HistoriaKresySłużba zdrowia w 27 Dywizji AK

Redakcja1 rok temu
Wspomoz Fundacje

Działanie Okręgu Wołyń AK w 1943 roku szły w dwóch kierunkach: tworzenia silnych baz samoobrony i silnych oddziałów partyzanckich, współdziałających z obroną baz. Ujęcie w ramy organizacyjne samoobrony nastąpiło niestety późno.

Obszar działań 27. Dywizji obejmował powiaty Kowel Luboml i Włodzimierz Wołyński. W pozostałych ośmiu powiatach, jeśli Polacy nie zdążyli uciec do Przebraża, Starej Huty, Pańskiej Doliny, byli mordowani przez oddziały UPA wspomagane przez miejscową ludność ukraińską.

W pierwszej połowie lipca 1943 r. przybył do Zasmyk ppor. Henryk Nadratowski ps. „ Znicz” – cywilny komendant samoobrony. 16 lipca przyszedł uzbrojony oddział por. Władysława Czermińskiego ps. „ Jastrząb”, a 19 sierpnia przybył drugi oficer (cichociemny) por. Michał Fijałka ps. „Sokół”. Oddziały te współpracowały z zasmycką bazą, do której przybywali Polacy ocaleni z pogromów. Daleko na Wschodzie trwała Wielka Wojna Ojczyźniana, a Polacy zostali zmuszeni do podjęcia walki na śmierć i życie.

Potrzeba niesienia pomocy medycznej walczącym żołnierzom i rannym podczas napadów UPA wymusiła organizowanie służby zdrowia. W bazie samoobrony w Zasmykach punk sanitarny był czynny już w lipcu 1943 r. Pracowały w nim pielęgniarki: Janina Szmagalska, Janina Włodarska oraz sanitariusz Edward Kijkowski. Początkowo punkt mieścił się w mieszkaniu prywatnym. Podczas kolejnych aktów terroru ukraińskich nacjonalistów rannych przybywało. Umieszczono ich w pomieszczeniach szkoły. Pamiętna tragiczna pasterka 1943 r. pochłonęła 48 ofiar. Upowcy przebrani w niemieckie mundury, podstępnie napadli na Janówkę, Stanisławówkę i Radomle-kolonie należące do systemu obrony bazy w Zasmykach.

Niemcy w obliczu nieuchronnej utraty Wschodu ściągnęli dodatkowe siły i zaczęli prowadzić szaleńcze akcje pacyfikacyjne na całym Wołyniu.  Celem miała być likwidacja oddziałów partyzanckich i ludności cywilnej, która ich wspierała. 19 stycznia 1944 r. spacyfikowali Zasmyki. Spaliło się 38 zabudowań, zniszczone zostały zapasy zgromadzone na zimę , ludzie zostali bez dachu nad głową.

W pierwszych dniach stycznia wojska I Frontu Ukraińskiego przełamały odcinek obrony niemieckiej na rzece Horyń, przekroczyły granice Polski z 1939 r. i dużym klinem zajęły tereny Wołynia. W połowie stycznia 1944 r. Komendant Okręgu AK-Wołyń wydał rozkaz mobilizacyjny i przeniósł miejsce postoju konspiracyjnego sztabu z Kowla do Kupiczowa.  W dniu 16 stycznia 1944 r. z konspiracji wyszli bez broni młodzi ludzie z miast, przyjechało wiele kobiet, zgłosiły się dyplomowane pielęgniarki, łączniczki, szyfrantki. W ogniwach konspiracji AK było 500 kobiet. Zaczęło dziać się coś emocjonującego, o czym się mówiło, a to z kolei pobudzało  wyobraźnię młodych dziewcząt do startu w wojnę. Precyzowano zadania w akcji „Burza”.

W szokującej sytuacji, kiedy wzajemne antagonizmy podlegały już prawom wojny, oczywiście wojny sprowokowanej i osiągnęły apogeum, łączono siły, aby stawić czoło przeznaczeniu, nie podzielać roli skazańców UPA lub losu niemieckich niewolników, urzędowo dostarczanych do przymusowych robót przez Arbeitsamt. Gdy pojawiła się możliwość czynnej pracy, dziewczęta podjęły  ją uważając, że jest to święty obowiązek. I tak młodości już nie miały, została im bestialsko odebrana przez banderowców i Niemców. Matki  rozumiały tę konieczność, spoglądały pobłażliwym okiem i nie broniły angażowania się do prac, których celem było przetrwanie. Był mróz, ziemia skamieniała, co można było zrobić – już nic, wojna zabierała rodzicom dzieci i unosiła w straszny świat walki, groźnej, śmiertelnej, lecz zbawiennej. W nim znalazło się całe dorastające pokolenie kresowych Polaków.

