OpinieŚwiatMgła dezinformacji nad Białorusią

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Od długiego już czasu trwa wojna informacyjna między Rosją i Zachodem. Ta wojna polega na odmiennej, często przeciwstawnej, interpretacji posunięć politycznych, gospodarczych, obronnych, a nawet wykładni historii czy wręcz podstaw cywilizacji, dokonywanych, z jednej strony przez Rosję, a z drugiej przez to co Rosja określa jako kolektywny Zachód, czyli, z drobnymi wyjątkami, państwa UE oraz pięć krajów anglosaskich, na czele z USA.

Tym, co zasadniczo dzieli obie strony, jest, dla przykładu, stosunek do propagowania wolności LGBT, które Zachód uważa za kwintesencję praw obywatelskich, zaś Rosja prawie w całości to odrzuca. Nie będę tu jednak rozważał na czym polegają te różnice, ale skupię się na pewnym elemencie tej wojny hybrydowej, którą jest dezinformacja, czyli ukrywanie, odwracanie, bądź wręcz podsuwanie fałszywych informacji, celem siania zamętu w obozie przeciwnika i dyskredytowania wybranych osób. Uważa się, że Rosja zdecydowanie lepiej radzi sobie w tej konkurencji.

Takim przykładem może być przypadek Antoniego Macierewicza, który będąc polskim ministrem obrony dał się nabrać na nieprawdziwe internetowe informacje o tym, że Rosja zakupiła, za jednego dolara, wielkie okręty desantowe klasy Mistral. Co gorsza, tę, w sposób oczywisty absurdalną, wiadomość, pan Macierewicz podał w Sejmie. To mocno uderzyło w wizerunek i powagę ministra, jak też i rządu. I o to zapewne chodziło tym, którzy umieścili tę wiadomość w sieci, choć pewnie nie przypuszczali, że aż tak wielka ryba da się na to złapać.

Obecnie można obserwować, trwającą już kilka dni, walkę informacyjną wokół postaci Ramana Protasiewicza, białoruskiego aktywisty i dziennikarza, który został zatrzymany w Mińsku po wymuszonym lądowaniu samolotu linii Ryanair. Większość polskich mediów przedstawiało Protasiewicza jako niezłomnego dziennikarza, który odważnie przeciwstawiał się władzy reżimu w Mińsku. Kreowano go na bohatera i organizowano kampanię na rzecz jego uwolnienia. Zaraz po zatrzymaniu, powołując się na jego matkę, kolportowano wiadomość, że jest on w szpitalu w stanie krytycznym z powodu choroby serca. Okazało się jednak, że władze białoruskie, już następnego dnia opublikowały film z jego wypowiedzią, w trakcie której mówi on, że jest zdrowy i na dodatek składa wyjaśnienia na temat swojej działalności. W odpowiedzi na to zaczęto twierdzić, że Protasiewicz został zmuszony to takiego oświadczenia biciem i jest zastraszany. Jednak dopuszczona do niego adwokatka, stwierdziła, że jest on w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej: „trzyma się dzielnie”, jest „wesoły i pozytywny” i „nie ma się o co martwić”.

Na dodatek, zaraz potem zaczęły się pojawiać doniesienia, które mogłyby wskazywać na poważne rysy na wizerunku opozycjonisty. Najpierw, szef Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Białorusi generał Iwan Tertel, który jest polskiego pochodzenia, oświadczył, że Raman Pratasiewicz – współtwórca kanału Nexta, jest ekstremistą i brał też udział, jako członek neonazistowskiej formacji Azow, w walkach na Ukrainie.

Początkowo uznano to za dezinformację, za próbę zamącenia wody i dyskredytowanie świetlanej postaci Protasiewicza. Tymczasem jednak, to co potem zaczęło wychodzić na jaw świadczyło, że jednak coś jest na rzeczy.

Najbardziej, rzec by można, wkopał Protasiewicza Andrij Biłecki, ukraiński neonazistowski polityk, zwany „białym wodzem”, który był też twórcą i dowódcą batalionu Azow. W sprawie Protasiewicza oświadczył on, m.in.: „Tak, Raman naprawdę, razem z Azowem i innymi jednostkami wojskowymi, walczył przeciwko okupacji Ukrainy. Był z nami w pobliżu Szirokino, gdzie został ranny. Ale jego bronią jako dziennikarza nie był karabin maszynowy, ale słowo”.

