HistoriaPublicystykaPrzeciw szaleństwu i jego apoteozie

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

„Tu bardziej niż w ustroju samym w ciągu ostatnich lat trzydziestu rozegrała się walka między rozumem i głupotą w Polsce”.

Aleksander Bocheński

Trudno wyrokować, jakie dary niesie ze sobą z wolna budzący się kolejny rok. Ale z pewnością przynosi, co wynika z  samego kalendarza, kolejne rocznice różnych zaszłości, w tym okrągłą, siedemdziesiątą piątą już, wydania słynnej i jakże ongiś namiętnie komentowanej książki Aleksandra Bocheńskiego (1904–2001) Dzieje głupoty w Polsce [1].

Niezależnie od osobistych ocen rodu Bocheńskich herbu Rawicz, niesposobnym odmówić mu niezwykłej płodności intelektualnej i to w jednym pokoleniu. Wśród rodzeństwa spotykamy bowiem: „imperialistycznego” („mocarstwowego”) piłsudczyka, germanofila i piewcę irredenty ukraińskiej Adolfa Marię (1909–1944), wybitnego  logika, teologa i filozofa światowego formatu, rektora uniwersytetu fryburskiego Józefa Marię (1902–1995) i interesującego nas, wiekiem środkowego z braci, Aleksandra.

Aleksander Bocheński jest przede wszystkim pamflecistą, a jego „Dzieje…” zalicza się do nurtu realizmu politycznego zapoczątkowanego wówczas przez Edmunda Osmańczyka [2] i Franciszka Ksawerego Pruszyńskiego [3]. Oczywiście słowo „realizm” w tym kontekście może wywołać oburzenie albo konsternację. Toteż spieszę z wyjaśnieniem, że programowo uchylam się tu od moralnych ocen paktowania  z „magnatem rewolucji” [4] Beniaminem Goldbergiem zwanym Jerzym Borejszą (wszak pokłosiem owych krakowskich targów była afiliacja Bocheńskiego do grona osób piszących w pierwszym obiegu wydawniczym), podobnie jak i nie konfrontuję tego koncesjonowanego aktywizmu, z wyborami życiowymi żołnierzy wyklętych i ich dramaturgią. Założony cel poniższego tekstu wyczerpuje się w rekapitulacji tej jakże ciekawej pozycji z zakresu dziennikarstwa politycznego, w przywołaniu jej wiodących wątków i najbardziej oryginalnych fragmentów.

„Dzieje głupoty w Polsce”…

Bocheńskiego mają bardzo oryginalną strukturę. Autor polemizuje z opiniami nestorów polskiej historiografii przełomu XIX i XX w. na temat losów ojczystych końca XVIII i XIX wieku, a refutacja dominujących poglądów staje się kanwą do formułowania tez geopolitycznych o walorze ponadczasowej doniosłości. Bocheński wadzi się z badaczami dziejów polskich, z ich interpretacją faktów z naszej przeszłości, gdyż zgadzając się z prawomocnością cicerońskiej maksymy historia est magistra vitae, przypisuje im rolę kreatorów pojęć dominujących w świadomości zbiorowej narodowej wspólnoty. A te, opacznie wyartykułowane, po następczej petryfikacji, pokutują potem przez wieki, determinując przyszłe decyzje, co w praktyce oznacza powielanie błędów. Najtragiczniejsze, że  wciąż tych samych, z wątłą jedynie nadzieją na poprawę.

Zacznijmy od periodyzacji dziejów Rzeczypospolitej zastosowanej przez autora „Dziejów…”. Bocheński proponuje umowny podział continuum czasowego na okresy (skądinąd dość arbitralny), z zaznaczeniem, że w każdym z nich przed warstwą przywódczą stoją odmienne zadania. I tak XVI i XVII w. to czasy „Polski mocarstwowej”, kiedy rangę priorytetu zyskuje „ubezpieczenie swojej siły” wobec środowiska zewnętrznego, potem następuje „okres upadku wewnętrznego” sytuowany między śmiercią Sobieskiego (17 czerwca 1696 r.) a rokiem 1759 gdy na plan pierwszy wysuwa się „usilna poprawa wewnętrzna”, kolejny w tej enumeracji moment to „okres rozbiorczy 1759–1794”, w którym głowy decydentów winna zaprzątać „ochrona następującej wreszcie poprawy”, wreszcie „okres porozbiorowy 1794–1914”, gdy wszystkie siły powinny być nakierowane na „odzyskanie własnej państwowości” [s. 17].

