UncategorizedWywiadyCzy to jest rzeczywiście pandemia? – rozmowa z dr. Mariuszem Błochowiakiem, autorem wstępu do książki „Fałszywa pandemia”

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Skąd pomysł na książkę, która obala niemal wszystko to, co słyszymy w mediach głównego nurtu w kwestii dot. koronawirusa?

– Pomysł zrodził się z tego, że nie było w Polce żadnej, merytorycznej, naukowej debaty na ten temat, a polscy naukowcy i lekarze albo nie wypowiadali się w ogóle albo niemerytorycznie. Zacząłem się tym interesować. Okazało się, że na polskim rynku nie było na ten temat „wsadu intelektualnego” dotyczącego tej kwestii. I to był bodziec, żeby tę książkę stworzyć w oparciu o głosy niezależnych naukowców i lekarzy.

Dlaczego fałszywa pandemia?

– Dlatego fałszywa, że tutaj jest odniesienie do definicji pandemii. Żeby powiedzieć, że coś jest fałszywe czy niefałszywe, to musimy stwierdzić czym jest pandemia. To jest tutaj kluczowe, bo fałszywa pandemia odnosi się do definicji pandemii sprzed 2009 roku, czyli sprzed wybuchu tzw. świńskiej grypy. I wtedy definicja brzmiała, że pandemia to jest rozprzestrzenianie się choroby, jakiegoś patogenu, który powoduje choroby globalnie, na większym obszarze, np. w kilku krajach czy nawet na całym świecie – inaczej niż epidemia, która jest lokalna. I to rozprzestrzenianie choroby wiąże się z licznymi – czyli ponad normę – ciężkimi zachorowaniami i ponadnadmiarowymi liczbowo zgonami. Taka była definicja sprzed 2009 roku, tzn. określała czy te ciężkie zachorowania i zgony są w normie czy nie. Więc ta tradycyjna definicja pandemii określała, że mamy do czynienia z czymś nadmiarowym, ponadprzeciętnym, wyjątkowym. I dlatego tytuł „fałszywa pandemia”, ponieważ nie mamy do czynienia z czymś wyjątkowym, ponadprzeciętnym.

Później, po 2009 roku ta definicja uległa zmianie i wykreślono nadmiarowe ciężkie zachorowania i nadmiarowe liczne zgony, czyli było to już tylko rozprzestrzenianie się jakiejś nowej choroby, co – jak mówi dr Wolfgang Wodarg – dzieje się praktycznie co sezon. Więc zgodnie z tą nową definicją mamy pandemię, bo ten wirus rozprzestrzenia się, powiedzmy, po całym świecie. Tymczasem to nie jest to, o co nam chodzi. Bo nam chodzi o to, czy sytuacja jest nadzwyczajna czy nie, gdyż jedynie w ten sposób można uzasadnić jakieś obostrzenia, ponadprzeciętne środki, np. wprowadzenie lockdownu – o ile on jest w ogóle skuteczny, ale to już inna kwestia. Dodam jeszcze, że w przypadku definicji to nie jest tak, jak w prawie fizyki, biologii czy chemii, które ma swój zakres działania i właściwie nie ma tutaj dużego pola do dyskusji. Kwestia definicji jest kwestią umowną – definicja może być lepsza lub gorsza i można tutaj się spierać czy taka definicja jest sensowna. Klasyczna definicja pandemii była sensowna, bo określała właśnie coś ponadprzeciętnego. Tymczasem współczesna definicja jest krytykowana jako bezsensowna, bo z jej brzmienia wynika, że pandemię możemy mieć wtedy co roku. Zresztą, przyznał to m.in. epidemiolog z Oxfordu Tom Jefferson, który pracuje w centrum medycyny opartej na dowodach (Centre for Evidence-Based Medicine) w Oxfordzie. Powiedział on, że nowa definicja obniża próg, to znaczy, że łatwiej tutaj jest ogłosić pandemię. Co znamienne, Jefferson zwrócił też uwagę na to, że taka sytuacja sprzyja firmom farmaceutycznym, które mogą sprzedawać produkty.

Skoro – powołując się na klasyczną definicję pandemii – nie mamy do czynienia z czymś wyjątkowym, to w takim razie z czym mamy do czynienia w 2020 roku?

