Czytając publikacje Marianny Schreiber, można odnieść wrażenie, że ich autorka żyje w alternatywnej rzeczywistości. Ma jednak do tego pełne prawo, bo nie jest utrzymywana przez polskiego podatnika. Trzeba też obiektywnie przyznać, że w wyniku swoich „szalonych” publikacji i działań, znalazła na komercyjnym wolnym rynku, bardzo dobrze płatną pracę.
Przypuszczalnie za jedną walkę zarabia więcej niż Klaudia Jachira i Urszula Zielińska razem wzięte zarabiają przez rok na swoich parlamentarno-rządowych synekurach. Te dwie tak zwane polityczki zostały wymienione w niedawnym wpisie pani Marianny, jako jedne z wielu drastycznych przykładów personalnych błędów polskiej polityki. Do tej listy pewnie można dorzucić ze dwa tuziny analogicznych postaci, które łączy jedna cecha: są biegunowo odległe od oceny „wybitny polityk”.
Rządzić każdy może
Celebrytka w swoim tekście pisze: „Nazywam się Marianna Schreiber i chcę zostać prezydentem Polski. Wszystkim tym, którzy się ze mnie śmieją przypominam, że Premierami Polski były takie osoby jak: Marcinkiewicz (ten od Izabell), czy Kopacz (ta od rzucania kamieniami w dinozaury). A w rządzie zasiadają takie osoby jak Henning-Kloska, Zielińska (jedna od pożyczek dla powodzian i druga od słów, że ‘nie radzi się budować tam, bo zubożają społeczeństwo’). Albo posłanka Jachira, która kręciła bekę z ofiar i służb. I komu jest teraz do śmiechu?”.
Niczym Żorż Ponimirski drwi ze stworzonych przez Tuska miernot politycznych i na tej podstawie sugeruje, że skoro oni mogli zostać dygnitarzami, choć – łagodnie mówiąc – nie posiadają przymiotów umysłowych predestynujących ich do tych funkcji, to dlaczego ona nie może ubiegać się o miejsce w Pałacu Namiestnikowskim? Bez wątpienia głupsza od nich nie jest. Ta drwina pośrednio, a może przede wszystkim, uderza w Donalda Tuska. Wszak to on dał tym ludziom polityczne życie. Sam premier – „selekcjoner” już dawno w mediach społecznościowych niebezpiecznie zbliżył się do stylu Marianki i można odnieść wrażenie, że też żyje w alternatywnej rzeczywistości. Świadomie lub nie, Tusk wzoruje się na Mariannie. Świat celebrytów jest alternatywną rzeczywistością, w której popularność jest spieniężana i często zabiega się o nią poprzez publikowanie infantylnych treści. Jednak świat w którym funkcjonuje premier rządu powinien być od tego biegunowo odległy. Niestety, dobiegający siedemdziesiątki Donald Tusk przeżywa jakiś rodzaj kryzysu wieku i za wszelką cenę chce zamanifestować, że nie dosyć, że jest fajny i cool, to przede wszystkim jest wybitnym, wszechmocnym mężem stanu. Ten mix wypada fatalnie, bo propaganda, którą karmi wyborców, jest coraz bardziej zdziecinniała i można ją streścić tak: najwybitniejszy premier III RP, wielki człowiek który obalił tyrana, przerwał lata ciemności i tym samym uratował Polskę przed upadkiem. Powódź dała Tuskowi dodatkowe możliwości w epatowaniu swoją fajnością, co nie ma nic wspólnego z prowadzoną akcją ratowniczą. Zastrzegam tylko, że „Myśl Polska” nie uczestniczy w plemiennej wojence między drużyną Tuska a drużyną Kaczyńskiego, dlatego nie będziemy oceniali, jak była prowadzona akcja ratownicza. Jednak nie sposób być obojętnym, gdy premier „pałęta się pod nogami ratowników”, a jego propagandyści przedstawiają to, jakby osobiście, na pierwszej linii walczył z kataklizmem. W przekazie propagandowym jest kochany przez zdrową część narodu i kąsany przez niedobitki reakcji spod znaku Kaczyńskiego i Putina. Człowiek ze stali, prawdziwy bohater naszych czasów – Donald Tusk. To tylko część tego co można wyczytać na oficjalnych stronach różnych „tuskowych” mediów.
