Na portalu amerykańskiego dwumiesięcznika „Foreign Policy” ukazał się ważny głos w dyskusji na temat redukcji obecnych napięć w Europie. Jest nim artykuł prof. Anatola Lievena, brytyjskiego politologa, obecnie analityka amerykańskiego Instytutu Odpowiedzialnych Rządów im. Quincy’ego (ang. Quincy Institute for Responsible Statecraft). Lieven jest jednocześnie członkiem rady naukowej rosyjskiego Klubu Wałdajskiego i rady eksperckiej przy brytyjskim resorcie spraw zagranicznych.
Rosja wypychana z Europy
Prof. Lieven zwraca uwagę, że od lat konsekwentnie Rosja traktowana jest przez Zachód jako państwo znajdujące się poza Europą. Przejawia się to nawet na poziomie retoryki Unii Europejskiej i NATO, które podkreślały, że jednoczą „cały” kontynent europejski. Tymczasem, jak słusznie zauważył ostatnio również prezydent Francji Emmanuel Macron, Federacja Rosyjska stanowi istotną część kontynentalnej Europy i trudno ten fakt zanegować.
W rzeczywistości, jak twierdzi Lieven, mniej więcej w 2008 roku struktury atlantyckie i europejskie osiągnęły szczyt swoich możliwości dalszej absorpcji i rozszerzenia o nowe kraje członkowskie. Dotyczyło to w szczególności NATO. Z jednej strony to właśnie wtedy, na szczycie tej organizacji w Bukareszcie, doszło do sporu wokół ekspansji Sojuszu Północnoatlantyckiego na obszar postradziecki. Niemcy i Francja zablokowały wprawdzie plan przyznania Mapy Działań na rzecz Członkostwa dla Ukrainy i Gruzji. Podkreślano jednak nadal, że drzwi do NATO nie są dla Kijowa i Tbilisi definitywnie zamknięte.
Latem 2008 roku okazało się, jak niebezpieczne byłoby rozszerzenie sojuszu o republiki byłego Związku Radzieckiego, pogrążone w konfliktach terytorialnych i etnicznych, również tych, w których stroną zainteresowaną jest Rosja. Wojna w Gruzji, ale także późniejsze wydarzenia na Ukrainie, pokazały, że Zachód nie ma woli ani możliwości konfrontacji z Moskwą, która pokazała po raz pierwszy w 2008 roku swoją determinację, na tych terenach. Lieven konkluduje, że nie ma najmniejszego sensu przyjmowanie do NATO krajów, którym sojusz nie jest gotów zapewnić realizacji jakichkolwiek gwarancji obronnych.
Między bajki włożyć można także deklaracje o przystąpieniu Ukrainy do Unii Europejskiej. „UE wyczerpała już swój limit ekspansji w kierunku wschodnim. Zresztą, chodzi też o wielkość Ukrainy (44 mln ludności), korupcję i polityczną dysfunkcjonalność tego kraju oraz ubóstwo (PKB na jednego mieszkańca jest tam trzykrotnie niższy niż w Rosji)” – zauważa brytyjski uczony.
Brak pomysłu na Rosję i przyzwyczajenie do dominacji
„Od zakończenia zimnej wojny podstawowym błędem podejścia Zachodu do Rosji było to, że żądał on od niej przestrzegania wewnętrznych reguł UE i NATO, nie oferując jej członkostwa w tych organizacjach (które, tak czy inaczej, byłoby z różnych względów niemożliwe)” – pisze Anatol Lieven. Nikt nie miał zatem żadnego realistycznego pomysłu na Rosję, która wciąż pozostawała przy tym mocarstwem. Autor przypomina zresztą, że dziś znaleźliśmy się w całkowicie nowej sytuacji, którą tworzy rosnąca potęga gotowego okazywać wsparcie Moskwie Pekinu.
Tymczasem świat anglosaski tkwił wciąż w fałszywym przekonaniu o wyższości przyjętej w latach 1990., dominującej szkoły liberalnej w stosunkach międzynarodowych. Dopiero w ostatnich latach – autor ma zapewne na myśli administrację Donalda Trumpa – pojawiły się pewne odstępstwa od nierealistycznych w obecnym świecie dogmatów. „Władze amerykańskie ogłosiły ‘powrót polityki wielkich mocarstw’ – i miały rację. Z całą pewnością idea monolitycznego ‘globalnego ładu opartego na regułach’, która w ujęciu liberalnego internacjonalizmu stanowiła przykrywkę dla dominacji Stanów Zjednoczonych, jest dziś martwa” – stwierdza.
