Do I wojny światowej wojna była dozwolonym przez prawo międzynarodowe środkiem rozstrzygania i regulowania sporów międzynarodowych, a ius ad bellum (prawo wypowiadania i prowadzenia wojny) było uznawane za naturalny atrybut suwerena.
Wojnę – zgodnie z tezą Carla von Clausewitza, pruskiego generała, weterana wojen napoleońskich, autora słynnego dzieła „O wojnie” – uważano za przedłużenie polityki za pomocą innych środków. Wynik wojny decydował o statusie terytorialnym i politycznym, a nawet o istnieniu państwa.
Po II wojnie światowej ukształtował się pogląd, że wraz ze zmianami w prawie międzynarodowym oraz w wyniku rewolucji technologicznej w dziedzinie zbrojeń, tradycyjnie przysługujące państwom suwerennym prawo do wojny przestało być atrybutem ich podmiotowości. Był to proces debellizacji stosunków międzynarodowych. Wydawało się, że ludzkość w wyniku doświadczeń dwóch wielkich wojen światowych oraz odkryciu broni masowej zagłady zaprzestanie krwawych jatek w celu rozwiązywania realnych i urojonych problemów. Sugerowano, że skończyła się raz na zawsze „era Clausewitza”.
Państwa zachowały jednak prawo do legalnego użycia siły w wykonaniu zapisanego w art. 51. Karty Narodów Zjednoczonych prawa do obrony indywidualnej lub zbiorowej. Oznacza to, że siła wojskowa może nadal pozostawać środkiem zapewniania bezpieczeństwa państw. Jednakże możliwości skorzystania z tego prawa zostały również ograniczone przez normy międzynarodowe. Po pierwsze, chodzi o przypadek, kiedy przeciwko państwu dokonano napaści ze strony innego państwa, a po drugie, środki podjęte dla samoobrony powinny być podane do wiadomości Rady Bezpieczeństwa i w niczym nie mogą ograniczać jej kompetencji do podjęcia akcji, jaka uzna za konieczną dla przywrócenia międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa.
Mogłoby się wydawać, że ograniczenie prawa do prowadzenia wojny potwierdza powszechnie przyjęte stanowisko w doktrynie prawa międzynarodowego, że mamy obecnie do czynienia raczej z ius contra bellum, czyli regulacjami nakazującymi pokojowe (dyplomatyczne) załatwianie sporów, bez uciekania się do wojny. Jest ona jedynie środkiem ostatecznie rozstrzygającym (ultima ratio), kiedy inne środki nie są w stanie zapewnić pokoju i bezpieczeństwa. Rada Bezpieczeństwa ONZ może zatem sięgać po rozwiązania siłowe (art. 42 Karty NZ) i wymusić przywrócenie pokoju. W każdym przypadku – czy z zastosowaniem prawa do samoobrony, czy sankcji zbrojnych ONZ (autoryzowanych przez Radę Bezpieczeństwa) obowiązuje bezwzględnie ius in bello, czyli międzynarodowe prawo humanitarne konfliktów zbrojnych.
W takim stanie rzeczy wydawałoby się, że sprawy są oczywiste. Tymczasem po „zimnej wojnie” pojawiły się interpretacje obrony państw poprzez działania prewencyjne i wyprzedzające, a także tzw. interwencje humanitarne, które skomplikowały prawne i moralne usprawiedliwianie użycia siły. Wojna obronna czy interwencja humanitarna z pogwałceniem prawa międzynarodowego traci swoje uzasadnienie, staje się wojną interwencyjną i agresywną. Z tej perspektywy trudno przejść do porządku nad rozbiciem Jugosławii, atakiem na Irak czy Afganistan. Były to wyprawy „zbójeckie”, choć tym mianem amerykański prezydent George W. Bush stygmatyzował państwa „krnąbrne”, broniące się przed najazdem mocarstwa hegemonicznego.