Feudalne reakcje i stalinopodobna propaganda
Te opisane przykłady są turbo-przesadą, ale mimo wszystko nie wskazują, że ich autorzy to ludzie z zaburzeniami psychicznymi. „Premier tysiąclecia” użyte 28 września na portalu „SokzBuraka” i te setki zachwytów pod nim, uzasadniają hipotezę, że autor ma poważne problemy psychiczne, podobnie jak ci którzy się tym zachwycają. Zapewne niedługo dowiemy się, kto był premierem podczas bitwy pod Grunwaldem. Niestety premier polskiego rządu nigdy nie zdystansował się od tych bredni, zatem należy domniemywać, że jego kondycja psychiczna jest daleka od doskonałości. Tusk, dla lajków i zachwytów zakochanych w nim fanatyków, je we Wrocławiu zupkę ze słoika, którą zrobiła Gosia w odległym o 500 km Sopocie (samolotem wojskowym mu ją chyba dostarczyli) i po raz kolejny ośmiesza urząd Prezesa Rady Ministrów RP. Wrocław w czasie powodzi to nie Warszawa podczas powstania, gdzie naprawdę nie było co jeść. Premier brnie dalej i we wrocławskim urzędzie lansuje się nieogolony w zabłoconych butach. Potem „ratuje” psa Portosa – zdjęcie co prawda ze stycznia tego roku, a Portos jest pupilem jego córki, którego premier wyprowadził na spacer. Ale wiadomo, że tak jak w radzieckim kinie: jest prawda czasu i prawda ekranu. Idzie mu na tyle dobrze, że kręci scenę z dwóch ujęć (od zewnątrz i z wnętrza), gdy wchodzi do zrujnowanego pomieszczenia. To wszystko ma świadczyć, że cierpi tak samo jak tysiące ludzi dotkniętych powodzią i walczy jak zastępy strażaków, ratowników i żołnierzy. Przypomniał mi się pewien działacz PZPR z czasów PRL, który formalnie był zatrudniony w Wyszkowskiej Fabryce Mebli i UW na stanowisku stolarza maszynowego. Oczywiście jako czynownik partyjny żadną pracą fizyczną się już nie parał. Ale żeby pokazać dyrekcji, że jednak jest cały czas „klasom robotniczom” (prywatnie posługiwał się poprawną polszczyzną), rano włączał strugarkę dolnowrzecionową, blokował wyciąg i strugał jakieś drewniane odpady, dzięki czemu szybko był cały uwalany wiórami i pyłem. To działo się w latach 1960., ale później ów działacz zaniechał tych prymitywnych sztuczek i stosował bardziej wyrafinowane zabiegi propagandowe. On się rozwijał, mówiąc językiem współczesnym – był progresywny. Jeśli „Tuskoland” stosuje przekaz na poziomie chłopaka po zawodówce sprzed ponad pół wieku, to świadczy bardzo źle o elektoracie. Bo, póki co, przekaz jest skuteczny, czyli elektorat to łyka. W sondażach dwie strony plemiennej wojny domowej mają po ponad 32%, czyli PO-PiS ma ok. 65%, zatem cały czas mają na scenie politycznej gigantyczną przewagę. Z Tuska oczywiście wziął przykład Mateusz Morawiecki i także przed kamerami, w nieskazitelnie czystych butach, naprawiał ścianę w zrujnowanym pomieszczeniu. Ta sama dobra PO-PiS-owa szkoła. Po co zmieniać coś, co działa? Pelikanat PO-PiS-u to kupi. A pozorny spór jest tylko po to, by utrzymywać we wzmożeniu własne elektoraty i mieć wysokie poparcie. Takie permanentne wzmożenie dość często skutkuje emocjonalną ejakulacją. Oto jedna z nich: „Przekaż panu premierowi, że jest wielki” – to wyrazy uwielbienia od Henryka Matysika, byłego wójta Kolska, przekazane Tuskowi na posiedzeniu sztabu kryzysowego. Reakcją na wysyp tego typu przejawów feudalnego lizusostwa jest twórczość ironistów, którzy przerabiają wierszyki wielbiące Stalina, by zadrwić z premiera. Jak chociażby ten:
„Mądrość Tuska,rzeki zatrzyma / Pompa nie działa? Ruszy turbina / Przetacza wody i stawia tamy / My wam Polacy zginąć nie damy / Zaleje stepy? My osuszamy / W gmachu imperium strop się ugina / Pękła kolumna? Tusk ją podtrzyma / Wychodzi z głębin mądrość Tuska / srebrem nadziei już do nas pluska”.
