W ostatnim czasie omawialiśmy dla Państwa szeroko film „Napoleon” Ridleya Scotta oraz polski serial komediowy „1670”, które to produkcje przez część widzów zostały błędnie odczytane jako historyczne, w istocie nimi nie będąc.
Jest mi zatem niezmiernie miło, że w końcu mogę zrecenzować film, który z czystym sumieniem nazywam historycznym. Mamy tu bowiem opis prawdziwych wydarzeń związanych z powstaniem antyrewolucyjnym wzniesionym przez rojalistów w regionie Francji, który najdłużej stawiał opór rewolucji czyli Wandei.
Same wydarzenia są o tyle ciekawe, że wymykają się pewnym utartym schematom w rozumieniu rewolucji jako takiej. Otóż rewolucja francuska przedstawiana nam jest jako poderwanie uciskanego systemem feudalnym ludu przeciw królom i arystokracji, w imię wolności, równości i braterstwa – w imię republiki. Wydarzenia w Wandei nie licują się jednak z takim postrzeganiem sprawy, ponieważ było to powstanie chłopskie, dowodzone przez arystokrację, przeciw republice, a w obronie króla oraz religii katolickiej. Jak słusznie zauważył niedawno Jan Engelgard jest to jako żywo zaprzeczenie marksistowskiej tezy o tym, że są klasy posiadające i klasy uciskane, a oś konfliktu musi zawsze przebiegać miedzy nimi.
Film został całkowicie sfinansowany ze środków prywatnych rozmaitych miłośników historii, ideowo ukierunkowanych na stronę konserwatywną razem ok. 4 mln euro). Za całość przedsięwzięcia odpowiada francuska firma producencka Puy du Fou Movies kierowana przez Nicolas’a de Villiers’a. Część czytelników interesująca się historią polityczną Francji z pewnością kojarzy jego ojca – założyciela Ruchu Dla Francji – Philippe’a de Villiers’a. Szef studia dementuje, choć oryginalnie jakoby film powstał z pobudek politycznych. W jednym z wywiadów powiedział: „Jesteśmy na gruncie artystycznym, a nie politycznym – ale wszystko przychodzi w swoim czasie. Oczywiste jest, że jak powiedział Picasso, dzieło sztuki jest przesłaniem samym w sobie. Nosi coś, co je przerasta” (wywiad dla portalu tysol. pl)
Zatem pewien wątek polityczny niewątpliwie filmowi towarzyszy. Tym bardziej, że tuż przed premierą francuską sam Philippe de Villiers poprosił prezydenta Emmanuela Macrona o uznanie wydarzeń w Wandei za LUDOBÓSTWO. Dodatkowej pikanterii sprawie dodaje fakt, że film „Vaincre ou mouir” (w dosłownym tłumaczeniu „Zwyciężyć albo umrzeć”), bo tak brzmi oryginalny tytuł, odniósł we Francji spory sukces, biorąc pod uwagę to, że nie jest superprodukcją. W pierwszym tygodniu wyświetlania przekroczył bowiem 100.000 widzów, co znacznie zwiększyło ilość kin, w których go wyświetlano oraz pozwoliło uplasować się na 3 miejscu francuskiego box office.
Taki sposób finansowania nie tylko nie przeszkodził twórcom w zrealizowaniu dobrego filmu historycznego, ale być może i potwierdza drogę, którą powinniśmy podążać my – miłośnicy takiego kina. Jakiś czas temu pisałem na naszych łamach o polskim filmie „Pół wieku poezji później”, który został zrealizowany w dokładnie taki sam sposób i również okazał się bardzo udany.
