PublicystykaUkraina, Polska, Anglia – sojusz niebezpieczny

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

Jest takie pojęcie w grze w szachy, określane jako zugzwang, które oznacza sytuację podczas gry, gdzie wykonanie ruchu powoduje od razu pogorszenie sytuacji strony wykonującej ruch. To zdarza się, co zrozumiałe, w końcowych częściach partii. Można śmiało uznać, że tak opisany zugzwang przedstawia, w miarę dobrze, obecną sytuację na Ukrainie.

W zugzwangu jest, na pewno, prezydent Zełenski, gdyż cokolwiek by nie zrobił, to będzie źle. Jeśli zaatakuje Donbas, to Rosja przystąpi do działań zbrojnych, co zresztą już zapowiedziała. Jeśli zaś zgodzi się na żądania rosyjskie, czyli wypełni zapisy porozumień mińskich, wówczas opozycja, szczególnie Poroszenko i nacjonaliści rzucą się na niego. Może spróbować zgnieść opozycję, ale na to, jak na razie, jest za słaby. Może też starać się odstraszyć Rosję, ale to nie wydaje się, z uwagi na dysproporcję sił, wróżyć sukcesu, tym bardziej, że potencjalni sojusznicy zapowiedzieli, że swoich wojsk na Ukrainę nie wyślą. Trwać zaś w obecnej sytuacji bez końca też nie może, gdyż wykazuje ona tendencję do pogarszania się.

Ale i Putin nie jest w najlepszej sytuacji. On także nie decyduje się na wykonania zdecydowanego posunięcia, gdyż mogłoby się okazać, że przy pełnej konfrontacji z Zachodem, jej ostateczny wynik jest niepewny i nie sposób ustalić ile to by Rosję kosztowało. Zachód także unika otwartego starcia i to co najmniej z dwóch względów: po pierwsze z uwagi na to, że obecnie Rosja wydaje się mieć przewagę, zarówno liczebną na kierunku przewidywanych działań, jak i jakościową, przynajmniej w dziedzinie pewnych rodzajów broni, jak na przykład rakiety hipersoniczne, których Zachód nie posiada w ogóle. Ponadto chodzi o Chiny, które tylko czekają na to by Zachód zaangażował się w poważne działania daleko od Chin.

Gdyby USA zostały związane wojną z Rosją, wówczas wszyscy inni na świecie, którzy mają jakiekolwiek sprawy do USA i ich sojuszników, stanęliby wobec szansy na rozstrzygnięcie swoich problemów. Takiej szansy, jaką podjął Michael Corleone z nieśmiertelnej powieści Mario Puzo „Ojciec Chrzestny”, który tak opisał ten jedyny decydujący dzień: „Dziś załatwiam sprawy rodziny, Carlo, więc nie mów, że jesteś niewinny”.

Jest pewne, że do załatwiania „spraw rodziny” przystąpiłyby zaraz Chiny, Iran, Korea Północna i pewnie jeszcze kilka innych krajów, kładąc natychmiastowy kres obecnej, i tak chwiejnej równowadze. Zarówno Rosja jak i Zachód mają świadomość takiej sytuacji i dlatego liczą jednak na jakiś układ, zaś obecne, hybrydowe działania, są tylko niekinetyczną metodą ustalania rzeczywistego stosunku sił, który według Putina, zmienił się na jego korzyść, co powinno zostać uwzględnione przy stole rokowań.

To zresztą nic nowego, bo już nasz Jan III mawiał: „I taki najlepszy pokój i traktat, gdy jeden się z drugim wprzód dobrze spróbuje”. Można odnieść wrażenie, że Zachód, przynajmniej Wielka Brytania, ale też USA, chętnie sprawdziliby siłę Rosji, ale używając do tego tylko Ukrainy i ewentualnie jeszcze Polski. Świadczyć o tym może wysyłanie tam broni, ale jednocześnie unikanie własnej obecności, opuszczenie nawet swoich placówek dyplomatycznych na Ukrainie.