Tusk według Miłoszewskiego
Ale nie te wierszyki są najśmieszniejsze, tylko reakcja fanatycznych zwolenników Tuska. Wielu z nich tą drwinę bierze za wyrazy szczerego uwielbienia. Być może w niedalekiej przyszłości Donald Tusk stanie się natchnieniem dla prawdziwych poetów, jak chociażby Laura dla Petrarki. Czekamy na wiersze zakochanej w nim poetki, choć to w polskiej polityce już było. Premier Tusk był za to natchnieniem prawdziwego pisarza Zygmunta Miłoszewskiego, znanego chociażby z trylogii o prokuratorze Teodorze Szackim. Film Ziarno prawdy z Robertem Więckiewiczem roli Szackiego jest zapewne znany większości. W książce Bezcenny, której akcja toczy się za pierwszego rządu Tuska, autor za pośrednictwem jednej z bohaterek powieści tak opisuje premiera. „Lorentz: Nie tym tonem. Bardzo proszę. Premier: Pani mi nie będzie dyktować… Lorentz: To pan nie będzie, ponieważ panią kilkanaście godzin temu mijały kule, bo została przez prezesa Rady Ministrów swojego kraju wysłana na misję nieprzygotowaną od strony wywiadowczej. A pan gdzie wtedy był? Premier: W Sopocie, u Rodziny. Jak co tydzień. Zresztą nie pani sprawa. To rozsierdziło ją jeszcze bardziej. Ten Kaszub służbę Polsce traktował w taki sposób, że robił sobie pięciodniowy tydzień pracy, jak pani na poczcie i na każdy weekend jechał do swojej żony do Trójmiasta, która ‘och, och, tak bardzo nie lubiła stolicy’. Rodzinne weekendy premiera kosztowały podatników milion złotych rocznie. Premier: I proszę mnie uważnie posłuchać! Bardzo uważnie! Lorentz: Panie premierze. Proszę, żeby mi pan natychmiast zabrał ten kaszubski palec sprzed oczu. Natychmiast. Rozumiem, że jest pan Dyzmą bez kompetencji i wykształcenia, pogubionym w swojej nieoczekiwanej karierze, na dodatek mama nie nauczyła dobrych manier i nie ma pan pojęcia jak, odnosić się do kobiet….”.
W tej sympatycznej sensacyjnej bajce, oprócz niekompetentnych polskich urzędników, jest wszystko co trzeba. Tajemnice wywiadów, bezcenne dzieła sztuki, pościgi, wybuchy, strzelaniny, trupy, seks itd. Nawet mała fotografia Władimira Putina, która stoi na biurku Wasyla Topilina z Federalnej Służby Bezpieczeństwa i pomaga mu w podejmowaniu właściwych decyzji. „Zawsze kiedy w swoim życiu stawał na rozstaju, kiedy miał przed sobą trudny moralny wybór – zawsze wtedy zadawał sobie pytanie: co by na moim miejscu zrobił Władimir Putin?”. To Putin ze zdjęcia „kazał” Wasylowi, uratować życie Polakom, których Tusk wystawił na amerykańskie kule.