Kupiczów to była  duża wieś zamieszkana głównie przez Czechów, życzliwie odnoszących się do Polaków. Wieś ta została opanowana przez polskie oddziały partyzanckie w połowie 1943 r. i stanowiła, obok niedalekich Zasmyk, duży ośrodek samoobrony, dający schronienie Czechom,  Polakom i  sprawiedliwym Ukraińcom. Komendant okręgu nakazał utworzenie w tej miejscowości głównej placówki medycznej- szpitala polowego dywizji, przeznaczając na jego potrzeby budynek byłych władz gminnych.  Szpital w Kupiczowie zaczęto organizować w oparciu o część personelu wydelegowaną z działającego w Zasmykach punktu sanitarnego. Kierował nią doświadczony felczer Miron Antonowicz Niemoszkalenko

Placówka ta  szybko osiągnęła standardy w pełni rozwiniętego polowego szpitala dywizyjnego. Szczególne zasługi w jego tworzeniu położyli: przybyły z Warszawy porucznik lekarz Grzegorz Fedorowski „Gryf”, komendant kupiczowskiej samoobrony porucznik Wilhelm Skomorowski „Wilczur” oraz działaczka konspiracyjna z Kowla Kazimiera Bałysz „Mira”, która objęła trudną administrację szpitala. W jego powstanie i działalność bardzo zaangażował się personel Szpitala Powiatowego w Kowlu, kierowany przez porucznika doktora Włodzimierza Zagórskiego „Osiemnastka”. Był on współtwórcą konspiracji w tym rejonie i od początku jej istnienia pełnił w niej funkcję szefa służby sanitarnej Inspektoratu Rejonowego AK Kowel. Gdy zaczęto organizować zgrupowanie „Gromada”, powierzono mu w nim funkcję szefa służby zdrowia. Pod jego kierownictwem tworzono punkty sanitarne we wszystkich ośrodkach samoobrony na terenie tego inspektoratu. Jako dyrektor szpitala  w miarę swoich możliwości wspierał pracę tych punktów, kierując do nich wykwalifikowany personel sanitarny oraz dostarczając podstawowe narzędzia i materiały medyczne. W zarządzanym przez niego szpitalu w latach 1942-1943 prowadzono kursy sanitariuszek, których absolwentki służyły potem w ośrodkach samoobrony, oddziałach partyzanckich, a także w batalionach wołyńskiej dywizji piechoty.

Na komendanta kupiczowskiego szpitala mianował on doświadczonego porucznika lekarza chirurga Zygmunta Simbierowicza ps. „Zyg” z Kamienia Koszyrskiego. Wiele troski o utworzenie i sprawne funkcjonowanie tego szpitala wykazał również szef służby zdrowia 27. WDP AK,  podporucznik lekarz  Jan Matulewicz. Ze szpitala kowelskiego  przeszły do pracy w szpitalu polowym w Kupiczowie między innymi: siostra przełożona Maria Walczak „Bogna”, która w Kupiczowie kierowała personelem pomocniczym; pielęgniarka Halina Grochowska „Irys” oraz studentka medycyny i ofiarna siostra Maria Wójcik. Większość sanitariuszek kupiczowskiego szpitala stanowiły harcerki, przeszkolone wcześniej na kursie sanitarnym, między innymi należały do nich: Kazimiera Błaszczyk „Kicia”, Ewa Piłkowska „Kalina”, Janina Walczakówna „Szarotka”, Henryka Rykowska „Pchełka”, moja Mama Monika Śladewska „Halina” (na zdjęciu), Bożena Frankowska „Rusałka”, Irena Zawada-Gawdzik „Stokrotka”, Bożena Imiałkowska „Bożena”, Janina Mrozówna, Maria Ilczuk „Maczek”, Jadwiga Jagodzińska „Pączek”, Janina Ciemiorska „Jaskółka”, Zofia Kupikowska „Brygida”, Stanisława Paszko „Nela” i Janina Teder „Kalina”, Zosia Municzewska ps. „Astra”, Janina Żmijewska ps. „Dzwoneczek”, która  po kursie odeszła do oddziału „Siwego”.