Szczególnie charakterystycznie, zgodnie z wiekową tradycją, zachowuje się tu Wielka Brytania. Najpierw, jeszcze w listopadzie, nie brak było z jej strony wielce wojowniczych gestów. Ogłoszono, że 600 brytyjskich komandosów jest w gotowości by lecieć na Ukrainę, zaś minister (ministra) spraw zagranicznych Zjednoczonego (póki co) Królestwa, pani Liz Truss, przebrana w wojskowy strój, jeździła czołgiem w bazie brytyjskiej w Estonii, czyli w pobliżu rosyjskiej granicy.

Te demonstracje zdecydowania, które można uważać za kontynuację, znanej jeszcze w XIX wieku, brytyjskiej strategii „działań wyprzedzających”, nie zrobiły jednak na Putinie większego wrażenia i gdy zaczęło tam naprawdę pachnieć prochem, to już na początku grudnia, Anglosasi ogłosili, że żadnych wojsk na Ukrainę wysyłać nie będą. Nie znaczy to jednak, że Anglicy zaprzestali poszukiwania innych chętnych do tej wojny. Tu ich wzrok znowu padł na Polskę, i szefowa MZS Liz Truss, wspomniana amazonka na czołgu, poinformowała, że Wielka Brytania rozważa możliwość stworzenia trójstronnego sojuszu między Wielką Brytanią, Polską i Ukrainą.

W Polsce niewiele jest osób, które by nie pamiętały negatywnych następstw sojuszu, jaki Polska miała z Brytanią w roku 1939, w oparciu o który nasz kraj wszedł do wojny, z wiadomymi skutkami. Najkrócej podsumowując następstwa tego sojuszu, to były one takie, że najpierw Brytania nie udzieliła nam żadnej pomocy militarnej w roku 1939, a potem już było tylko gorzej. Od roku 1943 zgadzała się ona na odebranie nam prawie połowy terytorium, a dodatkowo jeszcze zabiegała, na konferencji w Poczdamie, by ewentualna rekompensata na Zachodzie była dla nas jak najmniejsza.

Gdy się ma takiego sojusznika to już żaden wróg nie jest potrzebny. Kto się z takimi zadaje sam sobie szkodzi. Zresztą obecna mizeria brytyjskiej armii, która ma wszystkiego zaledwie 227 czołgów (Military Balance 2021), nie pozwala na poważnie mierzyć się z Rosją. Jeszcze w grudniu szef brytyjskiego ministerstwa obrony Ben Wallace przyznał, że jest „bardzo mało prawdopodobne, że ktokolwiek wyśle wojska na Ukrainę, by rzucić wyzwanie Rosji… Nie powinniśmy oszukiwać ludzi, że to zrobimy”.

Jak widać, Anglia znowu nie ma zamiaru, ani sił, by samej się zaangażować, ale za to, jak zawsze, usiłuje posłużyć się kimś innym by wyciągać gorące kasztany z ognia.
Wszystkich przebił podsekretarz stanu w brytyjskim ministerstwie obrony, James Heappey. Pisząc do dziennika „The Sun”, pan Heappey porównuje obecną sytuację do roku 1939 i czuje dumę z ówczesnego zachowania Brytanii: „Bycie Brytyjczykiem oznacza pójście na pomoc i obronę tych, którzy nie mogą bronić się sami. Dlatego poszliśmy na pomoc Polsce w 1939 roku”.

Jak widać dobre samopoczucie nie opuszcza Anglików, a nas chyba dalej mają za ostatnich durniów, skoro znowu chcą zaproponować podobny „sojusz”. Zresztą rok 39 to nie był pierwszy raz, gdy przejechaliśmy się licząc na Anglię. Wcześniej, od czasów reformacji, Anglia była najczęściej wrogiem Rzeczpospolitej, jako kraju katolickiego. Stąd wspierała ona Szwecję przeciwko nam w czasach Potopu lub starała się zachęcać kozaków zaporoskich do niszczenia Rzeczpospolitej, wysyłając misję wojskową do zbuntowanego hetmana Chmielnickiego.