– Mamy do czynienia z kolejnym wirusem, który się rozprzestrzenia, który zmutował jak co sezon, bo wirusy, żeby się rozprzestrzeniać muszą mutować. Jeśli wirus byłby stary, to ludzie jako populacja nabędą w końcu odporności i wirus nie będzie się w stanie rozprzestrzeniać. Po prostu, do istoty wirusa należy jego ciągła zmiana, żeby móc zarażać. I teraz mamy do czynienia po prostu z kolejnym sezonem. W każdym sezonie tzw. zimowym jest ponadprzeciętna liczba zgonów i zachorowań. Teraz mamy taki okres i nie ma w tym nic dziwnego. Więc mamy do czynienia z medialną pandemią, pandemią testów.

dr Mariusz Błochowiak

Jak rozumiem, w kwestii definicji pandemii kluczowa jest statystyka, matematyka a nie medycyna?

– Tak, bo kwestia pandemii dotyczy tego, czy jest coś ponadprzeciętnego, dotyczy kwestii statystycznych, czyli patrzymy w sposób ilościowy. A zatem nie interesuje nas poszczególny człowiek, poszczególny pacjent – tak jak interesuje to lekarza – tylko patrzymy czy w danej populacji np. w społeczeństwie polskim choruje lub umiera więcej osób niż normalnie.

To w tym roku nie umiera więcej niż normalnie?

– Właśnie nie. Chodzi o to, że sumaryczne statystyki zgonów – czyli sumaryczne w tym sensie, że są to wszystkie zgony ze wszystkich możliwych powodów – były nawet mniejsze. To znaczy, w pierwszym okresie 2020 roku, czyli pierwsze trzy, cztery miesiące w porównaniu do lat poprzednich – tj. 2018, 2019 – pokazują, że w tych pierwszych trzech, czterech miesiącach było mniej zgonów. No więc co to jest za sytuacja ponadprzeciętna, skoro jest mniej zgonów?

Ale od jesieni wygląda to już chyba inaczej?

– Teraz mamy inną sytuację, bo obecnie ilość zgonów jest większa niż była w poprzednich latach, np. 2018-2019. I niektórzy twierdzą, że to jest właśnie z powodu COVID-19. Ale Ministerstwo Zdrowia samo podaje jakie są statystyki z powodu i z COVID-19, a mówiąc precyzyjnie chodzi o osoby, u których zupełnie niewiarygodny test PCR okazał się pozytywny. Poza tym w ministerstwie rozróżniają czy ktoś, kto umarł, miał choroby współistniejące czy nie. I tych zgonów (wg ministerstwa) z powodu koronawirusa jest stosunkowo niewiele, ale sumarycznych zgonów jest teraz bardzo dużo. I moje wyjaśnienie jest takie, zresztą nie tylko moje, że tylko niewielka część zgonów jest z powodu koronawirusa i mieści się ona w normie. Natomiast jest bardzo dużo zgonów spowodowanych skutkiem ubocznym wprowadzenia lockdownu, czyli np. tym, że służba zdrowia została zupełnie zdezorganizowana, wprowadzono teleporady, odwołuje się operacje. Tymczasem są ludzie, którzy mają osłabiony system odpornościowy i teraz weszli oni w następny sezon, gdzie wirusy bardziej szaleją, to znaczy w tym sensie, że jest tutaj naturalna zwyżka zgonów i ciężkich zachorowań jak co roku. Więc ta pula ludzi podatnych na te zachorowania i zgony jest po prostu większa, bo to są właśnie ci nieleczeni ludzie, dlatego jest więcej zgonów.

A czy do spadku odporności może przyczynić się stres wywołany np. medialną histerią?

– Tak, to również ma wpływ i jest już nawet dowiedzione naukowo, tzn. są publikacje naukowe o tym, że stres obniża odporność. A przecież najważniejszą kwestią w walce z wirusem jest właśnie odporność.

Zdaje się, że kwarantanna, przymus siedzenia w domu, brak ruchu np. na siłowni, itp. również są nie bez znaczenia.

– Tak, bo żaden lek nie zastąpi ruchu, ćwiczeń fizycznych. Powtarzam, najważniejszy jest układ odpornościowy, bo my się stykamy z wieloma różnymi wirusami i nie jesteśmy w stanie tego uniknąć, ponieważ spotykamy się z ludźmi. A najbardziej prawdopodobny mechanizm zarażania się jest w pomieszczeniach.

Jak to?