Już pobieżna analiza tej wypowiedzi wskazuje na zawartą tam sprzeczność, gdyż albo Protasiewicz był dziennikarzem, albo walczył. Pogodzenie obu tych zajęć jednocześnie nie jest możliwe, przynajmniej w naszym pojęciu, gdzie dziennikarz powinien być bezstronny, czyli niezaangażowany w konflikt, który przedstawia. Inaczej przestaje być dziennikarzem, a staje się uczestnikiem sporu, stroną i kombatantem. Biłecki potwierdził zatem, że Protasiewicz na Donbasie był, zaś kwestią jest tylko ustalenie w jakim charakterze tam występował.

Przypomnieć należy, że formacja Azow, ma neonazistowski charakter i używa takich, związanych z nazizmem, symboli, jak Wolfsangel (wilczy hak), czy Schwarze Sonne (czarne słońce). Z uwagi na to Azow był mocno krytykowany, objęty sankcjami przez rząd USA, zaś członkowie Izby Reprezentantów Kongresu USA żądali umieszczenia go w spisie organizacji terrorystycznych. To wyjaśnia dlaczego kręgi zaangażowane w popieranie Protasiewicza chcą zminimalizować jego związki z Azowem, a w szczególności zaprzeczają by był on członkiem tej formacji i uczestniczył w walkach.

I tu pojawiło się wiele sprzecznych informacji, podawanych nawet przez te same osoby. I tak, ojciec Protasiewicza, stwierdził ostatnio, że jego syn był tylko dziennikarzem na Ukrainie i w walkach nigdy udziału nie brał. Tymczasem, w sieci pojawiło się nagranie, gdzie osoba, która ma być tymże samym ojcem Protasiewicza, mówi, że brał on udział w walkach na Ukrainie.

U mnie ten film budzi niejakie wątpliwości, gdyż jest małej rozdzielczości i podobieństwo przedstawionej postaci do ojca Protasiewicza nie jest oczywiste. Pojawiło się też wiele fotografii, na których Protasiewicz ma występować w uniformie Azowa i z bronią, a nawet filmik mający jakoby dokumentować jego uczestnictwo w imprezie będącej czymś w rodzaju przysięgi tej formacji.

Osobę Protasiewicza łączy się też z wywiadem jaki pierwotnie ukazał się na portalu, finansowanego przez USA, Radio Swoboda, a przestawiającej członka Azowa o pseudonimie „Kim”. Ten „Kim” to ma być właśnie Protasiewicz. Przeczytałem ten tekst i zauważyłem, że są tam elementy budzące wątpliwości. Choćby taki, że pytany o jakieś własne dane, ów „Kim” podaje, że ma 22 lata, gdy tymczasem Protasiewicz, w czasie gdy wywiad był przeprowadzany, miał lat 20.

Nie jest to rzecz rozstrzygająca, gdyż wywiadowany mógł nie podać swojego prawdziwego wieku, ale jednak wątpliwość się pojawia.  Dla mnie, tak czy inaczej, już samo to, że Protasiewicz był, jak to potwierdził Biłecki, razem z Azowem, stawia go w negatywnym świetle. Warto jeszcze zająć się jedną sprawą, która w Polsce jest mało znana. Chodzi o istnienie na Białorusi sympatii neonazistowskich. Bezspornym jest fakt, że w Azowie była pokaźna grupa Białorusinów, którzy brali udział w walkach. Był to odział „Pogoń”, który miał na stałe liczyć około 40 ludzi, a ogółem przez jego szeregi przeszło ich dużo więcej.

Na wspomnianym już portalu Radia Swoboda natknąłem się na wywiad z innym Białorusinem o pseudonimie „McLaud”, który tę sprawę cokolwiek wyjaśnia. Mówi o motywacjach białoruskich nacjonalistów i ubolewa, że języka białoruskiego używa na Białorusi nie więcej niż 10 proc. mieszkańców. Sam też udziela tego wywiadu mówiąc po rosyjsku. Zwraca uwagę, że na Białorusi, zasadnicza linia podziałów politycznych wyróżnia dwie kategorie, które funkcjonują jednocześnie jako epitety: kołchoźnicy i naziści. Jest też zrezygnowany i prosi, rządzącego wówczas na Ukrainie, Poroszenkę, by nadał białoruskim ochotnikom z Azowa, ukraińskie obywatelstwo, gdyż wracać nie mają do czego. Zapewne ostatnie zamieszanie na Białorusi na chwile obudziło nadzieje tych białoruskich ochotników neonazistowskiej formacji na powrót na Białoruś, ale obecnie one znowu gasną. Czy oni mogliby Białorusi przynieść coś dobrego, poza rozpętaniem konfliktu wewnętrznego?

Dla każdego, cokolwiek interesującego się tematem, ujawnione tak spore neonazistowskie sympatie na Białorusi są zaskoczeniem. Bo przecież zaciągnięcie się do walki, w tego rodzaju formacji jak Azow to już jest poważna sprawa. Nie to co spożywanie w krzakach tortu ozdobionego swastyką z batoników, choć i to oczywiście jest naganne.