W szpitalu w Zasmykach pracowała Zosia Żołnik, Lodzia Czechowska i inne. Mama była także w kontakcie z kuzynką Weroniką Sulencką ps. „Sroka”.  Ogólnie w szpitalu tym służyło 21 sanitariuszek. Wiele innych dziewcząt pracowało tam jako salowe, pomoce kuchenne oraz w pralni szpitalnej. W wyniku ich ciężkiej pracy w zniszczonym budynku powstał szpitalik, składający się z trzech czystych i schludnych sal dla chorych, mieszczących ponad 20 białych, metalowych łóżek z szafkami nocnymi lub taborecikami. Łóżka były przykryte białymi prześcieradłami i kocami. Obok sal urządzono gabinet lekarski, będący zarazem gabinetem zabiegowym, a także kuchnię i spiżarnię. Stosunkowo skromne wyposażenie szpitala zostało uzupełnione pod koniec lutego. Wtedy to kilka wagonów ze sprzętem szpitala z Lubomla, ewakuowanego przez Niemców, znalazło się na stacji Jagodzin.

W porozumieniu z dyrektorem tego szpitala, doktorem  Stanisławem Lorencem, członkowie AK pracujący na stacji przetoczyli wagony na bocznicę, gdzie zostały one wyładowane. Zdobyte w ten sposób narzędzia lekarskie, lekarstwa i środki opatrunkowe przetransportowano do oddziału partyzanckiego porucznika Kazimierza Filipowicza „Korda”, a następnie przekazano szefowi dywizyjnej służby zdrowia, który podzielił je pomiędzy podległe mu szpitale polowe oraz sekcje sanitarne w oddziałach bojowych. Dzięki temu znacznie poprawiło się zaopatrzenie medyczne w dywizji. Zgromadzono wówczas tyle opatrunków osobistych, że każdy żołnierz liniowy był w nie wyposażony. Opatrunki te, hermetycznie zamknięte w blaszanych pudełeczkach, były pilnowane i cenione przez żołnierzy na równi z amunicją.   W marcu napływ rannych był tak duży, że nie mieścili się oni w szpitalu. Podleczonych żołnierzy odsyłano wówczas do rodzin lub do macierzystych oddziałów, by zwolnić potrzebne miejsca szpitalne. Dla lżej rannych poszukiwano odpowiednich pokoi wśród mieszkańców Kupiczowa, zapewniając im stałą opiekę szpitala

Nękające i uciążliwe były ustawiczne bombardowania z samolotów niemieckich. Podczas nalotów bowiem cały personel szpitala z ogromnym wysiłkiem wynosił z budynku rannych, szukając dla nich bezpiecznego miejsca, a po ich zakończeniu z dużym nakładem pracy przywracano stan poprzedni. Niemcy najczęściej zrzucali bomby burzące i zapalające, które powodowały sporo zniszczeń, zmuszając personel szpitala do ustawicznego prowadzenia prac naprawczych. Jedną z większych dolegliwości wśród partyzantów był świerzb. Gdy liczba chorych gwałtownie wzrosła, podjęto decyzję o produkcji maści przeciw świerzbowi, którą wysyłano do oddziałów we własnym zakresie organizujących zwalczanie tej przykrej choroby. Maść okazała się skuteczna, gdyż w wielu oddziałach choroba ta została zlikwidowana.

Znacznie trudniejsza do wytępienia była wszawica, która wręcz opanowała wszystkie oddziały. Jej rozwojowi sprzyjał tryb codziennego życia partyzantów, w którym dominowały takie elementy jak: ciągła ruchliwość w terenie, często od wczesnego rana do późnego wieczora, przepocona bielizna, którą trudno było zmienić, spanie w ubraniach – brudnych i zużytych, brak czasu i możliwości kąpieli, szczególnie zimą. Podejmowano oczywiście wiele działań przeciwko chorobie, ale osiągano jedynie krótkotrwałe efekty. Wszawica niekiedy była przesłanką rozwoju innych chorób, przede wszystkim duru plamistego (osutkowego). Ta ciężka choroba zakaźna wystąpiła w wielu oddziałach partyzanckich, a najbardziej dotknęła żołnierzy z oddziału kapitana Władysława Kochańskiego „Bomby”, którzy do zgrupowania „Gromady” przybyli po przejściu kilkudziesięciu kilometrów, maszerując aż spod Kostopola.

