ŚwiatNadzieja i smutek na Donbasie (część 2)

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje
Jasnoje. Czerwona strefa.

Jedziemy do Jasnoje. Jedziemy autostradą przy głośnej muzyce, ale koło Dokuczajewska Andriej wyłącza muzykę. Trzeba nasłuchiwać czegoś innego.

Jasnoje. Ta wieś powiatu dokuczajewskiego była niegdyś centrum uprawy winorośli.

Przy wjeździe do Jasnoje, w pobliżu nieczynnych już torów kolejowych, przed dotarciem do wioski, około 500 metrów, nagle na pustej drodze – taksówka. Ale zawraca: taksówkarze nie jeżdżą do Jasnoje. Za wsią, na niewielkim wzniesieniu, stanowisko Sił Zbrojnych Ukrainy. Widzą wyraźnie, jak na dłoni, kto wjeżdża, gdzie i dlaczego.

Naszym pierwszym celem jest najbardziej oddalony dom, najbliższy „nazistom”, jak nazywał ich wczorajszy oddział z Pietrowki.

Zbliżamy się.

– Nienawidzę tu przychodzić. – wyznaje Andriej. – Jeśli ostrzał zacznie się tutaj, nie ma dokąd iść, jak w pułapce.

Dwupiętrowy blok z jednej strony wychodzi na pola, na stanowiska ukraińskie; z drugiej na inne bloki, które stoją w kilku rzędach. Ostatni dom. Dom Męstwa. Jak pierwszy atakujący żołnierz.

Wchodzimy na drugie piętro. Wita nas babcia Ola i wuj Sasza, jej syn, który się nią opiekuje.

Okna wychodzące na stronę ukraińską są pokryte jakimś gęstym materiałem.

– Jak w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. – myślę.

Telewizor jest włączony, dziwny zbieg okoliczności – nadają film o II wojnie światowej. Na ekranie młoda dziewczyna w czapce garnizonowej zanosi się straszliwym płaczem nad umierającym mężczyzną.

– Dlaczego okna są zamknięte? Czy to jest zaciemnienie?

– Co masz na myśli? – babcia Ola dziwi się moją ignorancją. – Boże broń wieczorem włączać światła, od razu strzelają w okno. A tkanina – od snajperów, w ciągu dnia.

– Snajperzy strzelają do pokoju przez okna?

Zamiast odpowiedzieć, Sasza pokazuje mi dziurę w oknie, potem dziurę w oknie do łazienki, dziurę w rogu korytarza.

– Tutaj. Matka wstała, żeby ugotować barszcz. W środku dnia. Okno nie było zasłonięte, a snajper strzelił do mamy. Kula wleciała do łazienki przez okno i odbiła się rykoszetem w kącie.

– Bandyci. Wiedzą, że tu są cywile! – jestem zszokowana.

– Co Ty? Dużo gorzej! To są nie-ludzie! – babcia Ola macha rękoma.

Gdy oglądam dziury po kulach snajperskich i ogromną dziurę od pocisku w dachu, w suficie, Sasza i Ola opowiadają, mówią, że muszą wyrazić swój ból komuś z zewnątrz. Widzą w nas szansę na to, by przynajmniej ktoś „tam”, „u góry” o tym się dowiedział?

– Wiesz, co zrobili tutaj w 2014? Kobiety były rozbierane do naga, jakby chcieli sprawdzić, czy na ramieniu nie mają siniaków od karabinu maszynowego. Dlaczego do naga, powiedz mi? Torturowali ludzi! I jak strzelali do małego chłopca! Ale chłopak jest świetny, uciekł.
– Nie wiem, mamo, czy uciekł, nigdy go nie widzieliśmy. Ale snajper mnie gonił, nie mogłem wrócić do domu.

– Tak wyglądało ich pierwsze wejście. Słyszę coś tuż nad uchem. Czuję. Cóż, nie upadłam, ale powoli się położyłem. Piętnaście minut leżałam. A potem nic, wstałam, poszłam do domu. Dzięki Bogu, teraz powoli. Nie mogłam chodzić przez pół roku. Kiedy schodzili do piwnicy, upadłam i przez sześć miesięcy nie mogłam stanąć na jednej nodze.
– Gdzie pracowałaś?
– W zoo, zanim zachorowałam. A przedtem jeszcze w wielu miejscach. Ale w zoo, wiesz, bardzo mi się podobało!
– twarz kobiety rozjaśnia się i pojawia się uśmiech od miłych wspomnień.
– Kocham zwierzęta. Wchodziłam do nich bezpośrednio do klatki. Nie bałam się. Bestie są dobre. Nawet je leczyłam. A teraz nikt nas nie potrzebuje! Leczenie jest płatne! Brak sklepów!
– A co z zakupami?
– Nie ma mowy. Syn czasem pójdzie na piechotę do Dokuczajewska, 5 kilometrów, przyniesie. Właśnie skończyło nam się jedzenie!
– A woda?
– Woda dwa razy dziennie, przez dwie godziny, trzeba mieć czas na nalanie. Grzejniki są ledwo ciepłe zimą, leją się z sufitu…