W okresie Sejmu Czteroletniego zwyciężyła opcja by reformować państwo i bronić jego całości w oparciu o sojusz z Prusami przeciwko Rosji. Prusy były z kolei związane traktatem z Anglią. Największy zwolennik takiego sojuszu i przeciwnik związków z Rosją, bardzo wpływowy ksiądz i uczony, a przy tym radykalny działacz społeczny, jakobin – Hugo Kołłątaj, zapewniał w swoich pismach, że rozbioru obawiać się nie należy, gdyż nie dopuści do tego Anglia, według jego mnie-mania „najdawniejsza całości naszej gwarantka”. Taka to była „gwarantka”, że po czterech latach z Rzeczpospolitej nic już nie zostało. To się powtórzyło w roku 39. Czyżby mogli się znaleźć w Polsce politycy, którzy i dzisiaj chcieliby znowu wejść na te stare grabie?

Z czasem wyjaśniło się, że z propozycja tego trójstronnego sojuszu: Ukrainy, Polski i Wielkiej Brytanii, pierwszy miał wyjść szef ukraińskiego MSZ – Dmytro Kułeba. Pochwalił się tym na FB. To on ma w swoim gabinecie mapę, którą pokazywał ostatnio sekretarzowi stanu Blinkenowi, gdzie terytoria należące do Polski są zaznaczone jako ukraińskie. W tak osobliwy sposób Kułeba chce nas zachęcić do sojuszu z obecną Ukrainą. Przy czym, we wspomnianym wpisie, Kułeba przedstawia sprawę tego sojuszu jako już rzecz postanowioną.
Pomysł takiego sojuszu wywołał już spore poruszenie. Dla przykładu, znany rosyjski polityk i komentator – Siergiej Stankiewicz – porównał tę inicjatywę do powstania Ententy przed wybuchem pierwszej wojny światowej, i nazywa obecną ukraińską inicjatywę – Nowa Ententą.

Widać, że Rosjanie mają jednak kompleks Wielkiej Brytanii, z którą już w XIX wieku Rosja mocno konkurowała, co nazwano Wielką Grą. Tymczasem w ukraińskich i rosyjskich mediach dość powszechnie ten nowy sojusz jest określany jako UPA, lub UPA 2.0. Pochodzi to od pierwszych liter uczestników: Україна-Польща-Англія- УПА (Ukraina-Polska-Anglia – UPA). Stało się to już tematem popularnych memów, ale jest też używane także w poważnych komentarzach. Wczoraj widziałem takie określenie tego projektowanego sojuszu na portalu Radia Swoboda, finansowanego przez władze USA. Dziś słowo UPA już stamtąd zniknęło, gdyż pewnie zorientowano się, że jeśli coś takiego przylgnie, to bardzo zaszkodzi temu projektowi w oczach Polaków.

Znajdą się oczywiście, także i w Polsce, jacyś zwolennicy tego sojuszu. Do takich zapisał się już pan Romuald Szeremietiew, który nawet stwierdził, że te trzy kraje to wystarczająca przeciwwaga dla Rosji, i nikogo więcej, choćby Turcji, tam już nie trzeba. Być może sądzi on, że nie warto dzielić na zbyt wielu uczestników chwały z pokonania Rosji.
Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden element tej sytuacji. Widzimy, że Wielka Brytania bardzo mocno weszła na teren, który miał być jakoby przekazany przez USA, po wyborze Bidena, w zarządzanie Niemcom.

Warto się nad tym zastanowić. Co się stało? Czyżby Niemcy tak osłabły, że Johnson postanowił zignorować niemieckie roszczenia do wywieranie decydującego wpływu na terenie Europy Środkowo-Wschodniej? Jest to możliwe i raz już miało miejsce, gdy w roku 2014, pani Victoria Nuland przewróciła stolik na Ukrainie swoim słynnym: Fuck the UE – pieprzyć UE. Dziś Boris Johnson zdaje się mówić: Fuck Germany. Niektórym polskim politykom to się może podobać, ale dopóki toczy się gra, nie można być pewnym wyniku. Jednak to, że Niemcy faktycznie wykazują słabość i brak aktywności, to jest widoczne dla każdego. Zwyczajnie nadeszły czasy, że coraz bardziej liczy się siła zbrojna, a tej Niemcy nie mają. W międzynarodowej polityce prawie zawsze nadchodzi moment, że trzeba powołać się na siłę zbrojną. Jak mówiono dawniej – „Ultima ratio regum” – ostatni argument królów.

Stanisław Lewicki

Redakcja