Przejdźmy zatem do samego obrazu, którego twórcami są Paul Mignot jako reżyser oraz Vincent Mottez, jako reżyser, scenarzysta i współproducent. Obydwu panom, a także wytwórni, jak sami twierdzą przyświecał pewien cel – oddać Francji jednego z jej bohaterów – Charette’a Francois-Athanase de Charette de la Contrie – francuski rojalista, generał powstańców wandejskich, dowódca Katolickiej i Królewskiej Armii Dolnego Poitou i Krajów Retzu, a wcześniej oficer Królewskiej Marynarki Wojennej. To pierwszy film poświęcony temu człowiekowi niemal w całości. Do realizacji tegoż celu ekipa podeszła z widocznym zaangażowaniem i pasją, jednak wbrew temu, co mówią krytycy film nie jest manichejski i nie ma być hagiografią Charette’a.
„Króla Wandei” (jak nazwali go uczestnicy powstania) poznajemy, kiedy mimo dość młodego wieku przebywa na emeryturze w czasie, kiedy rewolucja szaleje już w miastach całej Francji, a dygnitarze poszukują „ochotników” do armii republikańskiej, których wyłaniają losując kamyczki. Podczas tego procederu ginie syn jednego z bohaterów, a chłopi postanawiają wziąć sprawy i widły w swoje ręce. Wszystko to toczy sie dość dynamicznie, co w ogóle uważam za zaletę filmu – ma nieco ponad 1,5 godziny i nie ma w nim niepotrzebnego rozwlekania pewnych wątków.
Chłopi zjawiają się w posiadłości Charette’a chcąc namówić go by nimi dowodził i uwaga – tu pojawia się pierwsze zaskoczenie oraz dowód na to, że film nie ma być hagiografią głównego bohatera. Z początku jawi nam się on jako realista, żeby nie powiedzieć tchórz, który nie chce brać udziału w tej wojnie, uważając ją za beznadziejną i przegraną, co tłumaczy dosadnie swojej siostrze. Wprost mówi o tym, że niepodobna wojować z potęgą rewolucji idąc z widłami na armaty, a sam nie ma doświadczenia w walce lądowej jako oficer marynarki wojennej.
Ten aspekt filmu urzekł mnie najbardziej – Charette i inni bohaterowie nie są jednoznaczni. Jako ludzie postawieni w ekstremalnej bądź co bądź sytuacji nie zachowują się krystalicznie i targają nimi rozterki, wątpliwości oraz świadomość, że wojna jest bratobójcza. Właśnie to sprawia, że „Wandea. Zwycięstwo albo śmierć” jest naprawdę filmem o ludziach, którzy nie z własnej woli wpadli w żarna rewolucji i dostrzegając swoje położenie reagują w ludzki sposób.
W 1793 roku w Wandei dochodzi do wystąpień zbrojnych przeciwko nowym porządkom. Na ich czele staje Charette, który po złożeniu przysięgi wobec Boga i ludzi angażuje się w sprawę z całą swoją mocą. W filmie pełni on też częściowo rolę narratora. Niestety momentami staje się to irytujące, ponieważ widać wyraźnie, że twórcy musieli posiłkować się w tym sposobem by uniknąć kręcenia pewnych scen zawierających istotne wydarzenia. Mniemam rzecz jasna, że chodziło tu o budżet, który nie mógł się równać superprodukcjom pokroju „Napoleona”. Narracja głównego bohatera to jedna ze sztuczek, druga natomiast jest dla mnie nieco bardziej udana – symboliczne wizje na pograniczu jawy i snu, jakie miewa Charette. Jest to ciekawy i dobrze zrealizowany wizualnie efekt, który pokazuje wewnętrzne rozterki dowódcy Wandejczyków.
Film jest przepełniony symboliką – nie tylko religijną, która oczywiście dominuje. W rolę Charette wciela się Hugo Becker i jest to proszę Państwa kreacja znakomita, którą kupuję od początku do końca! W przeciwieństwie do Joaquin’a Phoenix’a, odtwórcy roli Napoleona u Ridleya Scotta – mamy aktora, który rozumie to, co gra i staje się Charette’m! Zgadza się tu wiek (37 lat), aparycja, kostiumy i to pomaga, ale przede wszystkim widz wie, że aktor, którego ogląda zrozumiał swoją postać i rolę. Tylko tyle i aż tyle!
