PublicystykaWiele hałasu o nic, czyli „Mein Kampf”

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Nie wiem, kto podpowiada władzom rosyjskim treść wystąpień, którymi reagują one na działania polskie, ale czasami są to całkowicie chybione strzały kulą w płot. Tak, było, kiedy po polskiej awanturze – jesienią 2019 r. – o „wyzwolenie czy zniewolenie” w 1945 r. rozpętała się burza na linii Polska – Rosja i przy całym zestawie słusznych argumentów, prezydent Putin zupełnie niesłusznie zaatakował ambasadora Lipskiego, który pełnił swoją służbę w hitlerowskich już Niemczech do wybuchu II wojny światowej.

Putin potraktował niepubliczną wypowiedź Lipskiego, ujawnioną po latach o postawieniu pomnika Hitlerowi w Warszawie, jeżeli rozwiąże problem żydowski, jako przyczynek do oskarżenia go o najgorszy antysemityzm. Oczywiście, gdyby Lipski powiedział to w czasie wojny, po znanych już na świecie przypadkach masowej eksterminacji Żydów, miałoby to wymiar nieporównanie inny. Wtedy rzeczywiście, Lipski, jeśli miałby wiedzę o zbrodniach niemieckich, postawiłby się poza nawiasem cywilizowanej polityki i zasługiwał na ostre słowa jakie wypowiedział pod jego adresem Putin.

Rzecz w tym, że Lipski wypowiedział te słowa przed wojną i w rozmowie dyplomatycznej. Nie da się ukryć, że w ówczesnej Europie klimat polityczny i społeczny nie sprzyjał Żydom. Pojawiały się pomysły doprowadzenia do przymusowej emigracji przede wszystkim niezasymilowanych Żydów z Europy (słynny francuski pomysł emigracji Żydów na Madagaskar). Stanowili oni obiektywnie ciało obce w narodach europejskich, nie chcieli się asymilować, ponadto ich ambicje zderzały się z ambicjami młodzieży narodów europejskich, która już przed wojną korzystała w dużej mierze z upowszechniającej się edukacji, z edukacją akademicką na czele. Rozdźwięki, problemy, czasem nienawiść były tak ogromne, że wydawało się, że pomysł masowej emigracji jest pomysłem dobrym, tym bardziej, że szedł on w sukurs polityce żydowskich syjonistów, którzy pragnęli odtworzyć państwo Izrael na Bliskim Wschodzie. Ponieważ była to sprawa praktycznie całej Europy, od Atlantyku po Polskę oraz mając na uwadze fakt kolonialnej władzy krajów europejskich nad terytoriami, które miałyby przyjąć ową emigrację, konieczne było podjęcie decyzji na poziomie ponadnarodowym, wspólnie przez zainteresowane państwa, w tym bez wątpienia i przez Niemcy. I jakkolwiek byśmy dzisiaj nie oceniali samej zasady tej emigracji, czyli przymusu, to nie ulega wątpliwości, że gdyby pomysł ten został zrealizowany przez państwa europejskie w drodze porozumienia międzynarodowego, żydowska ludność Europy nie tylko znalazłaby swoje miejsce do życia we własnym gronie, ale przede wszystkim, nie zostałaby wymordowana.

I jeżeli do takiego porozumienia przyczyniłby się i sam Hitler, stwierdzenie Lipskiego, choć będące raczej zagrywką dyplomatyczną, której nie należy rozumieć dosłownie, nie byłoby dalekie od rzeczywistości, która by nastąpiła po zrealizowaniu pomysłu emigracji. Zapewne narody europejskie byłyby wdzięczne wszystkim politykom, którzy podpisali by się pod tą decyzją, w tym i Hitlerowi. Wiemy, że tak się nie stało ze względu na szaleństwo niemieckich mistyków teorii nadludzi, pysznych i pewnych siebie oraz brak wspólnej woli państw Europy. Tylko ambasador Lipski niesłusznie dostał rykoszetem będąc zmieszanym publicznie z błotem przez prezydenta Rosji.