– To jest właśnie ciekawe, dlaczego w ogóle jest sezonowa liczba zachorowań i zgonów, tzn. dlaczego przez cały rok nie jest tak samo. Najprawdopodobniej mechanizm jest taki, że to zależy od absolutnej wilgotności powietrza, czyli zarażamy się głównie w pomieszczeniach, ponieważ zimą w pomieszczeniach jest suche powietrze i te wirusy – które są bardzo drobne – są zawieszone w powietrzu, są częścią powietrza, tzn. one się poruszają, ale nie ma zjawiska opadania. Jeśli jest suche powietrze, to te drobinki wirusa znajdujące się maleńkich kropelkach śliny i pary wodnej nie opadają na ziemię pod wpływem grawitacji. I wtedy te wirusy są wdychane razem z powietrzem.

Wróćmy do książki. Wydane zostały już dwie części „Fałszywej pandemii”, a dynamizm sytuacji spowodował, że w planach są kolejne. Jakiś ciekawy przykład publikacji z pierwszego tomu?

– Jest tutaj wypowiedź dr. Wolfganga Wodarga [internista i pulmonolog, specjalista w zakresie higieny i medycyny środowiskowej, a także zdrowia publicznego i medycyny społecznej; w latach 1994-2009 członek niemieckiego Bundestagu, ponadto członek Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy – red.], który w 2009 roku zainicjował komisję śledczą w Strasburgu dotyczącą roli WHO w H1N1 (świńska grypa). Komisję powołał, by wyjaśnić, dlaczego przy okazji świńskiej grypy Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła fałszywą pandemię, bo przecież  była to jedna z najłagodniejszych fal grypy w historii. Dr Wodarg uważa, że to z czym mamy obecnie do czynienia jest powtórką z rozrywki. Stawia on następujące pytanie: «Po czym politycy poznali, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym?» Twierdzi on, że aby określić, iż mamy do czynienia z czymś ponadprzeciętnym, to zawsze trzeba to z czymś porównać. Bo jeśli nie mamy porównania, czyli właściwego układu odniesienia, to nie wiemy czy to jest ponadprzeciętne czy w normie – np. liczba zgonów czy zachorowań. Więc on o tym mówi, zwraca na to uwagę i twierdzi, że nie ma tutaj żadnej różnicy, co zresztą pokazują statystyki w Niemczech czy w Polsce. Oczywiście w niektórych innych krajach było więcej zgonów, ale to też zależy od innych czynników, jak np. struktury społeczeństwa, czy jest np. wiekowe, jak chociażby we Włoszech, które jest najstarszym społeczeństwem w Europie, drugim na świecie po Japonii. Jest to też kwestia szczepień w przypadku Włoch. Ludzie byli tam poddani szczepieniom na meningokoki i to spowodowało, że byli bardziej podatni na to, żeby umrzeć z powodu koronawirusa. Zatem były dodatkowe czynniki, dlatego nie można mówić, że jak jest więcej zgonów to na pewno tylko z powodu koronawirusa.

Obserwując rozwój sytuacji, wygląda to tak, że starzy ludzie zaczynają szybciej umierać (często w samotności, bo odizolowani od bliskich), pacjenci z nowotworami nie są właściwie leczeni, a więc też długo nie pożyją, podobnie jak inni przewlekle chorzy, których pozbawiono należytej opieki medycznej. Pokuszę się o postawienie tezy, że tego typu sytuacja jest na rękę instytucjom takim jak ZUS, a nawet całym rządom – będzie mniej emerytur i rent do wypłacenia, zaoszczędzi się też na leczeniu ciężko chorych pacjentów, którzy nie przeżyją obostrzeń związanych z ogłoszeniem pandemii. Czy może to się z tym wiązać?

– Może tak być, tylko trudno tego dowieść. Ale tak to wygląda, że głównie umierają ludzie, którzy mają najbardziej osłabiony system odpornościowy, starzy, schorowani mający dużo chorób współistniejących – znajdują się oni w największej grupie ryzyka i są nieleczeni. Dodam, że ryzyko zgonu, jeśli ma się poniżej 70 lat, jest na poziomie 0,05 proc., czyli bardzo niskie. Śmiertelność z powodu koronawirusa definiujemy jako liczbę wszystkich zgonów z jego powodu do liczby wszystkich osób zakażonych tym wirusem. Z tym, że to powinno być zmierzone w jakieś społeczności, to znaczy na reprezentatywnej próbce, jeśli chcemy określić, jak groźny jest wirus dla społeczeństwa polskiego jako całości, a nie np. dla ciężko chorych osób w szpitalu, gdzie oczywiście ta śmiertelność będzie dużo większa.. Tak więc ryzyko dla osób poniżej 70. roku życia jest bardzo małe. A wiadomo, że można zginąć z różnych przyczyn, nie tylko z powodu koronawirusa.