Kreacja Hugo Beckera mogłaby uchodzić nawet za wybitnie dobrą, gdyby nie scenariusz, który uważam za zdecydowanie najsłabszy element filmu i to naprawdę wielka szkoda. Kwestie bohaterów brzmią jakby pisała je sztuczna inteligencja po zadaniu jej frazy „patetyczny scenariusz filmu historycznego w stylu Mela Gibsona”. W początkowym okresie powstańcy odnosili pewne sukcesy w walce i jest to okraszone mnóstwem „patetycznych oczywistości” wypowiadanych przez bohaterów. Moją ulubioną była ta, tycząca się walki z zaskoczenia i ukrycia. Charette powiada do swoich ludzi: „Będziemy wszędzie i nigdzie!”. Vincent Mottez (scenariusz) uznał chyba ten tekst za wyjątkowo udany, bowiem pod koniec filmu włożył go jeszcze w usta gen. Turreau: „Cholerny Charette musi zginąć! Ale jak ich dopaść? Są wszędzie i nigdzie!”.
Do tego cały szereg truizmów, heroicznych haseł i powtórzeń (np. siedząc już w celi śmierci Charette kilkukrotnie przypomina wszystkim, że jest królewskim oficerem). Widać, że Mottez nie jest doświadczonym scenarzystą, zwłaszcza po takich kwestiach, które informują widzą o tym, co już i tak jasno wynika z kontekstu, bądź zostało powiedziane wcześniej. Scenariusz ma też dobre momenty. Jednym z nich są spostrzeżenia (jako narratora) głównego bohatera, który dokonuje oględzin po pierwszym starciu w otwartym polu z wojskami republikańskimi. Stwierdza, że widok jest przerażający, zaś w nim samym budzi wyjątkową trwogę, ponieważ wcześniej był oficerem Marynarki Wojennej, a „ziemia nie pochłania trupów jak morze”. Niestety takich smaczków jest niewiele.
Sceny batalistycznie nie są widowiskowe i to chyba jest kluczowy element, który spowodował rozczarowanie u wielu widzów. Niestety tutaj najbardziej widać braki budżetowe – bitwy grane wąskimi kadrami, dużo dymu, zbliżenia na konkretne postacie i kilka innych zabiegów. Wszystko to jest zrobione mądrze i samo w sobie nie razi w trakcie oglądania, jednak pozostaje wrażenie ciągłego niedosytu i nie jest to ten „dobry niedosyt”. Przy ogólnie świetnym wrażeniu z kostiumów, zgodności uzbrojenia, dobrej pracy kamery i scenografii brakuje takiej „kropki nad i” w postaci choćby jednej spektakularnej bitwy. To wyniosłoby film na zupełnie inny poziom i pozwoliło śmiało konkurować z dużymi, hollywoodzkimi produkcjami.
Bardzo dobrze natomiast ujęta jest tu przemoc. Wojna i to w zwarciu nigdy nie jest czymś przyjemnym dla oka. Współczesne produkcje przyzwyczaiły nas do bardzo naturalistycznego i dosłownego ukazywania scen przemocy, w których krew i flaki leją się wiadrami. Tutaj wszystko ma wymiar bardziej symboliczny – przemoc oczywiście jest, działa na wyobraźnię, przejmuje, ale nie obrzydza.
W rozkazie wydanym przez Komitet Ocalenia Publicznego (nomen omen) dowodzącemu siłami interwencyjnymi gen. Louis’owi Marie Turreau użyto słowa „eksterminacja” i mamy tego obraz w filmie. Wandeę dosłownie utopiono we krwi – gilotyna pracowała nieustannie, ale nie wystarczała na zgładzenie wszystkich. Wiele wyroków wykonywano bagnetami, a kobiety z dziećmi masowo topiono w Loarze. Pokazane zostały również słynne „piekielne kolumny”, czyli żołnierze podpalający wszystkie zabudowania wraz z ludnością. Wszystko ukazane ze smakiem i niezwykle przejmująco.