Aleksander Bocheński (lata 50. XX wieku)

 

Działania sprzeczne z tymi postulatami składają się właśnie, jak dowodzi Bocheński, na obraz rzeczonej „głupoty w Polsce”. Ludzie dotknięci przez owe schorzenie, które wedle ludowego porzekadła „nie boli”, skorzy do działań silnie nacechowanych emocjami, są święcie przeświadczeni o tym, że służą Krajowi, podczas gdy w istocie sprowadzają nań nieprzebrane morze klęsk i upokorzeń ilekroć tylko dojdą do głosu, a precyzyjniej: do czynu. Zaczęli swe harce 29 lutego 1768 r. jako konfederaci barscy, a ich ostatnim akordem (jak dotąd) była zagłada Warszawy w 1944 r. Owi, jak o nich mówi Bocheński: „patrioci od siedmiu boleści”, to polityczni judziciele do tego stopnia zacietrzewieni w swych „wyskokach szaleństwa”, że wszystkim myślącym o Ojczyźnie racjonalnie, wszystkim patriotom rozumnym przyklejają, i to a priori, łatkę, ongiś jurgieltników Katarzyny, a wedle współczesnego wokabularza: troli Putina. Wedle słów popularnej kiedyś piosenki są „zajadli tak, że nawet Bóg i Bóg im nie pomoże”.

Dla autora „Dziejów…” skonkretyzowanymi postaciami głupoty politycznej są „działania oczywiście zdążające do skutku innego od tego jaki był zamierzony” lub „niezdawanie sobie jasno sprawy z celu, do którego się dąży  [s. 266] i dodajmy, że nie jest to alternatywa rozłączna. Wiele więc cierpkich słów pada z ust Bocheńskiego pod adresem kreatorów polskiej polityki w traumatycznym XVIII stuleciu. Ale jest jeszcze jedna warstwa narracyjna, a mianowicie krytyka historyków polskich, którzy swym autorytetem afirmują taką właśnie poronioną organizację życia typu zbiorowego i wynikające z niej preferencje. Co więcej z balansujących od klęski do klęski straceńców porywających Naród w otchłań, uznani polscy dziejopisarze czynią  postacie ikoniczne, chodzące wzory cnót do naśladowania dla następnych pokoleń. O nich są hagiograficzne książki, dla nich są pomniki. Tymczasem Bocheński dowodzi, że każdoczesne ekstrawagancje „profesjonałów” z dziedziny antyrosyjskich ekscesów insurekcyjnych dają się streścić mianem głupoty, zaś aktywność naukowa sławiących ich rodzimych historyków to nic innego jak pas transmisyjny owej głupoty w Polsce. I nierozstrzygniętym pozostaje, kogo osądzać surowiej, który z typów szkodnictwa piętnować najbardziej.

Zawodowi badacze dziejów w drugiej połowie XIX i w pierwszej XX w. klasyfikowani byli wedle schematu szkół posługujących się własnymi paradygmatami badawczymi; mieliśmy szkołę krakowską (Walerian Kalinka, Józef Szujski, Stanisław Smolka, Michał Bobrzyński) i jej antytezę w postaci warszawskiej szkoły historycznej (Tadeusz Korzon, Władysław Smoleński, Adolf Pawiński, Aleksander Rembowski). Pierwsza z nich zwana „pesymistyczną” przyczyn upadku państwa szukała wewnątrz Rzeczypospolitej, wskazując na ówczesnych przywódców (w praktyce sam stan szlachecki) jako jedynych winowajców, na ich anarchiczne i antypaństwowe ciągoty; druga, mieniąca się „optymistyczną” za wszystkie zło winą obarczała „nikczemnych” sąsiadów.

Zdaniem „warszawian” Polska jakoby przezwyciężywszy wszystkie ustrojowe wady, wychodziła już z upadku i nagłe cudowne ozdrowienie naszych przodków zniweczyli zaborcy, grzebiąc wszelkie dokonania kilku dekad. Z początkiem XX w. z wyraźnym dystansem do pesymizmu stańczyków wyłoniła się jeszcze nowa krakowska szkoła historyczna (Wacław Sobieski, Stanisław Kutrzeba, Wacław Tokarz). Była też lwowska szkoła historyczna (Szymon Askenazy, Oswald Balzer), jak również aktywizowali się historycy bez jednoznacznej afiliacji.

