Wyborcza ekscytacja powoli przygasa i to co wyłania się z politycznego kurzu pokazuje, że racje miał w swoim powyborczym przemówieniu Grzegorz Braun: „najgorsze przed nami”.
Gotowana żaba jaką są europejskie narody i społeczeństwa tylko trochę pomachała łapkami, ale do wyskoczenia z kotła, pod którym globaliści dokładają do ognia, nadal jest bardzo daleko.
Jeżeli przypatrzyć się partyjnym układankom to starym kontynentem nadal będą rządzić te same frakcje: Europejska Partia Ludowa (EPP), której stan posiadania się zwiększył (należy do niej PO), socjaldemokraci (praktycznie bez zmian) i liberałowie (LR) ze stratami nieco większymi niż zyski EPP. Stracili wyraźnie tak zwani Zieloni z zielenią i ekologią nie mający nic wspólnego, a w zasadzie będący jej groteskowym choć niebezpiecznym dla przyrody i życia na Ziemi zaprzeczeniem. Więcej może być posłów frakcji Konserwatystów i Reformatorów (ECR) do której należał PiS oraz deputowanych, których przynależność jest niejasna, choć prawdopodobnie bardziej prawicowa niż lewicowa, a na pewno uniosceptyczna, cokolwiek by te terminy oznaczały. Jeszcze bardziej pesymistycznie nastrajają wyniki wewnątrz obozu uniosceptycznego.
Wątpliwy sukces „skrajnej prawicy”
We Włoszech o sukcesie może mówić partia Giorgii Meloni, zdeklarowanej klimatystki, która Ukraińców porównuje do Spartan walczących pod Termopilami i wysyła im coraz to nowe transporty nowoczesnej broni, nadal przyjmuje migrantów, natomiast ugrupowania pro pokojowe zarówno z prawej (Matteo Salvini) jak i z lewej (Ruch 5 Gwiazd) poniosły porażkę. We Francji partia Marine Le Pen dawno nie mówi już o zaprzestaniu pomocy dla Kijowa, a jedynie krytykuje skrajnie prowojenne pomysły Macrona. Znacznie bardziej groźną dla systemu niemiecką AfD francuska polityk z błahego powodu usunęła niedawno w trybie natychmiastowym z frakcji Tożsamość i Demokracja. Cieszą dobre wyniki węgierskiego Fideszu, słowackiego SMERu, a jeszcze bardziej pojedyncze mandaty Mi Hazánk na Węgrzech czy sojuszu SPD Tomio Okamury i Tricolóry w Czechach, ale w wielu innych krajach liberałowie, socjaldemokraci i chadecy osiągnęli łącznie wyraźną przewagę. Jeżeli dodać do tego takie kwestie jak aborcja czy szerzej sprawy obyczajowo-religijne, stosunek do migrantów i wreszcie do ludobójstwa dokonywanego przez Izrael w Palestynie, wtedy liczba płaszczyzn bardzo możliwych konfliktów jeszcze bardziej się zwiększy.
Być może najważniejszą stricte polityczną konsekwencją tych wyborów będą nie same wybory, ale ryzykowana decyzja Prezydenta Francji, który postanowił udowodnić, że sukces Marine Le Pen jest jednorazowy i liczy, że specyficzna ordynacja wyborcza oraz jej nieporadność w debatach znowu przyniesie mu zwycięstwo, przywracając tym samym polityczne status quo. Gdyby mu się to nie udało i we Francji powstałby dysponujący europejskim wetem rząd, kierowany przez Zjednoczenie Narodowe, wtedy przynajmniej proces centralizacji Unii zostałby w jakiejś mierze zahamowany.