Polacy nie zdają sobie z tego sprawy, ale poziom kolaboracji z niemiecką III Rzeszą na Białorusi, szczególnie zachodniej, miał bardzo duży zakres, niewiele chyba ustępujący temu co działo się na terenie Galicji. Bardzo wielu Polaków wie o istnieniu zbrodniczej dywizji SS Galizien, zaś mało kto słyszał, że istniała też białoruska dywizja SS. Była to 30 Dywizja Grenadierów SS, zwana też 1 białoruską (Weißruthenische Nr. 1).

Wielu Białorusinów służyło też w różnego rodzaju kolaboranckich formacjach policyjnych, a tylko białoruskich ochotników do SS miało być aż 12 tysięcy. Taką liczbę podaje George H. Stein w książce „The Waffen SS: Hitler’s Elite Guard at War,1939–1945”.

Nie powinno zatem dziwić, że jacyś, obecnie żyjący, potomkowie tych ludzi, uważają wybory swoich przodków za właściwe i chcą ich bronić, a nawet powtarzać ich działania. Do takich może należeć, na przykład, Stanislau Ganczarou pseudonim „Maszyna Terroru”, członek Azowa, osądzony na Białorusi. W sieci znalazły się zdjęcia jego tułowia, pokrytego tatuażami o nazistowskiej treści, wśród których wyróżniał się herb wspomnianej białoruskiej dywizji SS.

Sam wiele lat przebywałem w województwie podlaskim i słyszałem taką ciekawą relację o pewnym szczególnym przykładzie tej białoruskiej kolaboracji. Otóż, gdy w połowie lat ’80 zacząłem tam pracę w telekomunikacji, to starszy, dobiegający już 60 lat, pan Franek, opowiedział mi o wydarzeniu którego był świadkiem. Gdzieś w połowie 1944 roku, w Grajewie, ostatniej stacji kolejowej przed starą granicą III Rzeszy, na linii od Białegostoku do Ełku, działy się takie rzeczy. Była tamtędy prowadzona ewakuacja niemieckiego wojska, do Prus Wschodnich, po klęsce zadanej im na Białorusi przez siły marszałka Rokossowskiego, podczas operacji „Bagration”.

Ewakuowali się też niemieccy oficerowie, wraz z dobytkiem. Jednak ci oficerowie często nie byli sami, a znaczna ich część miała tzw. „żony polowe”. Były to najczęściej Białorusinki, które ich obsługiwały, także seksualnie. Jednak zarządzania niemieckich władz były dla nich bezlitosne. Żaden z tych oficerów nie mógł zabrać tej swojej tymczasowej białoruskiej „żony” na teren starej Rzeszy. One wszystkie musiały pozostać w Grajewie, zaś tylko ich, jak byśmy dziś powiedzieli, niemieccy partnerzy mogli jechać dalej. Pan Franek był świadkiem tych dramatycznych i czułych, miedzy nimi, pożegnań. One zostały w Grajewie i ich los wkrótce się wyjaśnił. Zaraz po tym, jak niemieccy oficerowie odjechali, Grajewo zajęła Armia Czerwona i została tam ustanowiona palcówka NKWD. Ci zaś zebrali razem te damy i potraktowali je po swojemu. To znaczy, obcięli im włosy do gołej skóry i zapakowali do transportów odjeżdżających na wschód, do obozów pracy. Taki to miała skutek, dla tych kobiet, ta ich osobista fraternizacja z niemieckimi oficerami podczas ostatniej wojny. Faktycznie był to rodzaj kolaboracji i kobiety, które się tego dopuszczały, były wszędzie przedmiotem pogardy i podlegały różnym karom. Być może los tych białoruskich kobiet jest i dziś pewnym ostrzeżeniem dla tych na Białorusi co patrzą tylko na Zachód i tam zmierzają, bez względu na cenę i własną godność.

Widać, że obecne zamieszanie wokół Białorusi było przykrywane dużą ilością dezinformacji, która spełniała jakby rolę mgły uniemożliwiającej rozeznanie się w rzeczywistym przebiegu zdarzeń, oceny postaci bezpośrednich uczestników, jak też kierujących nimi, i zabezpieczających działania, służb innych państw. Niektórzy oceniają, że polskie służby, pod których opieką miał być Raman Protasiewicz, słabo się sprawiły z tym zadaniem.  Jeszcze daleko nie wszystko wiemy, ale już mgła się rozrzedza i coraz jaśniejszy obraz się wyłania, różny jednak od naszych dotychczasowych wyobrażeń jak i tego, co chciałaby nam serwować propaganda.

Stanisław Lewicki

 

Redakcja