Spośród niespełna 200 żołnierzy tego oddziału kilkudziesięciu zachorowało na tą groźną chorobę. W innych pojawiły się pojedyncze przypadki. Z prośbą o pomoc medyczną zgłosiło się tam również kilku chorych na dur sowieckich partyzantów z pobliskich oddziałów. We wsi Nyry pod Kupiczowem oraz w Rzewuszkach zorganizowano dla nich oddzielne szpitaliki, w których lekarze, a przede wszystkim kilka ofiarnych sanitariuszek z siostrą Janiną Włodarską „Daną” na czele, przeprowadzili odpowiednie leczenie. Lekarze uprzedzali, że wszy i brud to tyfus, więc skuteczność walki z tą chorobą polegała na usuwania jej źródeł. Było to niezwykle trudne w masie ludzi, którzy znaleźli się w tak niesprzyjających, prymitywnych warunkach higienicznych. W bazie zorganizowano łaźnię parową i przy niej urządzono piec, w którym dezynfekowano ubrania żołnierzy zdrowych i chorych.  Na miejscu była pralnia, więc chorym często zmieniano bieliznę i  konsekwentnie kontrolowano przestrzeganie higieny osobistej. Szpital ten izolowano od otoczenia przez ogrodzenie go i otoczenie posterunkami wartowniczymi. Nie pozwalano nikomu do niego wchodzić, ani z niego wychodzić. Dzięki tym zabiegom uniknięto rozprzestrzenienia się choroby.

Wiedzę teoretyczną sanitariuszki zdobywały na kilkugodzinnych wykładach prowadzonych codziennie przez dra „Gryfa” i dra „Sępa”. Zajęcia te dotyczyły podstaw patologii urazów, ran, pielęgnacji i udzielania pierwszej pomocy w razie zranienia, tamowania krwotoków oraz wynoszenia rannych z pola walki. W szpitalu opanowywały technikę robienia domięśniowych zastrzyków, bandażowania, opatrywania ran, dezynfekowania i stawiania baniek. Szkolenie miało głównie charakter praktyczny, wymagało dużego zaangażowania. Lekarze byli zadowoleni z widocznych postępów, wiązali nadzieje. Dr „Gryf” twierdził, iż w swojej praktyce jeszcze nie miał tak chętnych i zdolnych uczennic. Dziewczęta starały  się sprostać stawianym im zadaniom i z przejęciem  ćwiczyły bandażowanie, dopóki bandaże nie wypadały im z rąk. Po latach Grzegorz Fedorowski „Gryf”, w swojej książce „Leśne ognie”  napisał: „Moje uczennice robią postępy z dnia na dzień. Będą z nich sanitariuszki na schwał”.

W szpitalu sanitariuszki pracowały na zmiany, z krótkimi przerwami na odpoczynek. W czasie tych przerw moja Mama wpadała  do  mieszkania, aby się przespać, umyć i przebrać, jak również przeprowadzić dezynfekcję ubrania, w obawie przed groźbą tyfusu. Dziewczęta były wyjątkowo zagrożone tą chorobą z uwagi na kontakty, więc babcia codziennie paliła w specjalnym piecu, wygarniała węgle, następnie wkładała do niego szpitalne ubrania Mamy i tym najprostszym sposobem dezynfekowała odzież. Była to niezawodna metoda stosowana w czasie wojny, tzw. prażenie łachów, przy braku środków dezynfekcyjnych dawała rezultaty w walce z wszawicą.

Podczas dyżurów nocnych nigdy nie spały, to było niemożliwe, zbyt dużo było cierpiących, a Mama i pozostałe sanitariuszki były zbyt mocno zaangażowane emocjonalnie. Charakter pracy wymagał ofiarności, natomiast warunki w jakich się znalazły – samodzielności. Nic dziwnego, że cieszyły się sympatią rannych. Wiele spośród polowych sanitariuszek zapisało się we wdzięcznej pamięci żołnierzy, gdyż w czasie walk one niosły im pierwszą pomoc. Mimo trudnych warunków w improwizowanym szpitalu przeprowadzano zabiegi operacyjne, które wykonywali podporucznik lekarz Matulewicz, porucznik lekarz Zagórski oraz porucznik lekarz Simbierowicz. Często operowali bez znieczulenia, gdyż nie było narkozy. Nierzadko jedynym oświetleniem były kaganki, lampy karbidowe lub świece z wosku robione przez zapobiegliwych Czechów. Zwykły stół był stołem operacyjnym, nie stosowano transfuzji krwi, to było niemożliwe, a surowicę przeciwtężcową lekarz zalecał tylko przy dużym zanieczyszczeniu rany. Mimo kłopotów wiele operacji było udanych. Udawały się nawet amputacje.

Gdy drogi do Kowla zostały zablokowane nie było ewakuacji, wszystkie zabiegi pielęgnacyjne sanitariuszki wykonywały w szpitalu, aż do wyzdrowienia rannych, którzy swój ból znosili cierpliwie, godna podziwu była wytrzymałość. Tylko w gorączce wzywali najbliższych, a niekiedy, zamknięci w sobie, patrzyli w jeden punkt. Byli to ci, którzy już nie mieli rodzin. Rozterkę pogłębiał fakt, że nikt na nich nie będzie czekać.