Braun i Bryłka to za mało
Bardzo podobnie przedstawia się powyborczy krajobraz w III RP. Dobry wynik Grzegorza Brauna i Anny Bryłki sprawiają satysfakcję, ale już pozostałych czworo europosłów Konfederacji to osoby albo mało znane albo takie, których sukcesy w wewnętrznej rywalizacji martwią. To samo dotyczy pozostałych wyników: w Szczecinie zwolenniczka covidowego zamordyzmu i cenzury po raz kolejny uzyskała niemal 3 razy tyle głosów co Marcin Sowiński – lekarz, który ratował pacjentów z narażeniem własnej kariery i prawa do wykonywania zawodu. Trudno o lepszy przykład słabości tak zwanego antysystemu, który w tym czasie wdał się w pokazywanie własnej siły „żeby potem negocjować z Konfederacją”. Realnie skończyło się na utracie przez Konfederację, a konkretnie Koronę Grzegorza Brauna na rzecz PO jednego wartościowego mandatu w Lublinie, a dodatkowo unijczycy będą mieli podstawę by mówić, że Polexit ma w Polsce poparcie ułamka procenta obywateli. Tak się kończy podejmowanie pozornie chwytliwego dla docelowej grupy wyborców hasła przez ludzi nie mających do tego kwalifikacji. W PiS sukces odniosła frakcja Mateusza Morawieckiego, a w koalicji rządzącej zwycięzcą jest Donald Tusk. Grzegorz Braun w Europarlamencie będzie w polskim obozie osamotniony i zadanie jakie przed nim stoi, a jest nim próba jednoczenia obozu antycentralistycznego, wydaje się przypominać prace Heraklesa, które musi wykonać tak jak antyczny heros niemal sam, bo Roman Fritz otrzymał kilkakrotnie mniej głosów od dwóch innych, o wiele mniej kompetentnych kandydatów Konfederacji. W tym samym okręgu ponad 100 tysięcy głosów i mandat otrzymał zwolennik oderwania Śląska od Polski.
Przyczyny opisanej wyżej słabości uniosceptyków są dwojakiego rodzaju. Jedne z nich mają charakter ludzki i widać je jak w soczewce na scenie polskiej, ale nie tylko.
To coś co nazwać można syndromem Dyzmy – Terkowskiego. Jak pamiętamy kariera bohatera powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza zaczęła się od spontanicznego wybuchu gniewu człowieka znikąd, któremu rządowy ważniak wytrącił z rąk talerz upragnionej sałatki. Publika na raucie wzięła ten napędzany głodem spontaniczny atak wściekłości za wyraz siły i odwagi popartej w jej mniemaniu jakimiś mocami w rodzaju: „zna kogoś”, „jest czyimś człowiekiem”. Później wystarczyła pewna dawka tak zwanego chłopskiego rozumu, zręczne podłapywanie cudzych pomysłów i zwierzęcy niemal instynkt z jakim bohater poruszał się w gęstwinie ludzkich przywar i słabości. Śledziłem w życiu kilka karier, które zaczęły sie od ostrego przemówienia, spektakularnego gestu, szerzej rzecz ujmując od tego co widownia z podziwem określała tradycyjnie umiejętnością walnięcia pięścią w stół, a obecnie zaorywaniem lub skromniej stwierdzając z uznaniem, że nasz bohater może i ma wady, ale „przynajmniej coś robi”. Działacze i politycy, którzy posiedli tę sztukę zachodzili daleko i długo trwali na zajętych pozycjach. W skali mikro, zadatki takich karier obserwujemy dzięki nowoczesnej technice umożliwiającej nagrywanie na żywo i udostępnianie własnych występów za pośrednictwem portali społecznościowych.
Konserwatywny feminizm
Od Nikodema Dyzmy rugającego Terkowskiego różni je jednak zasadnicza słabość, ten festiwal gadulstwa, napięć i wyrzutów słusznych emocji nie wypływa spontanicznie z głodnych trzewi, ale ze słabo zawoalowanego wyrachowania i narcyzmu, stąd zawodnicy szybko giną wśród walczącej o oglądalność masowej konkurencji. Sporą rolę zaczynają ostatnio odgrywać w tych quasi politycznych zawodach kobiece wdzięki, dlatego w europejskiej polityce coraz więcej atrakcyjnych fizycznie Pań, również w tak zwanym antysystemie widać fascynację tego typu walorami, które skojarzone z kilkoma emocjonalnymi wypowiedziami i odpowiednio dopasowaną mimiką brane są za poważne kwalifikacje do bycia liderką, a przy dobrych wiatrach szefową współczesnego odpowiednika Banku Zbożowego. Why not?
