Wszystko jest już jasne: główni kandydaci we wrześniowych wyborach do Bundestagu zostali wskazani przez swoje partie.
Wybór ten pokazuje sam w sobie opłakany stan niemieckich ugrupowań głównego nurtu. Opinii publicznej zdecydowanie nie spodobało się to, że w czasach zamieszania i rozdrażnienia spowodowanego przez walkę z koronawirusem, trzynastomiesięczne ciągłe ogłaszanie i odwoływanie kolejnych lockdownów, rosnącą liczbę bankructw, szczególnie małych i średnich przedsiębiorstw, główne partie polityczne traciły czas i energię na debaty wewnętrzne na temat tego, kto ma być ich kandydatem na kanclerza.
Walka o to w Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) i Unii Chrześcijańsko-Społecznej (CSU) trwała ponad tydzień. Okazało się, że przewodniczącemu CDU, premierowi Nadrenii Północnej – Westfalii Arminowi Laschetowi nagle wyrósł konkurent w osobie bawarskiego premiera i szefa CSU Markusa Södera. W końcu jednak stało się tak, jak planowało kierownictwo CDU: Söder wycofał się z wyścigu, pozostawiając Lascheta w roli głównego kandydata na następcę Angeli Merkel. Ta wewnętrzna walka spowodowała jednak, że Laschet jest już politycznie pokiereszowany, a Söder czuje się mocny jako ten, który „pozwolił” swojemu konkurentowi zostać kandydatem na kanclerza. Trudno się dziwić, że niemieccy wyborcy nie bardzo rozumieją tego rodzaju spory w obecnych, trudnych czasach.
Zieloni (die Grünen) nominowali Annalenę Baerbock jako kandydatkę na kanclerza. Może być to decyzja o randze historycznej, bo po raz pierwszy kandydat tej partii ma realne szanse, by zostać szefem rządu. Sondaże ugrupowania wyglądają całkiem nieźle: w połowie kwietnia wskazywały, że Zieloni prowadzą z 28% poparcia, wyprzedzając CDU / CSU uzyskujące 21%. Socjaldemokraci (SPD) mieli 13% wskazań, zaledwie o 2% więcej od prawicowo-populistycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD) – 11%.
Jeśli jeszcze w latach 1980. i 1990. koalicja konserwatystów (CDU/CSU) z Zielonymi była kompletnie nie do pomyślenia, dziś jest już całkiem inaczej: w Badenii-Wirtembergii nieprzerwanie od 2011 roku rządzi koalicja z „zielonym” premierem Winfriedem Kretschmannem na czele , w której CDU odgrywa rolę mniejszego partnera. Podobny model uznawany jest za coraz bardziej prawdopodobny także na szczeblu federalnym.
Ma to związek z polityką Angeli Merkel, zarówno jako szefowej CDU (2000-2018), jak i kanclerz Niemiec (od 2005 roku). Jej konserwatywni krytycy oskarżają ją o „socjaldemokratyzację” i lewoskręt partii. Jest to jednak diagnoza zbyt jednostronna. Merkel zrobiła coś jeszcze: uczyniła postmodernistyczną względność ideologią i swojej partii, i rządu. Przekształciła CDU w swego rodzaju machinę polityczną służącą wyłącznie jej reelekcji. Lojalność wobec niej stała się ważniejsza od wszelkich treści ideologicznych. Obecna CDU i ta z czasów Helmuta Kohla to dwie różne partie.
Może to być problemem dla Armina Lascheta, który zawsze pozostawał lojalnym zwolennikiem Merkel. Wkrótce zostanie szefem partii Merkel bez niej samej, przypominającej rój pszczół bez królowej. Może okazać się, że będzie bardziej zajęty zwalczaniem sił odśrodkowych we własnych szeregach niż prowadzeniem kampanii wyborczej. Padnie pewnie ofiarą „bratobójczego ognia” ze strony partyjnych kolegów. A jego konkurent Markus Sӧder tylko czeka na jego porażki, dzięki którym to on może zostać czołowym kandydatem na kanclerza po tegorocznych wrześniowych wyborach.
Zieloni tymczasem czują się dziś wyjątkowo silni i zjednoczeni. Przed nimi wielka szansa. Osłabiony Armin Laschet będzie dla nich idealnym mniejszym partnerem koalicyjnym. Wraz z powstaniem czarno-zielonej koalicji w Berlinie zasadniczy kierunek niemieckiej polityki nie ulegnie zmianie, lecz przyspieszy. Mielibyśmy politykę Merkel na sterydach: masową imigrację, drakońskie środki antypandemiczne, czyli prawdziwy gabinet „Wielkiego Resetu” w będących centrum przemysłowym Europy Niemczech.
Manuel Ochsenreiter, Berlin
Foto: Armin Laschet i Annalena Baerbock (t-online.de)