W związku z obecną sytuacją na świecie nasuwa mi się pewne skojarzenie. Chodzi o Agendę na rzecz zrównoważonego rozwoju 2030 – oficjalnie poprzedzoną sformułowaniem «przekształcamy świat» – zawierającą Cele Zrównoważonego Rozwoju, która została przyjęta przez wszystkie 193 państwa członkowskie ONZ Rezolucją Zgromadzenia Ogólnego 25 września 2015 roku w Nowym Jorku. Otóż cel nr 3 tej agendy brzmi: «Zapewnić wszystkim ludziom w każdym wieku zdrowe życie oraz promować dobrobyt». Jest to oczywiście utopia, gdyż nie da się wszystkim ludziom na świecie zapewnić zdrowego życia. Jednak globaliści uparcie dążą do realizacji wszystkich celów zawartych w tej agendzie. Czy na tej podstawie można wydedukować, że ogłoszenie fałszywej pandemii – co pociąga za sobą obostrzenia przyspieszające zgon najsłabszych i najbardziej schorowanych jednostek – ma w konsekwencji doprowadzić do wyeliminowania ze społeczeństwa chorych ludzi, tak by zrealizował się wspomniany cel i wszyscy (którzy ostatecznie przeżyją) będę mieli zdrowe życie?

– Wydaje mi się, że to nie jest pytanie do mnie. To jest pytanie do dziennikarza śledczego. Ja tutaj zajmuję się od strony naukowej jak to wygląda. A po drugie, żeby coś takiego twierdzić, to trzeba by mieć jakieś dowody, więc ja w to nie chcę wchodzić, bo po prostu tego nie wiem.

Jak Pan uważa, dlaczego jest taka histeria medialna a politycy nie opierają się o rzetelne dane naukowe tylko cytują wypowiedzi jakichś „ekspertów” nie wiadomo skąd?

– Moim zdaniem mamy tutaj do czynienia z analogiczną sytuacją, jaką mieliśmy podczas świńskiej grypy, tylko nie na taką skalę. My wtedy w Polsce tego tak nie odczuliśmy, ale WHO ogłosiło wówczas pandemię 6-go stopnia, tak jak teraz. I wtedy, po pierwsze, wyszło na jaw, że została zmieniona ta definicja. Po drugie, wyszło na jaw, że rządy podpisały tajne porozumienia z firmami farmaceutycznymi, że w razie ogłoszenia przez WHO tej pandemii będą zobowiązane do zakupu tych szczepionek. I tak się stało – kilka różnych krajów np. Niemcy czy Francja kupiły wówczas te szczepionki. Więc to na pewno był duży biznes. Prof. Sucharit Bhakdi mówi, że firmy farmaceutyczne zarobiły na tym 18 miliardów dolarów. W Niemczech ludzie w większości się nie zaszczepili, więc dużo szczepionek poszło na śmietnik, a ich utylizacja kosztowała 250 milionów euro. Nie ulega wątpliwości, że jest to lukratywny przemysł.

To jasne, że z jednej strony jest to potężny biznes dla tych koncernów. Jednak ciężko mi uwierzyć, że przemysł farmaceutyczny ma aż tak potężną siłę, by z powodu chęci zysku cały świat przewrócić do góry nogami. Przecież wskutek ogłoszenia pandemii mnóstwo innych potężnych branż traci niewyobrażalnie więcej, jak chociażby linie lotnicze, których przewoźników zmuszono do zawieszenia wielu lotów; na całym świecie stanęła turystyka, a wraz z nią przemysł hotelarski, o restauracyjnym i innych usługach nie wspominając. Po prostu ciężko mi w to uwierzyć, że kilka koncernów farmaceutycznych ma taką władzę, żeby wyprzeć inne branże, zablokować całe państwa, pozbawić miliony ludzi pracy, dochodu, itp.

– Ja tego nie wiem, czy to jest tak, że tylko i wyłącznie firmy farmaceutyczne pociągają za sznurki i na tym korzystają. Zapewne będzie potrzeba co najmniej kilku lat i różnych komisji śledczych, by to zbadać, wyjaśnić. Ja tylko mówię, że wygląda mi to na coś takiego, jak było już ze świńską grypą, tylko na większą skalę. Ale oczywiście to może być wielopiętrowe, mogą być jakieś dodatkowe rzeczy, tylko znowu, trudno to jakoś udowodnić, przynajmniej na obecnym etapie. Trudno mi się wypowiadać, jeśli nie jestem przekonany do jakiejś tezy. Nie da się wszystkiego szybko wyjaśnić tu i teraz. Przynajmniej ja nie znam takiej odpowiedzi.