Czasem zespół tych zalet nazywa się sprawnością medialną, lub śmielej: charyzmą. Witkacy uznał tę uległość, brak krytycyzmu, a nawet powierzanie własnego losu jednorazowym wielkościom za jedną z największych przywar narodu polskiego pisząc: „Ale unosi nas łatwa w pewnych warunkach do spełnienia żądza chwilowego, a nie dalekodystansowego świecenia blaskiem gwiazd pierwszej wielkości i dlatego stwarzamy raczej sztuczne, zwodniczym światłem błyszczące niby – gwiazdy, a w istocie tanie rakiety, które tylko pewien czas prawdziwe gwiazdy udawać mogą, a potem gasną bez śladu, nie zostawiając nawet trwalszej świetlistej smugi po swoim przejściu. A przekleństwem atmosfery kraju, w którym przewagę ma napuszenie nad ważnością samą, jest to, że gdy zjawi się wreszcie prawdziwie ważny ktoś, to materiału dla twórczości wedle swego wymiaru i potęgi nie znajduje i sam przez to zmarnieć musi.”
A ponieważ polskie wady skupiają często jak w soczewce oznaki kryzysu całego Zachodu, w końcu ich wyprzedziliśmy i już raz „zgniliśmy” 200 lat temu, stąd podobnie dmuchane wielkości pojawiają się i co chwila rozczarowują w wielu krajach. Nowoczesne technologie medialne i inżynieria psychospołeczna ułatwiają ich kreowanie praktycznie z niczego, czy może bardziej precyzyjnie z nikogo.
Nędza ludzkich wyborów opisana wyżej jest w sposób nieunikniony spleciona ze słabościami intelektualnymi politycznego dyskursu, który błąka się po peryferiach rzeczywistych problemów. I tak powszechna krytyka Zielonego Ładu zdaje się sugerować, że największym zagrożeniem rolnictwa jest ograniczenie użycia pestycydów, ugorowanie i renaturalizacja obszarów bagiennych. O rzeczywistych zagrożeniach, jak nowe GMO, brane nomen omen z powietrza horrendalne ceny energii, wykup ziemi rolnej przez korporacje zakładające degradujące glebę i krajobraz pola paneli fotowoltaicznych lub fermy wiatrowe czy niekontrolowany import zatrutej żywności z Ukrainy – mówi się znacznie rzadziej.
Na podstawie rozłożenia akcentów w retoryce sił uniosceptycznych można odnieść wrażenie, że konieczność wymiany samochodu na nowszy jest czymś tragicznym i łamiącym fundamentalne prawa ludzkie, podczas gdy zakaz gotowania na wolnym ogniu przy użyciu kuchenki gazowej, zmuszanie do rujnującego finansowo remontu własnego domu, do życia w niedogrzanych pomieszczeniach, to coś co może denerwuje, ale przecież da się jakoś wytrzymać. To przyzwyczajanie do zgody na nonsensy ma zresztą charakter długotrwałej operacji psychologicznej wpędzającej ludzi w poczucie bezradności niczym pańszczyźnianych chłopów przekonanych, że nic nie mogą zrobić i widać tak musi być. Bardzo niewielu polityków ma odwagę stwierdzić, że to nie Zielony Ład, ale zabobon klimatyzmu jest istotą problemu. Zamiast tego mamy nieśmiałe głosy, że może wolniej, że mniej, bo Chiny i tak spalają więcej, co sprawia, że dyskusja już na wstępie lokuje się na zupełnie zafałszowanych podstawach.
U wielu tak zwanych wolnościowców widać w tych głosach zadawnione urazy wobec ekologii i ekologów, którym teraz można dać upust i zamiast rozwijać własną myśl w tym obszarze, dominuje łatwe naśmiewanie się z ogłupiałych licealistów, których sami beztrosko wydaliśmy na pastwę propagandy bezustannie płynącej z ekraników i słuchawek. Upór i niechęć do uznania, że akurat transport zbiorowy w miastach jest racjonalnym i wygodniejszym rozwiązaniem niż negatywnie sprawdzone wzorce amerykańskie bardzo dobrze pokazała polemika na łamach DoRzeczy, kiedy Łukasz Warzecha po prostu nie przyjmował do wiadomości argumentów dr inż. Tadeusza Kopty, który na problemie zjadł zęby i z lewactwem nic wspólnego nie ma, ale z konserwatywną, zorientowaną na ludzi i przyrodę ekologią miasta od dekad jak najbardziej. Dyskusja na poziomie ile dwutlenku węgla emitują Chiny, a ile Europa, przypomina natomiast kłótnię o to, czy szaty nagiego króla z baśni Andersena są zielone czy może jednak żółte.
