Dziesięć lat temu 3 marca 2011 roku weszła w życie zmiana ordynacji wyborczej, która na trwałe zdemolowała polską scenę polityczną. Nowa regulacja zmieniła zasady przeprowadzania wyborów do sejmu, senatu, rad gmin, rad powiatów i sejmików wojewódzkich. Odtąd na listach wyborczych do tych organów władzy, udział kandydatek (kobiet) i kandydatów (mężczyzn) nie może stanowić mniej niż 35%. Sankcją za niedopełnienie wymogu kwoty płci jest niezarejestrowanie listy.
Zmiana okazała się brzemienna w skutki. Początkowo jednak nic na to nie wskazywało. W wyborach parlamentarnych 2011 komitety wyborcze zarządziły prawdziwe pospolite ruszenie. Partyjni działacze zaktywizowali swoje matki, żony i kochanki by tylko dobić do ustawowego progu 35% kandydatek. Rzecz jasna nie przełożyło się to w najmniejszy sposób na podział mandatów w sejmie i senacie.
Z czasem jednak Panie, które na listach wyborczych znalazły się nie z powodu jakichś szczególnych zdolności, umiejętności czy kwalifikacji, a jedynie ze względu na płeć, zaczęły zdobywać mandaty. Najpierw w samorządach, później także w parlamencie. W ten sposób dorobiliśmy się sporego stadka „polityczek”, których jedyną kwalifikacją jest uposażenie w żeńskie organy rozrodcze. Natychmiast odbiło się to na poziomie debaty publicznej i jakości legislacji. Rzecz jasna negatywnie.
„Polityczki” dzielą się na dwie główne podgrupy. Z jednej strony mamy egzaltowane paniusie, które za szczyt równouprawnienia kobiet uważają wprowadzanie do publicznego obiegu koszmarnych nowotworów językowych w rodzaju wspomnianego już słowa „polityczka”, „ministra” czy „gościni”. Pełne współczucia dla losu mniejszości seksualnych i futerkowych zwierzątek dawno zatraciły kontakt z realnym światem i prawdziwymi problemami. Z drugiej strony mamy wyraźnie zaburzone emocjonalnie feministki, których jedynym przekazem jest negacja a jedynym celem zburzenie obecnego porządku. Gdyby z wykrzykiwanych przez nie treści usunąć wulgaryzmy można stwierdzić, że w istocie nie mają do powiedzenia niemal nic.
Jednak nie zawsze rodzima polityka w wydaniu przedstawicielek płci pięknej miała nieskażoną rozterkami twarz posłanki Jachiry. Na początku lat 90-tych, zatem w czasach znacząco mnij sfeminizowanych, premierem Rzeczpospolitej była Hanna Suchocka. Także na post-PRL-owskiej lewicy nie brakowało silnych kobiet. Jedną z nich była Krystyna Łybacka, Minister Edukacji i Nauki w rządzie Leszka Millera. W pierwszym rządzie PiS tekę ministra finansów i wicepremiera dzierżyła profesor Zyta Gilowska. Te panie i wiele innych nie wspomnianych przeze mnie, łączyło to, że do swoich, znaczących i eksponowanych stanowisk doszły same. Uzyskały je dzięki swojej wiedzy, umiejętnościom kompetencjom. A nie dlatego, że były kobietami.
Czy dzisiejsze „polityczki” byłyby w stanie osiągnąć porównywalny sukces? – nigdy się tego nie dowiemy. Obserwując ich kariery, ich poziom profesjonalizmu i kompetencji – szczerze w to wątpię. Zresztą Polki wcale nie chcą by rzeczone „polityczki” je reprezentowały czy też jak same twierdzą „broniły ich praw”. Gdyby było inaczej naszym pięknym krajem zamiast Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego rządziłyby Marta Lempart i Klaudia Jachira. To cel wyjątkowo łatwy do osiągnięcia, w końcu mężczyźni są w Polsce w mniejszości.
Wobec powyższej konstatacji w Dniu Kobiet, życzę wszystkim naszym wspaniałym Paniom by nadal zachowywały olbrzymią porcję zdrowego rozsądku, którą cechowały się dotąd. Może w ten sposób uda się nam uniknąć groteskowej „Rzeczpospolitej idiotek”, antyutopii będącej tragikomicznym połączeniem „Seksmisji” i „Roku 1984”.
Przemysław Piasta
Historyk i przedsiębiorca. Prezes Fundacji Narodowej im. Romana Dmowskiego. Autor wielu publikacji popularnych i naukowych.