Ostatnie dni przyniosły z kolei wystąpienie rzecznik MSZ Rosji p. Marii Zacharowej, która zaatakowała Polskę za to, że właśnie ukazała się u nas krytyczna edycja „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, uznając to za dwulicowość i fałszowanie historii. Na pewno p. Zacharowa nie ma racji mówiąc o fałszowaniu historii. Tłumaczenia „Mein Kampf” dokonał i komentarzem naukowym opatrzył prof. Eugeniusz Cezary Król, historyk o znakomitym dorobku naukowym, nie angażujący się w „polityki historyczne”, ale rzetelnie, zgodnie ze sztuką, piszący o historii, autor takich pozycji, jak „Propaganda i indoktrynacja narodowego socjalizmu w Niemczech 1919-1945” i „Polska i Polacy w propagandzie narodowego socjalizmu w Niemczech 1919-1945”. Książka ma charakter ściśle naukowy, ok. tysiąca stron. Jej rola jako, powiedzmy, tuby propagandowej dla neonazistów, będzie marginalna. Po pierwsze, marginalna grupa debili wielbiących Hitlera w Polsce nie byłaby w stanie przeczytać kilkunastu stron takiego opracowania, zresztą do nich dociera się raczej poprzez fetysze, jak hajlowanie, swastyki czy liczbę 88. Jeśli czują się w potrzebie posiadać „Mein Kampf” prędzej zadowolą się krótką wersją ściągniętą z internetu, niż obszernym opracowaniem naukowym.

To prawda, że różne kraje różnie traktują spuściznę nazistowskich Niemiec z „Mein Kampf” na czele. Jedne zakazują całkowicie wydawania tej pozycji, inne ograniczają, zakazując w części lub całości obrotu gospodarczego. W Niemczech w 2016 r. po wygaśnięciu praw autorskich, które przynależały do Bawarii, ukazało się obszerne wydanie z opracowaniem naukowym (prawie dwa tysiące stron). Niemieckie wznowienie „Mein Kampf” z 2019 znajduje się m.in. w zbiorach Biblioteki Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Łódzkiego. W Polsce zakaz publikacji książki Hitlera istniał do 1992 r., a obecnie, wobec przepisu o zakazie propagandy ustrojów totalitarnych, wydanie prof. Króla korzysta z wyjątku przewidzianego dla dzieł stricte naukowych.

W Rosji od 1992 r. ukazały się trzy wydania „Mein Kampf” w języku rosyjskim. W 2006 zaproponowano, aby książka objęta była ponownie (po okresie ZSRR) zakazem. Ostatecznie książka została zakazana 13 kwietnia 2010 r. Na stronach zarówno Rosyjskiej Biblioteki Narodowej jak i Rosyjskiej Biblioteki Państwowej, dwóch największych państwowych instytucji bibliotecznych, można znaleźć rosyjskie wersje „Mein Kampf” obok wersji w innych językach, w tym w niemieckim oryginale i w angielskim. Wydania po rosyjsku pochodzą z lat 1998, 2000 i 2002 i również są wydaniami z komentarzami. Liczą ok. 600 stron każde. Wszystkie pozycje w katalogach bibliotecznych opatrzone są informacją o „Wycofaniu z dostępu publicznego”. Nie sprawdzałem, ale podejrzewam, że na zasadzie naszych Cymelii, naukowcy mogą ubiegać się o dostęp do książki. Bez trudu znalazłem też w internecie dwa wydania „Mein Kampf” po rosyjsku, których ściągnięcie nie przysparzało kłopotu (były gratis). Trudno powiedzieć, czy są to zeskanowane wydania drukowane, czy opracowania niezależne od tamtych. Co do marginalnych grup wielbiących Hitlera, co w przypadku Polski i Rosji jest rzeczą w najwyższym stopniu zadziwiającą, dostępny w internecie rosyjski dokument z 2011 r. z listą zakazanych utworów w Rosji, zawiera m.in. utwory rosyjskiego zespołu Cyklon-B (!), jeden o tytule „Martwy żyd”. Zatem, ekstrema w obu krajach, które najbardziej ucierpiały od Hitlera i III Rzeszy, istnieje.

