową formę.

Po seansie zadawałem sobie pytania: kiedy ja bym opuścił tę „grę”? Ile można znosić w imię zachowywania dobrych emocji”? Te pytania nasuwają się samoistnie zwłaszcza, że w pewnym momencie duńska rodzina naprawdę postanowiła opuścić wiejski dom w Holandii finalnie powracając…

Doskonałym zabiegiem scenariuszowym było uczynienie z Abla niemowy bez języka, co wyjaśnia się dopiero pod koniec filmu. W ogóle to właśnie sceny z udziałem dzieci są tu najbardziej przejmujące, zwłaszcza dla widza, który sam jest rodzicem. Rzecz jasna świadczy to tylko o sprawności braci Tafdrup, bowiem przy scenariuszu pracował brat reżysera Mads. To ich drugi wspólny scenariusz po filmie „Potvora” i muszę przyznać, że Panowie dali się poznać z jak najlepszej strony.

Duszna, psychodeliczna atmosfera została w filmie spotęgowana przez muzykę, która pojawia się z rzadka, tylko w kluczowych momentach, ale za to jakże skutecznie – narastające orkiestracje, które nie tworzą żadnej melodii, a służą jedynie za plastyczne tło dla scen – coś wspaniałego! Za muzykę odpowiada Sune Kolster.

Na uwagę zasługuje również praca kamery i scenografia – nocne sceny (zwłaszcza finałowa) to artyzm w czystej postaci. Za kamerą stanął tu Erik Molberg Hansen, a doskonałą scenografię zaprojektowała Sabine Haviid. Widać, że między artystami zaistniała swoista chemia, mimo że motorem napędowym filmu są zdecydowanie relacje między bohaterami to jednak cała scenografia i sposób prowadzenia kamery są niewątpliwą wartością dodaną.

Ciekawe też jest to, że od początku filmu widza elektryzuje psychodeliczne małżeństwo gospodarzy oraz ich syn niemowa. Z czasem jednak, mimowolnie wczuwamy się w postaci tytułowych gości, którzy budzą wiele skrajnych emocji. Z jednej bowiem strony są niezwykle sympatyczni, uprzejmi, dobroduszni i ufni. Z biegiem filmu zaś zaczyna widza irytować ich naiwność i safandulstwo, za które przychodzi im zapłacić wysoką cenę.

Od pewnego momentu tego filmu nie da się oglądać ze spokojem. Najbardziej irytujące jest to, że tam nic nie dzieje się (jak to zwykle bywa w thrillerach czy horrorach) NAGLE! Każde, kolejne nieszczęśliwe wydarzenie, które spotyka naszych bohaterów było do przewidzenia. Cała rzeczywistość i sytuacja, w którą zostali uwikłani, wręcz narzuca kolejne sygnały ostrzegawcze. Do samego końca, Loise, Bjorn i Agnes zdają sie niedowierzać licząc na to, że wszystko jakoś się wyjaśni i zaraz okaże żartem. Na ich twarzach wypisane jest (doskonała gra aktorska): „to niemożliwe, przecież są tak serdecznymi ludźmi, nie psujmy atmosfery złymi emocjami”…

Tym samym twórcy filmu poza dawką niepokoju, grozy, strachu i szaleństwa, których oczekujemy po takich propozycjach dostarczają nam jeszcze dodatkowy pakiet emocji oraz przemyśleń, które naprawdę w nas zostają. Swoją drogą czy owe safandulstwo, naiwność oraz mechanizm okna Overtona jako żywo nie przypomina sytuacji, w której obecnie znalazł się nasz kraj? Nie rozwijam tej myśli by nie rozpoczynać nowego felietonu, ale zostawiam pod rozwagę Czytelników.

Podsumowując, „Goście” w reżyserii Christiana Tafdrupa to obraz wyśmienity, który zapada w pamięci. Gdybym wcześniej nie widział „Funny Games”, to uznałbym ten film za naprawdę wybitny pod każdym względem, ale mimo to dokonując całkowitej oceny dałbym tu 8,5/10.

Bartosz Iwicki

fot. filmweb

Myśl Polska, nr 31-32 (30.07-6.08.2023)

 

 

Redakcja