Prima facie można by rzec, że największych antagonistów Bocheński odnajduje wśród przedstawicieli warszawskiej i lwowskiej szkoły, najbardziej znośni okazują się ci ze starej krakowskiej. Jednak takie stawianie sprawy raziłoby symplicyzmem. Toczy bowiem Aleksander Bocheński zawzięty spór np. z Michałem Bobrzyńskim (1849–1935), nestorem rzeczonej szkoły krakowskiej. Bo i jest o co kruszyć kopie. Ten zafiksowany na punkcie okcydentalizmu historyk twierdził, że jakoby „Zachód” chciał odbudować Polskę na kongresie wiedeńskim, tylko „zły” (a jakże) car Aleksander I się temu sprzeciwił. A rzeczywistość miała się dokładnie na odwrót, na co wskazuje Bocheński. Mianowicie Burbonowie po Restauracji i Albion działali w konszachtach z Habsburgami (sojusz z 3 stycznia 1815 r.), i to w sytuacji gdy Klemens von Metternich nie krył się z chęcią powrotu do status quo ante bellum, czyli do stanu sprzed  1807 r., a więc do całkowitego wymazania nazwy „Polska” (w myśl konwencji z 26 stycznia 1797 r.).

Dążyła więc tak hołubiona przez Bobrzyńskiego Monarchia Naddunajska do granicy z Prusami na Bugu (chodzi o odcinek gdy rzeka ta płynie ze wschodu na zachód), ewentualnie do nowego rozdrapywania ziem dawnej Rzeczypospolitej. Oto manowce karmionej rusofobiczną manierą polskiej wiary w Zachód. Jak ciężko jest niektórym przełknąć tę prawdę, że wyłącznie dzięki uporowi rosyjskiego monarchy powstała chociaż (albo aż) Kongresówka, choć bez Poznania czy Krakowa. Ale czyż badacz tej rangi co Bobrzyński tego nie wiedział, czy też wolał nie przeciwstawiać się tzw. zbiorowym wyobrażeniom większości? Cóż, pytanie retoryczne.

Wojna z Askenazym

Oczywiście najbardziej bezkompromisową i nieustępliwą dysputę wiedzie Bocheński z Szymonem Askenazym (1866–1935), autorem Przymierza polsko-pruskiego [5]. Wszystkim wznoszącym peany na cześć „mistrzostwa stylu Askenazego” Bocheński zwraca uwagę że jest ono jeśli mistrzostwem to wyłącznie „mistrzostwem mistyfikacji”[s. 219]. Zatrzymajmy się na chwilę przy koncepcji ratowania ojczyzny autorstwa „najbardziej inteligentnego z naszych królów”, [s. 147], jakim to mianem Bocheński określał Stanisława Augusta. W trakcie spotkania w Kaniowie nad Dnieprem na ówczesnej polsko-rosyjskiej granicy (w owe dni nie znano żadnej „Ukrainy”, a świat nie był przez fakt ten mniej znośny) 6 maja 1787 r. król nasz w rozmowie z Katarzyną II w zamian za udział korpusu polskiego w szykującej się wojnie z Portą (wyekwipowanego na koszt Rosji!) wystąpił o jej zgodę na przeprowadzenie reform wewnętrznych (wzmocnienie wojska i władzy króla, sejm nadzwyczajny, wybór następcy vivente rege) i co więcej wyraził życzenie nabytków terytorialnych (w tym dostępu do Morza Czarnego, skoro uprzednio Prusy odcięły nas od Bałtyku!). Na część postulatów uzyskał nawet zgodę imperatorowej. Jak relacjonuje Bocheński: sojusz z Moskwą, wspólna wojna z Turcją mogła dać Polsce decydujący krok do wydobycia z wiekowego upadku” [s. 230].