Polska tradycja myśli strategicznej była dość odległa od stosowania napastniczych wypraw wojennych. Wiele wojen prowadzono w celach obronnych, stając się niestety przedmiotem obcych podbojów. Paradoksalnie, Polska mająca bogate tradycje antywojenne (np. idea rozbrojenia moralnego z okresu międzywojennego czy plan strefy bezatomowej Adama Rapackiego), stała się zwolennikiem polityki interwencyjnej Zachodu przy użyciu siły. Udział w zagranicznych operacjach zbrojnych – w wojnie w Afganistanie (2002-2003) i w Iraku (2003) – spowodował wciągnięcie Polski w argumentację, że dla rozwiązania trudnych problemów bezpieczeństwa państw można sięgać do najbardziej radykalnych środków, łącznie z użyciem siły na wielką skalę. Rozkwitło więc myślenie prowojenne.
Wojna w imię demokracji
To przede wszystkim Stany Zjednoczone z innymi państwami NATO uznały, że dla uzasadnienia promocji demokracji czy ochrony praw człowieka użycie siły bezpośredniej nie koliduje z dotychczasowymi regulacjami. O ile w czasie „zimnej wojny” chodziło o to, aby nie dopuścić do użycia siły, a tym samym rozpętania wojny, o tyle współcześnie zabijanie ludzi w imię kolektywnych wartości i partykularnych interesów jest jak najbardziej dozwolone i usprawiedliwione.
Dramat Ukrainy i Strefy Gazy pokazuje, że makiawelizm wyparł z politycznego myślenia wszystkie moralizmy, także te motywowane religią. Okazało się, że cel polityczny układu hegemonicznego usprawiedliwia wszelkie, choćby najbardziej naganne z moralnego punktu widzenia środki. W tym celu zbudowano doktrynę, zgodnie z którą Rosji przypisuje się cele imperialne, do których wiedzie jej ekspansja terytorialna. Jak mantrę powtarza się przestrogę, że Rosja nie zatrzyma się na Ukrainie i w dalszej kolejności zaatakuje państwa sojuszu północnoatlantyckiego. W ten sposób prorokuje się – na zasadzie wróżenia z fusów – że wojna Rosji z NATO jest nieunikniona. Scenariusze przyszłości mieszają fakty z fantazją, a zmyślenia pseudoautorytetów politycznych i wojskowych uchodzą za prawdy objawione.
Na Zachodzie utarło się przekonanie, że rosyjska polityka zasadza się na negatywnych emocjach, a przez to Rosja stała się nieprzewidywalna i groźna. Pokładanie nadziei w przywróceniu stabilności między Zachodem a Rosją wydaje się więc naiwnością. Trzeba wszak przyznać, że wojna na Ukrainie jest wojną z wyboru, a zatem strony uczestniczące mimo wszystko mogą z niej zrezygnować. Brakuje jednak ciągle woli politycznej i zrozumienia imperatywu pokoju. Co jednak najistotniejsze z punktu widzenia strategii wojennej, zniknął strach przed zagładą nuklearną, a to niebezpiecznie zbliża świat do katastrofy na niewyobrażalną skalę.
Na nic przydają się fachowe analizy i prognozy, dotyczące zachowań Rosji oraz jej doktryny strategicznej. Okazuje się, że przywódcy i generałowie państw natowskich, ulegający wykładni strategów amerykańskich, nie potrzebują żadnej wiedzy do weryfikowania faktów. Wystarczały im deklaracje rezygnującego właśnie z reelekcji zniedołężniałego Joe Bidena. Brakowało w tym wszystkim nie tylko logiki i zdrowego rozsądku, ale przede wszystkim odwagi, aby zachować choć odrobinę realizmu. Pełne sprzeczności oświadczenia drugiego z kandydatów na urząd prezydencki USA nie ułatwiają zrozumienia rzeczywistych motywów i determinacji na rzecz przywrócenia pokoju.