Ranni i chorzy nie leżeli długo, okres rekonwalescencji trwał krótko. Jeśli tylko utrzymywali się na nogach, nie mieli temperatury, a rany pogoiły się, wracali do swoich oddziałów, niekiedy jeszcze bardzo słabi. W czasie wojny działają bezwzględne niepisane prawa, według których musi być stosunkowo szybko przywrócona gotowość bojowa. Wojna nie pozostawia chwili czasu na roztkliwianie się nad kimś i nad samym sobą, owa gotowość zależy od stanu liczebnego zdrowych żołnierzy.

Służba zdrowia, jak na partyzancki tryb działań, funkcjonowała względnie dobrze. Dopóki szpitale pozostawały na miejscu, dopóty spełniały swoje zadania. W okresie późniejszym, po przesunięciu ich do lasu, warunki uległy znacznemu pogorszeniu. Na skutek odcięcia zarysowały się poważne braki lekarstw i środków opatrunkowych. Nadszedł marzec, dni były dłuższe, 27 Wołyńska Dywizja umacniała swoje pozycje. Do miejsca postoju dochodziły nowe oddziały, m.in. z Warszawy przybyła „kompania warszawska”, dołączali oficerowie z konspiracji. W marcu dokonano ostatnich uzupełnień organizacyjnych. Ukraińscy nacjonaliści ogłosili swoją banderowską mobilizację. Ponosili klęski w walkach z 27 Dywizją, lecz mieli nadzieję, że uda im się jeszcze do końca doprowadzić rozpoczęte dzieło. Pewnej nocy do pustych pomieszczeń szpitala przywieziono ciężko chorych na tyfus partyzantów radzieckich.  Pierwszej pomocy chorym udzielał felczer Niemoszkalenko i on przygotowywał do ewakuacji. Chorych odsyłano do szpitali Armii Radzieckiej, mieszczących się poza linią frontu, w kierunku wschodnim, a więc Hołoby-Mielnica. Moja Mama jako ostatnia z sanitariuszek zajmowała się ich transportowaniem.

Mama dobrze zapamiętała przewóz tej grupy, towarzyszyły temu wojenne okoliczności. Czesi podstawili wozy konne. Moja Babcia Leokadia Śladewska tak wspominała ten fakt: Mama tego ranka szybko wróciła ze szpitala do  mieszkania, poprosiła o biały fartuch i powiedziała: „jadę z chorymi”. Na pytanie dokąd i kiedy wróci, odpowiedziała: „nie wiem”. W tym czasie wynoszono chorych i układano na wozach wyścielonych słomą. Od felczera Mama  otrzymała środki medyczne niezbędne w drodze i w tym momencie nad nimi zawarczało. Samolot krążył, wkrótce rozległ się huk spadających bomb, serie strzałów, jeszcze raz zawrócił, celem była szkoła, tu stały tabory wojskowe.  Ten nalot spowodował, iż w drogę z chorymi Mama wyruszyła później niż to było zaplanowane. Wozy posuwały się wolno. Przy wjeździe do lasu rozległ się charakterystyczny dźwięk od wschodu i pojawił się lęk, to oczywiste. Było to coś w rodzaju trapiącej obsesji, słuch łowił każdy warkot. Z ostrożności zachowane duże odstępy między wozami nie dawały pewności, jak jechać pod ostrzałem? Udało się, tym razem bombowce pomknęły na zachód. W przyfrontowym niepewnym terenie obawiali się nie tylko samolotów z czarnymi krzyżami , ale również  banderowców. Rano dotarli do wojskowych szpitali radzieckich; wokół namiotów krzątali się żołnierze w białych fartuchach, przeważnie kobiety. Mamę przyjęła  kobieta-lekarz w randze majora. Chorych zakaźnie kierowano do miejscowości położonej kilkanaście kilometrów dalej.

Wszystkich zabitych i zmarłych w szpitalu żołnierzy zawsze transportowano do Zasmyk i chowano na tamtejszym cmentarzu. Dziewczęta, które nie pracowały w szpitalu, zajmowały się przygotowywaniem do pogrzebów, robiły wieńce i odprowadzały na miejsce wiecznego spoczynku.

Danuta Wojciechowska

Fot. zbiory autorki i Wikipedia

Myśl Polska, nr 47-48 (19-26.11.2023)

Redakcja