Krucjata antyzwierzęca Tuska
Tusk realny, odurzony powodzią pochlebstw, jeszcze podczas prawdziwej powodzi wypowiedział wojnę bobrom i wilkom. To były strzały w kolana. Oczywiście Internet rozgrzał się do czerwoności i premier stał się człowiekiem-memem, ale to nie jest dla niego najgorsze. Tym posunięciem rozsierdził dużą część swojego elektoratu, którą w większości można umownie określić jako wielkomiejska inteligencja. Po raz pierwszy od dwóch dekad to nie kaczyści, a jego zwolennicy, nazwali go niemieckim lokajem. Dziennikarz „Gazety Wyborczej”, przyrodnik Adam Wajrak napisał m. in. tak: „Nie wiem jaki mamy interes aby po raz kolejny iść na pasku jakiegoś niemieckiego lobby i wpisywać się idealnie w pisowską opowieść. Może pora dorosnąć i się postawić? Nie bardzo wierzyłem w Tuska, który się w Europie zmienił, jakoś nic na to nie wskazywało. Ale gotów byłem dać temu rządowi kredyt zaufania. To zaufanie bazowało na stosunku do przyrody. To nie jest rok 2007, tylko 2024 i wymagania są większe. Podobnie zapewne kalkuluje wielu wyborców. Rozczarowanie oznacza, że już zaczyna się polityczna erozja obozu władzy”.
Naukowcy i przyrodnicy udowadniają Tuskowi, że jego anty zwierzęca krucjata jest merytorycznie i naukowo nie do obrony. To czysty dyletantyzm i populizm motywowany feudalnym posłuszeństwem premiera wobec Ursuli von der Leyen. Wilki i bobry nas nie zjedzą, jak sugerują niektórzy myśliwi z PSL, zachwyceni pomysłem Tuska. Żaden gatunek, nawet jeśli ma idealne warunki do rozwoju, nie będzie zwiększał swojej populacji w nieskończoność. Nawet przy braku naturalnych wrogów, po osiągnięciu maksymalnej liczby, populacja zacznie spadać. Coraz większe problemy siedliskowe i pokarmowe, a w konsekwencji trudności z wychowaniem potomstwa, jak też wiele innych czynników, spowodują narastający permanentny stres. To będzie u części osobników przyczyną chorób, śmierci i bezpłodności – zatem populacja będzie malała. Po osiągnięciu „dna” ponownie zacznie rosnąć.
Prezydencka gra o wszystko
Mamy zresztą możliwość obserwacji tego zjawiska, wręcz w laboratoryjnych warunkach, analizując poczynania Tuska. Porównując ze światem przyrody, Tusk i Kaczyński to drapieżniki, żywiące się walką ze sobą. To daje im, póki co, sukces polityczny.
Niezaprzeczalnie Tusk w ostatnich miesiącach odniósł sukces, bo znacznie spacyfikował Kaczyńskiego, ale tym samym pozbawił się „pokarmu / walki”. Dlatego wypowiedział wojnę zwierzętom, co było posunięciem fatalnym i spotkało się z oburzeniem części jego elektoratu. Prędzej czy później, wpłynie to na spadek poparcia. Ci tak zwani wielkomiejscy inteligenci wybaczyli ukraińską damę w jego otoczeniu, czy innego młodego doradcę oraz mętne interesy z jego ojcem w tle. Nawet obrzydliwą PR-ową akcję dla której tłem i dekoracją, niczym płonący Rzym dla piszącego Nerona, była powódź i ludzka tragedia. Ale zwierząt mu nie wybaczą! Prawdopodobnie tą decyzją Tusk przekreślił swoje szanse w wyścigu prezydenckim, w którym zapewne swój start cały czas rozważa. Realnie zostaje mu pozornie lepszy, ale mocno już nieświeży i ubabrany w kontakty z George’m Sorosem Rafał Trzaskowski. Dla większości mieszkańców Warszawy jest to do zaakceptowania. Dla większości Polaków nie. To nie jest dobry punkt wyjścia przed wyborami prezydenckimi. Jeśli Tusk nie wprowadzi do Pałacu Namiestnikowskiego siebie lub swojego człowieka, to przegra wszystko, bo już do końca kadencji parlamentu będzie w defensywie. Wtedy zapewne kolejne wybory parlamentarne też przegra.