Dlaczego tak wielu ludzi w Polsce uwierzyło w medialną propagandę? Dlaczego emocje wygrywają z dowodami naukowymi, statystką i zdrowym rozsądkiem?

– Moim zdaniem jest kilka powodów. Pierwszy jest taki, że bardzo mało naukowców i lekarzy się wypowiada, ich głos jest słabo słyszalny, nie jest też transmitowany w mainstreamowych mediach. Dla porównania – w Niemczech ten opór jest większy, bo tam więcej naukowców wypowiada się krytycznie. Po drugie, u nas media mają tylko jeden przekaz. Trzecia sprawa – ludzie zostali wystraszeni, a jak ktoś jest wystraszony, to raczej racjonalnie nie myśli. Kolejna sprawa jest taka, że ludzie zupełnie nie są nawykli do myślenia statystycznego. I wreszcie, sprawa jest złożona – to jest kwestia medyczna, a więc to nie jest coś, co łatwo można sobie wyobrazić; do tego dochodzą medialne przekazy o wynikach testów i liczbie zgonów. To wszystko nie jest wbrew pozorom takie proste do zrozumienia. Więc można się pogubić i mieć problemy z rozstrzygnięciem samemu kto ma rację.

Wspomniał Pan o testach i właśnie o nich jest drugi tom „Fałszywej pandemii”. Na czym polegają testy PCR, od których wyników zaczynają się niemal wszystkie serwisy informacyjne?

– Wymazy z nosogardzieli badane są metodą PCR (ang. polymerase chain reaction), czyli  łańcuchowej reakcji polimerazy. W skrócie mówi się, że to jest test genetyczny, bo powiela materiał genetyczny. Na podstawie tego testu Ministerstwo Zdrowia podaje czy ktoś jest rzekomo zakażony czy nie. Więc jeśli w laboratorium wyjdzie test pozytywny, to ministerstwo mówi, że ktoś jest zakażony. I chodzi o to, że te testy nie są w stanie powiedzieć, czy ktoś jest zakażony czy nie jest zakażony.

Dlaczego?

– Ponieważ te testy wykrywają jedynie obecność materiału genetycznego. Człowiek ma materiał genetyczny, czyli DNA; koronawirus ma materiał genetyczny, czyli RNA – to jest inny kwas nukleinowy. I żeby móc zbadać czy mamy do czynienia z koronawirusem, czyli żeby stwierdzić czy w tym wymazie jest koronawirus, to musimy materiał genetyczny powielić, żeby go było więcej do analizy. Bo jest go zbyt mało, dlatego go się powiela, mnoży dzięki tej metodzie. Jednak ta metoda tylko i wyłącznie wskazuje na obecność jakiegoś materiału genetycznego, który może należeć do koronawirusa, ale nie musi do niego należeć, ponieważ w wymazie jest masę różnego typu materiału genetycznego, czyli pochodzącego od człowieka, innych wirusów, bakterii, i być może od kornawirusa, jeśli ktoś go złapał. Tylko problem jest taki, że koronawirus ma 30 tysięcy nukleotydów, czyli składa się takich 30 000 cząsteczek. W tej metodzie są tzw. startery, które przyłączają się do jedynie od 100 do 500 nukleotydów i powodują powielenie tego tych 100 do 500 nukleotydów. Przez to, że materiał genetyczny różnych wirusów, bakterii, a nawet człowieka jest podobny do materiału genetycznego koronawirusa, to te startery mogą powielić do dalszych badań materiał genetyczny niekoniecznie koronawirusa, ale na przykład człowieka albo jakiegoś innego wirusa i wychodzi pozytywny wynik, a w rzeczywistości ktoś nie ma wirusa, nie mówiąc już o zakażeniu.

A skąd wiadomo, że może nie być?