Tymczasem, co ma do powiedzenia Askenazy? Na podobieństwo wyroczni stwierdza, że oparcie o Rosję nie zasługuje nawet na miano polityki zagranicznej (sic!). A cóż zdaniem owego uporczywego rusofoba, takie zaszczytne miano nosić może? Otóż wybór wtedy właśnie dokonany tj. traktat zawarty 29 marca 1790 r. pomiędzy Rzeczpospolitą a rzekomo mającymi szczere intencje Prusami. I głosi to ktoś, kto w przeciwieństwie do  ówczesnych dotkniętych infantylizmem politycznym przywódców, wie o późniejszej zdradzie Prus, którym chodziło jedynie o odciągnięcie Polski od Rosji, o maksymalne zantagonizowanie nas z nią, by następnie zaproponować carycy kolejny, drugi już rozbiór. No ale wiadomo : Sejm Czteroletni, konstytucja, etc.

Niestrudzony Bocheński w imię realizmu, pragmatyzmu i rozumu w miejsce szaleństwa, polemizuje zawzięcie prawie ze wszystkimi dziejopisami rodzimymi. Z Wacławem Sobieskim dworującym sobie z nieudanej próby Czartoryskiego przekonania cara o konieczności odbudowy Polski zanim uczyni to w jakiś tam sposób Napoleon, i przeciwko niemu. Z Józefem Szujskim wobec jego krytyki Rady Nieustającej i przesadnej apologii Sejmu Czteroletniego [s. 178–179], z Tadeuszem Korzonem i jego „frazesem swojszczyzny” [s. 164], z Oswaldem Balzerem, który stojąc wobec alternatywy: „marazm i protektorat rosyjski” albo „reformy, powstania i utrata państwowości” bez namysłu  optuje za tym drugim [s. 86]. A nawet z „antyjezuickim frazesem” Jana Stachniuka, który jawi mu się jako „ostateczna karykatura niechlujstwa myślowego i metodycznego” [s.166].

Nie oszczędza również historyków związanych z Narodową Demokracją, zwłaszcza Jędrzeja Giertycha z jego obsesją antymasońską. Dowodzi, że żadna siła tajemna „nie przemogłaby” Rzeczypospolitej, gdyby ta nie przedstawiała sobą ruiny, a do stanu tego stoczyła się skutkiem swych własnych zaniechać i przywar, a nie aktywności wolnomularskiej agentury. Nie szczędzi również razów Konopczyńskiemu, uchodzącemu za oficjalnego historyka endecji. Zdaniem Bocheńskiego, badacz ten ze swą hipertrofią nacjonalizmu nie pojmuje należycie sensu zmagań Augusta II Mocnego z zatraconymi w odmętach anarchii polskimi poddanymi w czasach gdy pragnął jeszcze uczynienia z Rzeczypospolitej silnego państwa dla siebie i descendencji. W opinii Konopczyńskiego o wszystkim rozstrzyga pierwiastek narodowy, a skoro August II to Sas, czyli Niemiec, który w dodatku „dręczył” Polaków, to ipso facto godzien jest odrzucenia bez analizy przyświecających mu mniej więcej aż do 1720 r. reformatorskich celów.

Ktoś powie, że Bocheński, który większości historyków zarzuca predylekcję dla politycznego awanturnictwa a co najmniej do jego pochwały, sam jest awanturnikiem par excellence, skoro szuka zwady z kimkolwiek dla czystej przyjemności sporu. Nic bardziej mylnego, wszak gdy ktoś będący jego politycznym antagonistą potrafi się zdobyć na odwagę i pisać uczciwie o rzeczach, z którymi się nie zgadza, cytuje go i chwali, nawet gdy jest to apologeta powstań i krytyk realizmu, jak Bolesław Limanowski.

Jaka więc jest wizja Polski według Bocheńskiego, Ojczyzny naszej uwolnionej od głupoty rządzących, a więc takiej, która być może nigdy nie zaznałaby tragedii rozbiorów?

„Przeciętny Polak” – pisze Aleksander Bocheński – „przez 150 lat dałby się zabić za to, że konfederacja barska, Sejm Czteroletni i Kościuszko ratowali, a Stanisław August i późniejsi ugodowcy ją zgubili, ergo, że naśladując tych „patriotów” barskich, działało się na korzyść Polski, a naśladując mądrego króla, na jej szkodę [s. 17]”. Podczas gdy przetrwanie Rzeczypospolitej i to w formie nietkniętej do  końca XVIII w. zależało, jak zaznacza Bocheński, „od najdłuższego lojalnego wytrwania w sojuszu z Katarzyną II” [s. 30]. A samodzierżawczyni wszechrosyjska nie czyniła wówczas niczego co nie stanowiłoby  realizacji literalnie pojmowanej linii testamentu politycznego Piotra Wielkiego w kwestii polskiej. W zgodzie bowiem z jego literą  Rzeczpospolita ubezwłasnowolniona miała quand meme istnieć dalej jako, nie miejmy złudzeń, byt politycznie cherlawy, ale zachowujący substancjalną jedność, swój geograficzny kształt i z nikim przez Rosjan nie dzielona, takie – pardonnez le mot – „monarchistyczne PRL”.