Demokracja walcząca czyli prymitywny jakobinizm
Gdy ponad osiem lat temu PiS przejmował władzę, otrzymał od Tuska prezent w postaci fragmentarycznie popsutego prawa, co Kaczyński twórczo rozwinął dla swoich partykularnych interesów. W 2027 roku partie, które pokonają KO, otrzymają od Tuska zdruzgotany system prawny, co zapewne wykorzystają do dobicia resztek po Tusku. Sam wódz, jak to ma w swoim zwyczaju, będzie już wtedy na sutej synekurze, gdzieś w tzw. wolnym świecie. Ale czy wtedy znajdzie się ktoś, kto przywróci Polsce „ustawienia fabryczne” sprzed epoki PO-PiS-u? Czytałem niedawno takie stwierdzenie: „Adam Bodnar w wyborach 2023 otrzymał 628 442 głosy. Potężny mandat społeczeństwa do robienia porządków po zorganizowanej grupie PiS”. Autor tego komentarza nie odwołuje się do państwa prawa, tylko do woli ludu, którą stawia ponad prawem. To precyzyjnie oddaje filozofię „demokracji walczącej”, która jest prymitywną formą jakobinizmu.
Od razu przypomniał mi się Maximilien Robespierre. Gdy go zapytano, czy to prawda, że we Francji są nielegalne aresztowania, Nieprzekupny się zirytował i odpowiedział: „Nielegalne aresztowania! To trzeba mieć w ręku kodeks karny, aby ocenić co można zrobić, gdy tego wymaga ratunek publiczny, w czasie kryzysu ukazującego bezsiłę praw?”. Rewolucji i jej czynów nie wolno mierzyć „kompasem konstytucyjnym”, gdyż „lud, który nas wybrał, wszystko ratyfikował”.
Identycznie rozumują funkcjonariusze „demokracji walczącej” i ich wódz.
Sojusz normalsów
Dziś w Polsce, jak nigdy dotąd, potrzebny jest sojusz normalsów, by obronić się przed tym narastającym szaleństwem, bo nigdy nie wyzwolimy się z PO-PiS-owego imadła. Oczywiście szaleństwa Tuska nie możemy leczyć szaleństwem Kaczyńskiego, bo to nie jest lekarstwo, tylko inna choroba. Do ostatnich wyborów parlamentarnych nie poszło ponad 25% wyborców. Zapewne wśród wyborców PiS, KO czy ich „przystawek” też jest wielu normalnych ludzi, którzy już wstydzą się Tuska, Kaczyńskiego, Tygryska, Hołowni. O tzw. lewicy szkoda nawet wspominać. Zatem jest to potencjalnie znacząca siła. Podstawowym spoiwem takiego sojuszu powinno być spojrzenie na politykę z pozycji interesu Polski, a nie jak dotąd z pozycji interesu partyjnego, zagranicznych podmiotów politycznych czy własnego światopoglądu. Światopogląd, orientacja seksualna, stosunek do religii itd. nie powinien mieć żadnego znaczenia. To na razie tylko hasła. Ale jeśli ktoś, jakieś środowisko społeczno-polityczne, będzie potrafiło tych ludzi zaktywizować, to może być początek czegoś dobrego.
Cezary Michał Biernacki