Koalicyjny charakter zachodnich działań wspierających wojnę na Ukrainie tworzy wrażenie wojny „sprawiedliwej”, toczonej w imieniu „wspólnoty” uprawnionej do obrony wartości uniwersalnych. Tymczasem nikt nie zagwarantuje, że po zwycięstwie którejkolwiek ze stron sprawy przybiorą „lepszy” obrót. Kto wie, jaka pod względem ustrojowym będzie Ukraina? Czy „dyktatury wojennej” nie zastąpi jakaś inna forma nacjonalistycznej autokracji?
W państwach będących na granicy upadku, utrzymywanych przy życiu przy pomocy zewnętrznych „kroplówek”, nie ma szans na zbudowanie „wzorowej demokracji”. Żaden z polskich polityków projektując „sielankowe sąsiedztwo” z powojenną Ukrainą nie bierze pod uwagę scenariuszy negatywnych. Chciejstwo i naiwność przesłaniają „okulary realizmu”.
Cyniczna postawa państw zachodnich…
i zdecydowanie Rosji w obronie swoich racji prowadzą do usprawiedliwienia wojny jako sposobu rozwiązania konfliktu. Mamy zatem do czynienia z oczywistym przywróceniem prawa do wojny, wbrew dotychczasowym zakazom. Najciekawsze jest to, że Rosja wzorując się na argumentacji Zachodu – zastosowanej choćby w odniesieniu do Kosowa w 1999 roku i wobec Iraku w 2003 roku – także traktuje tę wojnę jako „sprawiedliwą”. Powstaje więc „błędne koło”, oparte na specyficznej logice, w której trudno wykazać, co jest prawdą, a co fałszem.
Perfidia ośrodków nawołujących do intensyfikacji produkcji zbrojeniowej oraz siłowego rozprawienia się z Rosją polega na tym, że jeszcze do niedawna nawoływano do demontażu państw narodowych, gdyż mają one ciągłą pokusę, aby ze sobą wojować. W integracyjnych strukturach ponadnarodowych widziano panaceum na wyeliminowanie wojen. Okazuje się, że obecnie Unia Europejska została zaprzężona w rydwan rywalizacji wojennej i zaczyna „prężyć muskuły”, niczym stare XIX-wieczne mocarstwa. Bez żadnych oporów staje się ona dźwignią – obok sojuszu północnoatlantyckiego – konsolidacji wysiłku wojennego. Sprzeciw Viktora Orbana wobec takiej postawy wszyscy pozostali unijni notable traktują jako niebezpieczną fanaberię i odejście od zasady uświęconego poprawnością polityczną konsensusu.
Ideologizacja wojny na Ukrainie na skalę misji wyzwoleńczych i krucjat religijnych prowadzi do oderwania polityków od rzeczywistości, przeczy nie tylko racjonalności, ale i zdrowemu rozsądkowi. W szumie informacyjnym i nachalnej propagandzie giną racje skonfliktowanych stron, a liczne błędy percepcyjne czynią uczestników wojny zakładnikami zdogmatyzowanych stanowisk.
Kłamstwo w służbie wojny
W wojnie ukraińsko-rosyjskiej ogromną rolę legitymizującą odegrała ekstremalnie zmanipulowana opinia publiczna. Mamy do czynienia – nie po raz pierwszy – z rozpętaniem masowej histerii antyrosyjskiej. Profesjonalny lobbing ze strony polityków i armii, a także służb specjalnych państw zachodnich sprawił, że media i środowiska eksperckie uległy nie tylko psychozie prowojennej, ale także z premedytacją uzasadniają potrzebę użycia siły na wielką skalę przeciw Rosji. Głosy sprzeciwu są lekceważone, a nawet skutecznie wyciszane.