– Ponieważ można sprawdzić na ile taka metoda jest wiarygodna przez tzw. sekwencjonowanie. Sekwencjonowanie, to jest po prostu ustalenie kolejności nukleotydów. Wiemy, jaką ten wirus ma kolejność nukleotydów. Jak już się stwierdzi jaka jest kolejność to wtedy porównujemy i patrzymy, czy mamy do czynienia z koronawirusem czy z materiałem genetycznym innego pochodzenia. Sprawdzono to w CDC w Stanach Zjednoczonych, gdzie to dokładnie przebadano właśnie przez sekwencjonowanie i wyszło im, że z tych próbek, które w laboratorium określono jako dodatnie – czyli Ministerstwo Zdrowia powiedziałoby: mamy zakażenie! – to okazało się, że 65 proc. było fałszywie pozytywnych. Oznacza to, że 65 osób na 100 u których stwierdzono koronawirua, w rzeczywistości nie miało tego koronawirusa. Jednak sekwencjonowania nie robi się w diagnostyce koronawirusa.

Dlaczego Ministerstwo Zdrowia wykorzystuje te testy, skoro są one wadliwe?

– Światowa Organizacja Zdrowia dopuściła ten test, mimo iż nie był zwalidowany, czyli po prostu nie było wiadomo, co mierzy i z jaką precyzją. Więc został dopuszczony i państwa po prostu zaczęły to stosować. A później wyszło na jaw, że ten test nie jest właściwy.

To czemu się nie wycofali, kiedy to wyszło?

– No właśnie, bardzo dobre pytanie. Dlaczego w ogóle władze się nie wycofują z tego, skoro już wiadomo z badań naukowych, że śmiertelność koronawirusa jest na niskim poziomie?

Może władza chce na tym coś ugrać? Przecież rządzący już wiedzą, że nie ma na świecie żadnej nadzwyczajnej sytuacji, a tymczasem… wprowadzają kolejne obostrzenia.

– Moje zdanie jest takie, że jeżeli władza już w to weszła, to straciłaby twarz, gdyby teraz przyznała, że się pomyliła. Po prostu ta machina została wprowadzona w ruch, na horyzoncie są szczepionki i jest ta kwestia utraty twarzy. Jeśli teraz rząd ogłosi: «My was tutaj przeprowadziliśmy suchą nogą przez morze czerwone i dotrwaliśmy do zbawienia w postaci szczepionek» to historia zakończy się tzw. happy endem.

Przecież rząd miał już okazję wyjść z tego z twarzą, chociażby latem, kiedy trwała kampania prezydencka. W internecie nic nie ginie, więc każdy może znaleźć filmy, na których premier Mateusz Morawiecki zapewniał, że «pokonaliśmy koronawirusa» i «nie trzeba się już go bać», po czym zachęcał Polaków do pójścia na wybory. I wystarczyło na tym poprzestać. Była okazja, że wszystko mogło wrócić do normy. Tymczasem od jesieni mamy powtórkę z rozrywki – wprowadzono kolejne obostrzenia, czerwone strefy, itp.

– Wiadomo, że politycy kłamią i mówią to, co w konkretnym czasie jest najbardziej dla nich użyteczne. A druga sprawa jest taka, że rządzący powołują się na inne kraje, co zresztą przyznał sam Morawiecki. Moim zdaniem Polska nie chce się wyłamywać, skoro inne kraje wprowadzają lockdown. Zresztą ludzie i tak już są wystraszeni. Więc gdyby teraz zobaczyli, że w innych krajach wprowadzają jakieś obostrzenia, a u nas władza nie robi nic, to ci wystraszeni ludzie mogliby powiedzieć, że rząd chce nas wymordować. Politycy patrzą na sondaże, co im się bardziej opłaca.

Przecież ludzie, przynajmniej z mojego otoczenia, są wściekli na decyzje rządzących o kolejnych obostrzeniach.

– Ale pytanie, ile osób jest wściekłych, a ile zadowolonych. W demokracji liczy się ilość, więc jak im się to opłaca, to będą to robić. Epidemiolog ze Szwecji, prof. Jochan Giesecke zwrócił uwagę na to, że politycy lubią pokazywać swój aktywizm, a ludzie oczekują od rządzących sprawczości. Nie jest istotne, co robią, bo to trudno czasami rozeznać, ważne, że coś robią. A tutaj jest dużo tej aktywności – ciągle jakieś obostrzenia, konferencje prasowe, budowa szpitali, itp. Więc ten aktywizm jest, ale tu chyba potrzeba kogoś innego do wytłumaczenia tego zjawiska, może jakiegoś psychologa, politologa i dziennikarza śledczego.

Dziękuję za rozmowę

Rozmawiała Agnieszka Piwar

Fot. Wikipedia Commons

Myśl Polska, nr 1-2 (3-10.01.2021)

Redakcja

Powiązane Posty