Nie wszyscy jednak – to mogłaby być aluzja do przedstawicieli administracji Joe Bidena – to zrozumieli: „Problem polega na tym, że większość przedstawicieli amerykańskiego establishmentu do tego stopnia przywiązana jest do wiary w nieuniknioność i właściwość globalnej dominacji Stanów Zjednoczonych, iż zdolni są do postrzegania stosunków z innymi wielkimi mocarstwami wyłącznie w sposób konfrontacyjny, jako grę o sumie zerowej” – stwierdza Lieven.
Nowy koncert mocarstw
Sposobem naprawienia dotychczasowych błędów Zachodu w podejściu do Rosji może być stworzenie nowej platformy dialogu. „Istnieje potrzeba stworzenia struktury, która może bronić interesów NATO i UE, respektując jednocześnie żywotne interesy rosyjskie i utrzymując w ten sposób pokój. Rozwiązaniem mogłaby być zmodernizowana wersja tego, co niegdyś nazywaliśmy ‘koncertem mocarstw’” – pisze brytyjski politolog.
Jak miałyby wyglądać poszczególne kroki prowadzące do trwałej stabilizacji w Europie? Pierwszym z nich, według Lievena, powinno być podpisanie traktatu o nieagresji pomiędzy NATO a Organizacją Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ). Zauważmy, że propozycja ta nieco łagodzi twardy realizm podejścia Moskwy, która proponowała międzypaństwowy układ amerykańsko-rosyjski. Zdaniem Lievena, dużo lepsze byłoby pisemne porozumienie pomiędzy dwoma blokami. Żaden z nich nie chce zresztą tak naprawdę konfrontacji zbrojnej: „W rzeczywistości żadna ze stron nie ma intencji tego rodzaju, ale zadeklarowanie tego na papierze zredukowałoby wzajemny poziom paranoi oraz chęć podsycania tej paranoi przez elity polityczne obu stron na potrzeby wewnętrzne” – pisze.
Kolejnym krokiem powinno być całkowite odmrożenie stosunków dyplomatycznych pomiędzy blokami. Z jednej strony chodzi o relacje NATO – OUBZ, a z drugiej UE – Eurazjatycka Unia Gospodarcza (EUG). W pierwszej z tych par należy zacząć rozmowy na temat redukcji zbrojeń, przede wszystkim denuklearyzacji. W drugiej – zacząć rozmowy na temat współpracy gospodarczej, opartej ponadto na zasadzie, że kraje trzecie, nie należące do żadnego z tych bloków nie byłyby poddawane presji przez żaden z nich w relacjach handlowych, mogąc tym samym zachować równy dystans do każdego z nich.
Europejska Rada Bezpieczeństwa
Najważniejsze jest wszakże, zdaniem prof. Lievena, powołanie nowego organu w postaci zrzeszającej mocarstwa Europejskiej Rady Bezpieczeństwa, w skład której wchodzić powinny rzeczywiście decyzyjne podmioty. „Instytucje składające się ze wszystkich krajów europejskich są zbyt duże i sztywne, by móc uczestniczyć w działaniach w sferze prewencji i rozwiązywania konfliktów. Elity rosyjskie uznały zresztą, nie bez powodu, że format taki stanowi nierzadko dla krajów zachodnich wymówkę służących prezentowaniu podjętych rozstrzygnięć jako fait accompli. Dlatego istnieje potrzeba dużo mniejszego i bardziej nieformalnego formatu do regularnych, częstych rozmów dla krajów, które rzeczywiście liczą się dla bezpieczeństwa Europy: Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec i Rosji (plus Zjednoczonego Królestwa, jeśli uda mu się przetrwać jako państwu i wyjść z kryzysu po Brexicie)” – proponuje nowy koncert mocarstw, uwzględniając również miejsce dla Waszyngtonu, Lieven.
Prof. Anatol Lieven definiuje trzy podstawowe cele owej Europejskiej Rady Bezpieczeństwa: 1) unikanie nowych konfliktów dzięki wczesnym konsultacjom; 2) rozstrzygnięcie obecnych sporów „na bazie powszechnych norm realizmu – innymi słowy, kto faktycznie kontroluje sporne terytorium, ten będzie je nadal kontrolował”; 3) stosowanie zasad demokratycznych pod postacią referendów, nadzorowanych przez obserwatorów międzynarodowych i dotyczących również kwestii prawa do samostanowienia. Istnienie takiej platformy współpracy miałoby również w przyszłości umożliwić wspólne działania na rzecz zwalczania realnych, zdaniem Lievena, zagrożeń, czyli choćby motywowanego religijnie terroryzmu ze strony ekstremistów islamskich.
Czy głos Lievena usłyszy prący do wojny establishment świata anglosaskiego i jego klakierzy z Europy Środkowo-Wschodniej, na czele z Polską i krajami bałtyckimi? Wątpliwe. Warto jednak zauważyć, że w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych wciąż są ludzie stojący na gruncie realizmu politycznego, którego deficyt tak boleśnie odczuwamy na co dzień u nas.
Mateusz Piskorski