Z tych powodów do opinii społecznej nie przebija się nonsens toczonej wojny, fałsz założeń strategicznych, jak i skutki kosztownych operacji. Dążenie państw zachodnich do pokonania Rosji z udziałem Ukrainy nie opiera się na żadnej racjonalnej kalkulacji, ani na dalekowzrocznej wizji, jak będzie wyglądać porządek europejski po zakończeniu wojny. Przede wszystkim nikt ani w Rosji, ani na Ukrainie, a tym bardziej w Unii Europejskiej i w NATO nie potrafi odpowiedzieć na pytania, co osiągnięto dzięki tej wojnie i po co wydano setki miliardów dolarów, wzmacniając rzekomo Ukrainę. W istocie staje się ona tragiczną ofiarą nie tyle samej wojny, ile wpychania jej w jej tryby.
Już dziś wiadomo, że zakończenie wojny nie będzie oznaczać rozwiązania wielu problemów, które do niej doprowadziły. Ani tych o znaczeniu strategicznym, odnoszących się przede wszystkim do „niepodzielności” bezpieczeństwa Rosji i Ukrainy. Ani geopolitycznych, związanych z wychodzeniem Ukrainy spod kurateli rosyjskiej w stronę afiliacji zachodnich. Wreszcie tych na tle narodowo-etnicznym i językowym czy normalnego sąsiedztwa – kontroli granic, przepływów ludności, wymiany gospodarczej i in.
Wygląda na to, że zacietrzewienie amatorskich polityków, które doprowadziło do eskalacji konfliktu ustąpi miejsca innym amatorom, nieprzekonanym ani do sensu prowadzonej wojny, ani do wartości zawartego pokoju. Niedosyt i rozczarowanie brakiem jednoznacznego zwycięstwa zasieją ziarno kolejnych pretensji, rewanżyzmu i konfliktów. Raz przelana krew długo będzie budzić żądzę odwetu i zemsty.
Rosja stała się ulubionym adwersarzem Zachodu, bardziej ze względów psychologiczno-nostalgicznych niż realnego zagrożenia. Chodziło o znalezienie mniej więcej równorzędnego przeciwnika dla Stanów Zjednoczonych. Zanim Chiny zaczęły realnie odgrywać coraz ważniejszą rolę, Rosji przypisano chęć rewizji ukształtowanego po „zimnej wojnie” monocentrycznego układu sił. To stanowi główny motyw dążeń do jej osłabienia, a nawet wyeliminowania z gry międzymocarstwowej.
Ze względu na afektywny stosunek do Ukrainy, relacjom strategicznym między Stanami Zjednoczonymi a Rosją nadano charakter ostrzejszego konfliktu niż nawet w czasach „zimnej wojny”. Wtedy obok wojen zastępczych i peryferyjnych tlił się, a nawet rozwijał dialog polityczny (od disengagement do détente), nie brakowało też skutecznych pośredników pozablokowych w postaci państw neutralnych i niezaangażowanych.
Obecnie zaprzestano wymieniać się informacjami o swoich rzeczywistych intencjach, a polityka sankcji praktycznie wyalienowała Rosję z rynków zachodnich. Obsesje na tle ingerencji rosyjskich w sprawy wewnętrzne Ameryki i innych państw Zachodu doprowadziły do snucia nieprzerwanych intryg, a przypisywanie nadzwyczajnych mocy prezydentowi Rosji uczyniło z niego demona w przekazach publicznych.
U rosyjskiego przywódcy dostrzega się niezwykły spryt, przebiegłość i niepohamowane apetyty zaborcze w stosunku do państw poradzieckich, a zwłaszcza wobec Ukrainy, która zgodnie z frazeologią Zbigniewa Brzezińskiego jest „sworzniem geopolitycznym” (geopolitical pivot), decydującym o imperialnym charakterze Rosji. Bez Ukrainy Rosja przestaje być imperium euroazjatyckim. Trzeba więc zrobić wszystko, postulował w 1997 roku autor „Wielkiej szachownicy”, aby Rosję w tych procesach nie tyle powściągnąć, ale wprost unieszkodliwić. To kolejna amerykańska aberracja poznawcza.
