FelietonyPalestyna

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Tak Rzymianie nazwali byłe terytoria żydowskie po zgnieceniu w 132 r. n.e. powstania Bar Kosiby, mesjanistycznego izraelskiego samozwańca, który zwiódł cały swój naród, prowadząc go wprost ku bezprzykładnemu zatraceniu. Przypomnieli w ten sposób tajemniczy starożytny lud o indoeuropejskim – jak ustalono – rodowodzie, zamieszkujący te terytoria przynajmniej tak dawno, jak i Izraelczycy.

Granice polityczne Palestyny nigdy nie były zbyt ścisłe i właściwie przez znakomitą większość czasu kraj podlegał zewnętrznym mocarstwom. Ten obszar jest ziemią przechodnią, którą zaludniały różne ludy. Tak właściwie jest aż do dzisiaj. Aktualnie znakomita większość owej ziemi znajduje się w rękach żydowskiego państwa. Dobrze zorganizowane, a dzięki umiejętnej politycznej grze prowadzonej przez narodowe  przywództwo, prosperujące. Izrael mógł powstać we współczesnym kształcie, gdyż na początku dwudziestego wieku upadły miejscowe mocarstwa, a właściwie chodzi o rozbiór imperialnej Turcji i głęboką cywilizacyjną zapaść Persji oraz Egiptu.

W tych okolicznościach Izraelici otrzymali w darze unikalną szansę i mimo, że w Palestynie przebywali w szczątkowych rozmiarach, dobrze tę okazję wykorzystali. Odrzucili przy tym oferowaną im przez Brytyjczyków możliwość zasiedlenia Ugandy. Jednak czas  gdy przegrały lokalne, bliskowschodnie potęgi minął, a ściślej, na naszych oczach przechodzi do przeszłości. Z wolna powraca stary układ sił, a on domaga się geopolitycznych zmian w tym kluczowym rejonie współczesnego świata. Do gry wraca bowiem spisana kiedyś na straty Ankara oraz Iran. Najlepiej jednak odnieść się do pewnych symbolicznych zdarzeń, bo przecież – na pierwszy rzut oka – sądzi się, że Tel Awiw radzi sobie znakomicie. Ma protektora w USA, a jako rezerwowego trzyma Moskwę. Skutecznie przeniesiono centralne urzędy do Jerozolimy, nawiązując relacje z zamożnymi emiratami Zatoki Perskiej. Los Palestyńczyków już niewiele znaczy, zaś  Jordania oraz Egipt są prawie jawnymi stronnikami Izraela. To wszystko prawda, lecz to polityka małej skali. Ma znaczenie, wtedy istotne, gdy niedźwiedzie śpią zimowym snem; ale gdy się budzą… Z tym zjawiskiem mamy do czynienia właśnie teraz.

Nad Izraelem zbierają się deszczowe chmury i piaszczyste burze. Najlepiej  jest zwrócić uwagę na demografię. Ośmiomilionowe państwo już jest niemiłosiernie przeludnione, a ten czynnik na dłuższą metę wiele waży. Tymczasem widzimy klasyczną barierę nie do przeskoczenia. A o nabytki terytorialne jest coraz trudniej. Kluczem  do oceny niekorzystnego dla Izraela strategicznego położenia  jest konstatacja, że projekt przebudowy Bliskiego Wschodu jednak nie udał się. Można nawet przyjąć, iż wprost  legł w gruzach. Zauważmy co się stało. Otwarciem miała być amerykańska interwencja w Iraku, a dalej wzniecenie – pod kuratelą Arabii Saudyjskiej – wojny religijnej obejmującej cały region.

Chodziło o rozbudzenie konfliktu sannicko-szyickiego, który miał doprowadzić do rozpadu przynajmniej dwóch państw: Syrii oraz Iraku. Bagdad i Damaszek z tego śmiertelnego zagrożenia wyszły obronną ręką, a Teheran zyskał, dzięki temu, potężną głębię strategiczną. Owszem, ostatnią ważniejszą kartą w tej batalii są być może Kurdowie, jednak w grę wchodzą wspólne żywotne interesy Turcji i Persji. Kurdowie są zatem bez szans, chyba że chcą się wykrwawić? Tylko po co? Nie są przecież desperatami. Dochodzimy do tego, że bezpośrednie  niebezpieczeństwo zawisło nad samymi Żydami, gdyż  według reguły kto sieje wiatr zbiera burzę. Izrael stanie zatem w obliczu egzystencjalnego zagrożenia.

Antoni Koniuszewski

Myśl Polska, nr 17-18 (25.04-2.05.2021)

Redakcja