Nie wiem, czy rosyjscy neonaziści korzystali do 2010 r. z bibliotek, ale jeśli zechcą, ściągną sobie „Mein Kampf” po rosyjsku z internetu i to za darmo. Podobnie zrobią polscy. Książka w oprac. prof. Króla do niczego im się nie przyda. Z pewnością jej wydanie ułatwi natomiast badania naukowe. Tak jak niegdyś pionierskie tłumaczenie przez nieodżałowanej pamięci Wiktora Poliszczuka, ideowej pozycji szowinizmu ukraińskiego w postaci „Nacjonalizmu” Dmytro Doncowa. Jeżeli zakupili ją również neobanderowcy, to trudno. Wartość historyczna i naukowa przeważa w tym wypadku nad potencjalnie niecnym wykorzystaniem takiego i podobnych dzieł.

Zatem, atak na wydanie „Mein Kampf” w opracowaniu prof. Króla, to strzał w płot. Myślę, że spowodowany nie tyle samą książką, ale koniecznością odpowiedzi na kolejne jawnie jątrzące, antyrosyjskie zachowania polskich przedstawicieli w Parlamencie Europejskim i władzy w Polsce (deklaracje rządowe i uchwała Sejmu) w związku ze sprawą Nawalnego.

Jednak p. Zacharowa ma też częściowo rację, kiedy wypomina polskim władzom bezsensowną walkę z pomnikami i innymi upamiętnieniami walk Armii Czerwonej z Niemcami na terenie Polski. Rzeczywiście, jeśli zestawimy w tym samym czasie i miejscu wydanie „Mein Kampf” z trwającym procesem usuwania upamiętnień tych, którzy z Niemcami walczyli, to może budzić to dziwne skojarzenia, które p. Zacharowa wykorzystała. Oto, 15 stycznia br. media podały, że szykuje się usunięcie kolejnego pomnika, tym razem w Sokołowie koło Szamotuł w woj. Wielkopolskim, który upamiętnia żołnierzy-spadochroniarzy  Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego 1 Armii Wojska Polskiego, którzy wylądowali na tym terenie 7 września 1944 r. i działali jesienią i zimą 1944 na terenie Puszczy Noteckiej, czyli wówczas na terenie zajmowanym jeszcze przez Niemców, zbierając dane o ruchach wojsk niemieckich. W oddziale obok Polaków, byli i Rosjanie. P. Zacharowa słusznie zwróciła uwagę na skandaliczny pomysł usunięcia tego pomnika. Warto dodać, że w 2015 r. pomnik został poważnie uszkodzony przez „patriotów” chowu IPN-owskiego. Urwali oni głowy postaciom spadochroniarzy i namazali na pomniku znak „Polski walczącej” oraz hasła „Zdrajcy” i „Bolszewika goń”. Jest to zatrważający dowód na to, do czego prowadzi obecna polityka historyczna IPN.

Dla zapewne młodych Polaków zdrajcami są żołnierze I Armii Wojska Polskiego i ich rosyjscy współtowarzysze zbierający informacje o ruchach wojsk niemieckich wciąż jeszcze okupujących Wielkopolskę, przed ofensywą styczniową! Szok? Bolszewika goń? No, cóż, gonić bolszewików mogli wówczas teoretycznie już tylko Niemcy, ale – może niestety dla tych, którzy owe hasła wymazali i dokonali zniszczeń – praktycznie już im sił zabrakło.  Tego nie wymyśliliby ani Himmler, ani Goebbels. Ci, którzy tak beztrosko realizują patologiczną politykę historyczną IPN, zapewne mając takie poglądy, jakie uzewnętrznili swoimi czynami w 2015 r., w 1944/45 stanęliby w ręka w rękę z III Rzeszą w obronie Europy przed bolszewizmem. Gdyby istniał wehikuł czasu przekonaliby się, że są sami. Wtedy Polacy nie mieli wątpliwości, po której stronie stanąć. IPN powinien podjąć refleksję nad swoimi działaniami, ale z doświadczenia wiemy, że to tylko pobożne życzenie.

Adam Śmiech

Myśl Polska, nr 5-6 (31.01-7.02.2021)

Redakcja