I, rzecz więcej niż istotna, ze wschodnią delimitacją nie na Bugu, lecz na Dniestrze, to jest dużo dalej niż sięgała II RP.  A nad tym wszystkim miał czuwać jeden człowiek, i nie miałby nim być każdoczesny ambasador rosyjski (niestety ten też miałby tu swój udział), lecz nasz Stanisław August. Diagnozuje Bocheński: „wystarczyło mu nie przeszkadzać, Polska byłaby uratowana” [s. 55]. Ale stało się inaczej i kalendarium upadku ruszyło 5 sierpnia 1772 r. Jednak nawet w obliczu tego faktu pamiętajmy, przypomina Bocheński, że „Rosja zgodziła się na pierwszy rozbiór Polski pod grozą sojuszu austriacko-tureckiego i szantażu ze strony Prus” [s. 14]. I nie od tak, tylko po wybuchu konfederacji barskiej, która carycy nie przestraszyła, lecz ją zirytowała, obraziła i tym samym dała je placet na pierwszy rozbiór. W ogóle zauważmy, że „ani pierwsza, ani druga, ani trzecia walka (w latach 1768, 1792 i 1794) nie została wywołana zamierzeniami zaborczymi i nie była obroną przed rozbiorami” – cenna uwaga Bocheńskiego [s. 84–85].

Radosne przyjęcie Napoleona przez Polaków w 1806 r. nie stanowiło co prawda jeszcze manifestacji zbiorowej głupoty, lecz triumf dającego się (powiedzmy) usprawiedliwić huraoptymizmu i myślenia życzeniowego. Ta ułuda, że Księstwo Warszawskie po dopiero początek, rozwiała się nie tylko wobec zagłady Grande Armée na bezkresach Wszech-Rosji, lecz w następstwie braku jakiejkolwiek deklaracji w kwestii polskiej, nawet wtedy, gdy Korsykanin jawił się kontynentalnym hegemonem. Głupotą i to niewątpliwą, była natomiast ugruntowana nadzieja, że pewnego dnia pojawi się kolejny Bonaparte, wkraczający w marszu wyzwoleńczym przez kawał Europy do polskiej stolicy na wierzchowcu (pomińmy już umaszczenie rumaka, to zostawmy Piłsudskiemu i innym znawcom koni), by nas od zła wszelkiego wyzwolić. I tak zrodziło się mające swe jądro w poronionym Księstwie Warszawskim „przeklęte psychologiczne dziedzictwo epoki Legionów [które] istniało przez 100 lat” [s. 18]. A czy można było inaczej? Jak nie, jak tak.

„Od faktycznego lenna Katarzyny II – pisze Bocheński –  poprzez unię dynastyczną Aleksandra i, statut organiczny Mikołaja I i szeroką autonomię Aleksandra II wszyscy carowie szli po linii absorpcji dynastycznej,  nie zaś  państwowej, ani tym bardziej narodowej. Linia ta była przerywana szereg razy, zawsze niemal przez stronę polską. Motywy przerywania były różne, zawsze jednak towarzyszyła im kultywowana pracowicie i rozdmuchiwana do najwyższych granic irracjonalna nienawiść do Moskwy” [s. 22].