Postanawiam podejść do okna i podnieść tkaninę.
– Nie rób tego, broń Boże. Lepiej zajrzyj do mojego pokoju.
Przechodzimy do innego pokoju i uważnie oglądam przez dziurę w tkaninie ziemiankę sił ukraińskich.
– Powiększ. Widzisz? Siedzą tam. Jest ukraińska flaga.
– Andriej, powiedz mi, czy jest jakaś logika, że ​​strzelają do pokoju?
Jest logika. Jeśli ich wykurzą, mogą zająć punkt.
Próbując zrozumieć logikę sił ukraińskich, schodzę po schodach. Cieszę się, że wejścia nie prowadzą na pole. Zrywam jabłko z drzewa i zaczynam jeść, żeby się uspokoić.
Udajemy się pod kolejny adres do takiego samego dwupiętrowego bloku, ale trochę dalej od tego przeklętego pola. Na podwórku znajduje się piaskownica z zabawkami dla dzieci – łopatki, wiaderka. Czyjeś pranie suszy się na sznurku. Na tle rozbitych okien wszystko wygląda apokaliptycznie.
Wchodzimy do mieszkania i zaczynam czuć się niedobrze od smrodu. W mieszkaniu chora staruszka leży bez opieki. Sąsiedzi przychodzą dwa razy w tygodniu. Andriej, nie mrugając nawet, idzie prosto do pokoju, do swojej babci, siada i cierpliwie ją pyta, wysłuchuje jej narzekań. Chodzę z pokoju do pokoju, starając się być tak cierpliwa, jak on. Widzę czarną pleśń i znów dziury w suficie.
– Dla astmatyków to śmierć. Czarna pleśń.
Wychodzimy na balkon. Pod potłuczonym szkłem leży pluszowy miś. Bóg wie, jak długo tam jest i kto go tam zostawił. Nie mam już siły o to pytać.
– Andriej, nie męczysz się? Nie chcesz tego wszystkiego porzucić i odejść?
– Zdarza się. Kiedy czytasz te rzeczy… Publikuję raporty. Cóż, są różne rodzaje spotkań. Nie mówię o tych, którzy coś o mnie piszą. A ogólnie o sytuacji …
W końcu wychodzimy i idziemy na działki. Atakuje mnie nerwowy apetyt. Zbieram winogrona, które są tu wszędzie, Andriej i ja znajdujemy orzechy włoskie i rozbijam je stopami, w ogóle obgryzam wszystko, co znajdę, ciągle i łapczywie.
Odwiedzamy chorego na raka, który już nie wstaje, i dwie kobiety: matkę i córkę.
– Wiesz –  nasz przewodnik nam mówi – Syn tej kobiety został zabity. Pocisk trafił stację techniczną. Zbierała jego ręce i stopy.
Poznajemy się, postanawiam poprosić o wywiad.
– Opowiedz mi o swoim synu?
– Tak
– zgadza się spokojnie kobieta.
Ona już wszystko przeszła i wszystko wypłakała. Ma równy głos, bez mrugnięcia okiem opowiada, jak to się stało.
– A wielu zginęło wtedy?
– Nie, tylko on. Miał 26 lat.
– Chcesz wyjechać?
– A dokąd?
Wracamy, milczymy.
Nagle kobieta, która towarzyszyła nam przy wizytach, Nastia mówi:
– Wiesz, powiem ci, uwierz mi: dzieci wojny są najpiękniejsze. Nigdzie indziej nie ma takich pięknych dzieci. Tylko tutaj, w Donbasie.
Gorąco potwierdzam: tak jest.
Chcę, żeby tak myślała. Tak, to przejaw najwyższej sprawiedliwości: dzieci tutaj są najpiękniejsze na świecie. Czuję, jak ta kobieta, która sama urodziła dziecko pod kanonadą z BWP, potrzebuje potwierdzenia tej najwyższej sprawiedliwości.
Dzieci Donbasu – nie ma od nich lepszych, mądrzejszych, piękniejszych i bardziej utalentowanych na całym świecie. – W ten sposób mówię do każdego z moich pięciorga dzieci i każdemu najprawdziwszą prawdę.

Ul. Stratonautów. Lotnisko. Klasztor iwierski.