W obrazie Paula Mignot pojawia się również wątek, który można by uznać błędnie za feministyczny, czyli udział w walkach kobiet, a nawet arystokratek. Otóż ma to swoje uzasadnienie oparte w historii, a pokazane zostało zgrabnie. Oprócz siostry głównego bohatera mamy tu dwie piękne kobiety, które zerkają mocno w stronę Charette’a, ten jednak zdaje się być obojętny na ich wdzięki. Są to arystokratka Marie Adelaide de la Rochefoucauld grana przez Dorcas Coppin oraz Irlandka Marie Angelique, w którą wciela się Tadrina Hocking i ta kobieta towarzyszy bohaterowi niemal do samego końca.
Bardzo ciekawie zostały ujęte wątki polityczne oraz to, że powstańcy również stali się częścią cynicznej rozgrywki. Fabuła, zgodnie z faktami, została podzielona na dwa etapy. Punktem przełomowym są w filmie negocjacje oraz podpisanie pokoju w La Jaunaye 17 lutego 1795 r. Traktat zawierał również warunek nieformalny (nie ujęty na piśmie) mówiący o oddaniu rojalistom młodego króla. Niestety nie zostało to dotrzymane, następca tronu został zabity, a już w czerwcu tego samego roku doszło do wznowienia walk, które zakończyły się klęską topniejących sił Charette’a i jego schwytaniem (bardzo dobra scena w lesie).
Niestety film bardzo dobitnie pokazuje, że dla będących na emigracji rojalistów skupionych wokół hrabiego Artois powstańcy Wandei byli tylko narzędziem w politycznych negocjacjach, które bez wahania zostało poświęcone. Mrzonką okazały się obietnice przybycia z Anglii armii kontrrewolucyjnej. W symbolicznej scenie na plaży Charette otrzymuje szablę, na której wygrawerowano „Nigdy się nie poddaję”.
Tym, co ostatecznie przekonało mnie do filmu i sprawiło, że kino opuściłem bardzo zadowolony jest muzyka. Kompozytor Nathan Stornetta współpracował już z francuską wytwórnią i ma także doświadczenie w pisaniu muzyki do filmów kostiumowych. Postawiono tutaj na całkowicie klasyczne orkiestracje i chóry w połączeniu z muzyką ludową. Wszystko zgrabnie ujęte to w zwiewne melodie wygrywane na skrzypkach i dudach, to znów w pompatyczne tematy orkiestrowe towarzyszące chwilom podniosłym lub scenom batalistycznym. Muzyka napisana z wielką wyobraźnią i smakiem. Pisząc dla Państwa tę recenzję słucham fragmentów ścieżki dźwiękowej znalezionych w internecie i sprawia mi to ogromną przyjemność.
Niewątpliwie jednym z najważniejszych w filmie jest wątek religijny, na który jest położony silny nacisk od samego początku do końca. Wszystko, łącznie z bogatą symboliką i motywem przewodnim, czyli „sercem Chrystusa” przyjętym jako znak oporu kręci się wokół wiary katolickiej. Charette właściwie nigdzie nie rusza się bez swojego kapłana, spowiednika i przyjaciela, czyli opata Renaud, granego doskonale przez Jaques’a Milazzo. Jest on ukazany jako prawdziwy, niezłomny kapłan, który towarzyszy powstańcom zarówno w chwilach triumfu i radości, jak i klęski oraz ostatnich pożegnaniach. Wprowadza również wątek katolickiej etyki przejawiającej się jako sumienie i litość nad wrogami, nawet pokonanymi. Wszystko to ma charakter bardzo spójny, ponieważ twórcy pokazali przywiązanie do wiary zarówno dowodzących arystokratów, jak i walczących chłopów. Co najważniejsze w tych wątkach nie czuć sztuczności i nie narzucają się one, a naturalnie wynikają z fabuły. Nieco się tego obawiałem, ponieważ w tej delikatnej materii łatwo popaść w niepotrzebne zadęcie.