Przypomnijmy te kolejne „przerywania linii”; najpierw tzw. noc listopadowa z gorejącym browarem na Solcu i orgia szaleństwa, które kosztowało nas degradację z pozycji quasi-państwa z własną armią, rządem i parlamentem do roli wyodrębnionej jednostki administracyjnej. A gdy trzy dekady później „margrabia Aleksander Wielopolski przedsięwziął odbudować to, co powstanie nam zabrało” [s. 338] rusofobii następnej generacji fundują narodowi ruchawkę styczniową, a więc znów daninę krwi i ostateczną utratę resztek autonomii. W 1830 zbudowaliśmy Belgię, w 1863, o zgrozo, otworzyliśmy drogę do zjednoczenia Niemiec [6]. Aż wreszcie szaleństwa ucichły i zaczęliśmy pracować nad sobą. Dzięki takim ludziom jak Dmowski, próby powtórzenia pasma katastrof w 1905 r. (przez internacjonalistów z SDKPiL oraz socjalistów obu obediencji) i 1914 (przez „patriotów” na żołdzie Habsburgii) nie ziściły się. Aż nadszedł 1918 r., i nie jako wartość dodana powstań, lecz skutkiem niepowtarzalnej, międzynarodowej koniunktury, Polska, choć bez granicy z 1772 r., lecz „tylko” na Zbruczu (a na zachodzie bez Gdańska czy Warmii) mogła w Wersalu ustami Dmowskiego i Paderewskiego oznajmić: „Znowu jestem!”.

Czego więc uczy nas Bocheński?

Złośliwcy i rusofobiczni fanatycy od razu zawyrokują, że cały wykład jest o tym jak kochać Rosję, i to zawsze na jej warunkach. Jak zwykle, gdy rozum śpi do głosu dochodzą złe emocje i to uzasadniane aprioryczne, który to fakt niweczy sens jakiegokolwiek dyskursu z kolejnymi inkarnacjami piłsudczyzny. Odrobina dobrej woli z ich strony pozwoliłaby im przyznać, że Bocheńskim powodowała wyłącznie miłość dla naszej Ojczyzny, co w praktyce jej systematycznej degrengolady, oznaczało również konieczność sięgania po kompromisy. Często nie takie, jakich byśmy chcieli. Ale skoro nie jest się już, jak za Jagiellonów, imperium i niczego nie dyktuje się światu, są one nieodzowne, by trwać nadal. O tym jest opowieść Aleksandra Bocheńskiego.

I na sam koniec, nieco luzu, by wszystko nie zabrzmiało zbyt patetycznie. Oto analizując „moce intelektualne” rusofobów, przyszła mi na myśl diagnoza procesów poznawczych zachodzących w umyśle pielęgniarki Marty Hunkovej – Pěnkavovej, wydana przez dr Josefa Sztrosmajera w serialu Szpital na peryferiach: „Kdyby hloupost měla krzídla, létala byste jako Hołubiczką”. Jej adekwatna temporalnie i tematycznie parafraza zyskuje następujące brzmienie polskie: „Gdyby głupota miała skrzydła, polscy rusofobi fruwaliby niczym gołębice”. Ale ponieważ pojęcia reprezentujące zjawiska abstrakcyjne materialnych atrybutów nie posiadają, więc eksponenci rzeczonych mądrości, nie unoszą się, jeno pałętają się nam naokoło czyniąc dość już uwikłane w antynomiach życie, dodatkowo jeszcze miałkim i męczącym.

dr Marek Kopczyński

[1] A. Bocheński, „Dzieje głupoty w Polsce. Pamflety dziejopisarskie”, Wydawnictwo Panteon, Warszawa 1947; wyd. 2. „Czytelnik” Warszawa 1984; wyd. 3. „Czytelnik” Warszawa 1988; wyd. 4. „Świat Książki”; wyd. 5 uzupełnione, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2020; wszystkie cytaty za wydaniem trzecim [dalej cytowane bezpośrednio w tekście artykułu jako [s. ]],

[2]  E. Osmańczyk, „Sprawy Polaków”, Wydawnictwo Awir, Katowice 1946,

[3] K. Pruszyński, „Margrabia Wielopolski”, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1946,

[4] Tak oryginalnie i trafnie nazwał go swego czasu Roman Kurkiewicz: Magnat rewolucji – Jerzy Borejsza, „Gazeta Wyborcza – Duży Format” 2009, nr 28/836, 23 VII 2009,

[5] Sz. Askenazy, „Przymierze polsko-pruskie”, Towarzystwo Wydawnicze, Lwów-Warszawa-Poznań  1900,

[6] M. Kopczyński, „Absolutyzm” versus „polonizm”: Bismarck, panslawizm a powstanie styczniowe, „Historia i Polityka. Półrocznik poświęcony myśli politycznej i stosunkom międzynarodowym” nr 10 (17), (Toruń 2013) s. 45–74.

Myśl Polska, nr 13-14 (27.03.-3.04.2022)

 

Redakcja