Dotychczasowy przebieg wojny ukraińsko-rosyjskiej uczy pokory każdą ze stron. Przede wszystkim niezależnie od kosztów i strat nie udało się żadnej z nich wygrać tej wojny ani pod względem militarnym, ani informacyjnym. Rosji nie udało się doprowadzić do rozbicia jedności społeczeństw zachodnich, ale za to uzyskała ogromne wsparcie ze strony tzw. Reszty Świata, z Chinami i Indiami na czele. Zajęcie części terytorium Ukrainy nie daje gwarancji na trwały pokój, ale „neutralizuje” ją na długo w staraniach o akcesję do struktur zachodnich. Nie można nie zauważyć, że jest to z korzyścią dla wielu państw, nawet bardzo aktywnie wspierających Ukrainę.
Stany Zjednoczone natomiast, borykając się z problemami wewnętrznymi, utraciły inicjatywę strategiczną i nie są w stanie sterować przebiegiem tej wojny w taki sposób, aby przywrócić „sprawiedliwy pokój”. Nie mają też recepty na utrzymanie Ukrainy pod swoją kontrolą w dłuższej perspektywie. Potrzebna jest kompleksowa ocena zagrożeń, własnych interesów i strategicznych możliwości tego mocarstwa, co jest wyzwaniem nowej prezydentury.
Zjednoczeni przeciwko Zachodowi
Wojna doprowadziła niestety do umocnienia opozycji społeczeństwa rosyjskiego do Zachodu. Potrzeba będzie dużo czasu, aby usunąć skutki intensywnego dzielenia, demoralizowania i konfliktowania ludzi. Antyamerykanizm stał się elementem składowym rosyjskiej doktryny politycznej, co zresztą jest równoważone rusofobią w państwach zachodnich. Nie powinno nikogo dziwić, że przy takich wzajemnych nastawieniach ośrodki zachodnie nadal będą wspomagać opozycję antyputinowską, a z kolei Rosjanie nie bez satysfakcji będą wspierać ruchy odśrodkowe i antyestablishmentowe na Zachodzie, podsycając waśnie wewnętrzne i stymulując napięcia.
Zachód generalnie przechodzi jednak fazę głębokich przewartościowań wewnętrznych i nie wszystko, co jest rzekomo inspirowane przez Moskwę, przekłada się na postawy społeczne. Okazuje się coraz częściej, że to sami zachodni Europejczycy czy Amerykanie podejmują racjonalne decyzje wyborcze, sprzeciwiając się prowojennej polityce swoich rządów.
Trump wcale nie jest „tajną bronią” Putina. Jego zwolennicy mają naprawdę dość awanturnictwa wojennego Ameryki. A Putin ze swoją nacjonalistyczną i wielkomocarstwową ideologią nie ma żadnych skrupułów, aby wspierać te ugrupowania i tych kandydatów z lewej czy prawej strony, których deklaracje i programy wyborcze współbrzmią z interesami rosyjskimi. Na tym polega paradoks wojen narracyjnych i kognitywnych, że nigdy nie jest wiadomo, która ze stron poniesie klęskę, a która odniesie, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, zwycięstwo.
W celu zakończenia wojny potrzebne jest przywrócenie obiektywizmu w ocenie interesów wszystkich zaangażowanych stron. Fikcyjne rozmowy pokojowe, służące propagandzie jedynie racji ukraińskich nie przybliżają zakończenia konfliktu. Sprzyjają raczej ukrywaniu i rozmywaniu niewygodnych prawd. Dlatego tak ważne jest przebudzenie społeczeństw we wszystkich państwach zaangażowanych w konflikt, aby przestać pobłażać rozmaitym oszustom, deklarującym obronę pokoju i budowę bezpieczeństwa poprzez wojnę.
Prof. Stanisław Bieleń
Myśl Polska, nr 31-32 (28.07-4.08.2024)