Cień COVID-u
Nad tym wszystkim ciąży w oczywisty sposób nie rozliczona sprawa tak zwanej pandemii i milionów ofiar jakie spowodowały łącznie najpierw absurdalne, sprzeczne z nauką, prawem i zdrowym rozsądkiem restrykcje, a potem zmuszanie ludzi do przyjmowania eksperymentalnych preparatów, które milionom zrujnowały zdrowie. W tej kwestii dla odmiany można obserwować zabobonny lęk polityków i publicystów przed wchodzeniem w bardziej konkretne kwestie. Częściej protestowano przeciw ograniczaniu wolności niż wskazywano po prostu na zbrodniczy charakter zakazu sprawdzonego leczenia sezonowej grypy i wywołanego nią zapalenia płuc. W wielu krajach trwa walka o kruszenie muru milczenia i zakłamania na temat tego co się stało, ale nad Wisłą mackiewiczowskie „nie trzeba głośno mówić” okazuje się wiecznie żywe, a już przyznanie się do błędu czy tchórzostwa wykracza poza możliwości nie tylko polityków, ale nawet najbliższych rodzin poszkodowanych. Podobnie niejednoznaczny jest stosunek do wojny na Ukrainie.
Zdecydowanie wypowiadają się w tej sprawie lewicowy SMER na Słowacji, prawicowy Fidesz, niemiecka lewica Sary Wagenknecht, część AfD, jednak większość prawej strony europejskiego parlamentu także w tej kwestii dba przede wszystkim o to żeby nie podpaść zamorskiemu hegemonowi, ewentualnie uspokoić nieco elektorat, dając do zrozumienia, że czołgi i rakiety na Rosję tak, ale na wszelki wypadek mrugając okiem, że wojna z Rosją to na pewno nie tak jakby Rosja nie miała ograniczonych zasobów cierpliwości. Jeżeli dodać do tego sytuację na froncie wolności obywatelskich gdzie stale ogranicza się użycie gotówki, wolność słowa, forsuje się na forum WHO, ale bez zbędnego rozgłosu nowe coraz bardziej opresyjne międzynarodowe przepisy zdrowotne, wtedy widać, że po potencjalnie antyglobalistycznej stronie europejskiej sceny politycznej panuje intelektualny chaos i gmatwanie się w niedrażniących wyborczego ucha półprawdach. To z kolei idealne środowisko dla wszelkiej maści wyskakujących z kapelusza politycznych Dyzmów i Krzepickich. I tak koło się zamyka.
Co to dla nas oznacza?
Jedynie i aż pot i łzy. A przede wszystkim przyjęcie do wiadomości, że czekanie na zbawcę czy będzie to pojedynczy polityk, który cudem prześlizgnie się przez sito systemu, czy mityczny pastuszek, który zachwyci prostotą, czy parobek walący pięścią stół nie ma sensu. Zmiana jakiej powinniśmy dokonać musi opierać się na przemyśleniu i zrozumieniu kryzysu w jaki weszliśmy wędrując bezrefleksyjnie za dwuznacznym bożkiem postępu, także technologicznego, a odwracając się od paru prawd co nie nowe. To ogromna praca do wykonania dla intelektualistów, którzy nie zapomnieli o swoim etosie. Od wyniku takich czy innych wyborów bardziej istotne będzie powstawanie i trwanie instytucji stawiających sobie za cel obronę zdrowia, języka, logicznego myślenia, klasyczne wychowanie, prawdziwą ekologię, fizyczną samoobronę przed migrantami i zagospodarowujących inne pola społecznej rzeczywistości.
Jednak kluczem – podstawą zmiany musi być głębokie odrodzenie moralne przejawiające się w relacjach z bliźnimi, w tym jak zaczniemy się zachowywać wobec bliskich, rodaków, kolegów, rywali, przeciwników, a także samych siebie, bo jak trafnie zauważył Monteskiusz; tyrania opiera się na strachu, podczas gdy monarchia na honorze, a republika na cnocie.
Olaf Swolkień
Fot. profil fb Marine Le Pen
Myśl Polska, nr 27-28 (30.06-7.07.2024)