Na film wybrałem się w połowie stycznia. Był to seans specjalny zorganizowany przez Stowarzyszenie Grudziądz Semper Fidelis, czyli zrzeszenie lokalnych patriotów o proweniencji mocno konserwatywnej sprzyjające raczej obecnej opozycji. Choć w ocenach politycznych z gruntu się nie zgadzam z przedstawicielami tegoż środowiska, to cieszę się bardzo, że dzięki ich staraniom miałem możliwość obejrzenia filmu w grudziądzkim kinie. Było to tym milsze doświadczenie, że sala była niemal w całości zapełniona. Siedziałem w trzecim rzędzie i puste miejsca były tylko z przodu, całość za mną była wypełniona. Długo nie byłem na seansie z taką frekwencją, co cieszy tym mocniej, że film nie jest ani mainstreamowy, ani lekki.
Niestety, polska premiera miała ponad roczne opóźnienie względem Francji, gdzie film ukazał się w kinach 8 grudnia 2022 roku! Na świecie zatem ujrzał światło dzienne w niefortunnym czasie, a u nas wręcz dramatycznym. Obraz powstawał przez długi czas, a sami twórcy z pewnością nie mieli intencji by zachęcać nim do wojny. Chcieli upamiętnić bohaterstwo i ofiarę bratobójczej walki, która rozegrała się w związku z oporem przed rewolucją francuską. Intencją było również ukazanie, że rewolucja ta wcale nie była bez skazy, a tak się nam ją przedstawia.
Z przykrością jednak muszę zgodzić się z kolegą Adamem Śmiechem, że w Polsce AD 2024 film ten może być rozumiany źle w dwójnasób. Po pierwsze, jako podgrzanie atmosfery wojennej. Tym bardziej, że z początkiem roku mamy zarówno u siebie jak na świecie powrót do mocnej retoryki oswajającej nas z myślą, że wojna z Rosją jest nieunikniona. Po drugie zaś, co mnie głęboko zasmuca, a na dowód czego nie musiałem czekać dłużej niż kilka minut po seansie obraz Paula Mignot przekładany jest symbolicznie na trwającą „wojnę polsko-polską”.
Wychodząc z sali kinowej mimowolnie przysłuchiwałem się rozmowom współwidzów i to, co do mnie doszło napełniło mnie głębokim przygnębieniem. Za mną rozmawiali kobieta i mężczyzna. Parafrazuję to, co usłyszałem:
– Widzisz, tak to jest – zwycięstwo albo śmierć.
– Tak, albo zwycięstwo albo Tusk. Albo my – Bóg albo szatan.
Przy całym moim rozbudowanym i złośliwym poczuciu humoru, chciałbym myśleć, że to był żart, jednak obawiam się, że miałem do czynienia z autentyczną, niekłamaną refleksją wynikającą dokładnie z takiego oglądu rzeczywistości. „Polski psychiatryk” doszedł do tego, że zwalczające się obozy ludzi zaczynają myśleć o sobie właśnie w taki sposób – zwycięstwo albo śmierć!
Przyznam, że jest to ponura refleksja po skądinąd dobrym filmie, który trafił na bardzo niedobre dla siebie czasy. Niemniej zachęcam Państwa by wybrać się do kin lub obejrzeć produkcję w inny, legalny sposób. Jakbym miał ocenić całościowo, to dałbym tu mocne 6, ale ze względu na wspaniałą muzykę Nathana Stornetty daję 7/10.
Bartosz Iwicki
fot. cieneuropa.org
Dyskusja o filmie na kanale TV Myśl Polska w programie Trochę kultury
Myśl Polska, nr 5-6 (28.01-4.02.2024)