– Coś się spóźniamy. W tym czasie wszyscy się stamtąd wyniosą – powiedział zamyślony Andriej, obserwując jak nieliczne samochody jadą w przeciwną stronę.
Asfalt jest pokryty dziurami od pocisków. Stare dziury są załatane, świeże trzeba ominąć.
Most Putiłowski jest zniszczony i zamknięty. Mijając kolejną odnogę autostrady, Andriej nagle otwiera okno i krzyczy z wysokości estakady na drugą stronę:
– Ukropy, sk….syny! – I zwracając się do mnie, jakby nic się nie stało, wyjaśnia: – Mam taką swoją tradycję.
Energia z niego bijąca jest jak elektrownia atomowa. Spędziłam z nim tylko dwa dni na wyjazdach, ale wydaje mi się, że podróżuję z nim „pod adresy” od zawsze. Absolutnie nie przeszkadza mi w nim to, co byłoby irytujące w każdym innym: ani to, że pali; ani to, że czasem może być wulgarny, obsceniczny. Ma w sobie to, co najważniejsze: jakieś ognioodporne perpetuum mobile wewnątrz, a ja patrzę na tego mężczyznę z otwartymi ustami. – Jeśli na tym świecie istnieje świętość, to wygląda dokładnie tak. – myślę.
Tymczasem wjeżdżamy na Stratonautów. Przed nami wielkie, oślepiające słońce. „Wjeżdżam w słońce, wzdłuż rzędów kukurydzy”.
– Co tam kręcisz? Nic nie widać!
– Słońce. Piękne!
– wyjaśniam.
– W drodze powrotnej będzie lepiej widać. Były tu bardzo zamożne domy, a teraz to „ulica, która nie istnieje”.
– Nikt tu w ogóle nie mieszka?
– Nie, mieszkają. Widzisz, nawet autobus jest.
Zobaczyliśmy ostatni autobus wyjeżdżający ze Stratonautów. Godzina 18, wyraźnie zgodnie z rozkładem. Tak. W czerwonej strefie autobus kursuje „ulicą, która nie istnieje”; kursuje zgodnie z rozkładem, pomimo ciągłego ostrzału, stert ruin i wybojów od pocisków. Lekarze, pracownicy socjalni, zakłady użyteczności publicznej, kierowcy – w krytycznym momencie ci niepozorni ludzie stali się bohaterami, dokonując swych wyczynów nie raz, ale codziennie.
Ponownie rozmyślam o świętości. Przychodzi tu do głowy wiele myśli o sensie życia. Czy nie chodzi w tym wszystkim o zostanie świętym?
Ogromne zachodzące słońce prowadzi nas prosto do klasztoru iwerskiego. Wiele razy widziałam tą rosyjską świątynię na zdjęciach, ale rzeczywistość nie ma z nimi nic wspólnego. Kiedy idziesz aleją róż, skręcając stopy na wybojach od ostrzału, twoja pielgrzymka do tej słynnej pokiereszowanej świątyni, do drzwi zamkniętych krzyżem, staje się głównym wydarzeniem twojego całego życia, po którym już nic nie będzie tak samo.


W drodze powrotnej udaję się na cmentarz. Płyty marmurowe, pomniki, płoty – wszystko jest połamane, zmiażdżone. Zmarłych też nie oszczędzono.
Zatrzymuję się przy pomniku z rozbitą głową. Popiersie jest na górze, a głowa na dole, leży tuż pod napisem „świeć, świeć, moja gwiazdo”
Wracam do samochodu.


Andriej opowiada, jak dostał się tutaj pod potężny ostrzał artyleryjski.
– Wracajmy, po zachodzie słońca jest tu bardzo niebezpiecznie.
Jedziemy wzdłuż ulicy Stratonautów. Teraz widać wszystko: dziurę w ścianie z wystającą kanapą, zwęglone dachy, góry ruin i gruzu przy każdym domu. Uderzyło we wszystkich i wszędzie. Nie raz, ciągle.


– A oto słynna „dziewiątka”. Dostała 26 pociskami Grad.
– Co to jest dziewiątka? Ulica?
– Nie, dziewięciopiętrowy budynek. Blok.
– 26 rakiet w jeden dom?
– Tak. Ale przetrwała.
Patrzę na dziewięciopiętrowy budynek ziejący dziurami. – Więc nie był tak źle zbudowany – myślę, wspominając Spitak i Leninakan.
W końcu wjeżdżamy do miasta. Ładne, przestronne, czyste, oświetlone latarniami. Kontrast jest uderzający. Przecież tylko jakieś pięć minut dzieli piekło od cywilizacji. Jakże cienka linia oddziela dobrobyt od nieszczęścia, życie od śmierci! Zaledwie pajęczyna między nimi, nic więcej!
Dzień później, stojąc pośrodku obojętnego tłumu na Dworcu Pawełeckim w Moskwie, poczułam, że w Doniecku została ze mnie zmieciona ogromna warstwa kurzu. Miejscami nawet ze skórą.

Część 1.

Swietłana Pikta

 

 

Redakcja