FelietonyPrzepowiednie i realia

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

Jesteśmy wciąż straszeni, że jakoby Rosja, gdy wreszcie podbije Ukrainę, „na pewno” wkroczy do państw bałtyckich, a potem do nas. Tak kiedyś prorokował śp. Prezydent RP Lech Kaczyński, który publicznie przedstawił obowiązująca obecnie wizję przyszłości. Również dla „antypisowskiej” opozycji.

Mimo szacunku dla pamięci Prezydenta pozwolę sobie na zdanie odrębne, co dziś jest już prawdopodobnie czynem zabronionym i naraża mnie to na pełne potępienie: od lewa do prawa. Oczywiście nasz konflikt militarny z Rosją jest dziś możliwy, bo zbyt wielu chcę nas wciągnąć w tę wojnę i wtedy się owa przepowiednia sprawdzi. Powiem więcej: jest to jedyna szansa na jego umiędzynarodowienie, bo ponoć Ukraińcy „walczą w obronie Polski i całej Europy” a jakikolwiek udział bezpośredni Stanów Zjednoczonych w tym konflikcie nie wchodzi w grę. Niestety już częściowo uwierzyliśmy w nieuchronność wplątania nas w tę wojnę: zaczęliśmy się bać, mimo że przez poprzednie kilkadziesiąt lat ani Rosja ani Związek Radziecki nie budził naszych obaw. Ciągle mam nadzieję, że lobby wojenne nie postawi na swoim i ten konflikt skończy się bez naszego udziału. Inni („Zachód”) na pewno nie chcą i nie będą chcieć „umierać za Kijów”, tak jak w przeszłości nie chcieli „umierać za Gdańsk”.

Gdy się nam poszczęści, a ten prawdziwy europejski Zachód niedługo odtrąbi sukces „przywrócenia pokoju” i ochoczo, lecz po cichu odstąpi od zastosowania sankcji w stosunku do Rosji, polityka wróci na swoje europejskie tory, czyli do neobismarckowskiej wersji tzw. ułożenia Europy: mają nią rządzić Niemcy, które swój rozwój i bezpieczeństwo budują na pokoju i współpracy  z Rosją. Gdyby głupkowaty Wilhelm II nie zdymisjonował „Żelaznego Kanclerza”, nigdy nie wybuchłaby pierwsza z wielkich wojen XX wieku, nie byłoby również drugiej, nigdy nie byłoby koszmaru bolszewizmu, a Berlin mówiłby… po polsku (prognozy niemieckie z początku XX wieku). Ekspansja demograficzna i fenomenalny rozwój przemysłu na terenie ówczesnej Kongresówki byłby jakimś „problemem” dla polityków w Berlinie, ale nikt nie wpadłby na pomysł, aby eksterminować jakiś „podludzi” (czyli nas). Oczywiście o żadnej „samodzielnej Ukrainie” nikt nawet nie myślałby, bo obie stolice szanowałyby swoje terytoria. Również współcześni politycy rosyjscy, a zwłaszcza ci, którzy dojdą do głosu po ukraińskiej katastrofie roku 2022, będą budować pokój europejski dzięki współpracy z Berlinem, czasami tylko szantażując go ocieplaniem relacji z Paryżem. Po klęskach z marca i kwietnia tego roku armii rosyjskiej nikt o zdrowych zmysłach nie będzie chciał w Moskwie wysyłać jej na awantury w podobnym stylu. „Marszu na Berlin” nie ma w tej wersji „ułożenia Europy”.

Mimo że w swojej gorliwości chcemy cały czas przypodobać się „światowemu przywództwu” (czyli Stanom Zjednoczonym), zostaniemy w tej części świata na osi między Berlinem a Moskwą, a w jej bismarckowskiej wersji relacji niemiecko-rosyjskich nie będziemy się liczyć. Przecież współczesne Niemcy nie chcą upadku Rosji: wręcz odwrotnie, chcą aby dobrze zapamiętano, że nie są dziś liderem we wrogości wobec Rosji. To jest kapitał na przyszłość, którym my już nie dysponujemy, bo gorliwie wykonujemy polecenia „światowego przywództwa”.

Gdy elekcja we Francji da dobry wynik kandydatce prawicy, wszyscy zwolennicy amerykańskiego protektoratu będą powoli eliminowani z (zachodnio) europejskiego systemu. Szkoda, że nie umiemy prowadzić polityki chroniącej własne interesy. Bo kalkulacje polityczne budujemy (prawie wszyscy) na błędnym paradygmacie nieuchronności odtworzenia przez Rosję Związku Radzieckiego, do którego – pozwolę przypomnieć sobie współczesnym sowietologom – nigdy nie należeliśmy: byliśmy członkiem tzw. Układu Warszawskiego, czyli związku „państw socjalistycznych”, oczywiście pod pełnym protektoratem ZSRR: teraz też jesteśmy częścią „protektoratu amerykańskiego”, który oczywiście jest z istoty lepszy – tak twierdził guru naszej klasy politycznej – Zbigniew Brzeziński; ale to tak przy okazji.

Postawmy więc tezę, że nie ma planu wkroczenia wojsk rosyjskich nie tylko do Polski, ale również do innych byłych państw Układu Warszawskiego i nikt – poza wspomnianą wcześniej przepowiednią – o tym poważnie nie mówi. Nawet gdyby teza o „odtworzeniu Związku Radzieckiego” przez Rosję miała jakieś podstawy, to po katastrofie wojny z Ukrainą jest to mało prawdopodobne w najbliższych kilkunastu latach (a może dłużej).

Przegrane wojny w Rosji rozpoczynały procesy głębokich zmian. Teraz nastąpiło osłabienie wszystkich tych głównych sił rządzących tym krajem: służb specjalnych, wojska oraz oligarchów. Wojna ta jest przede wszystkim klęską wieńczącą ponad dwudziestoletnie rządy obecnego prezydenta: na odbudowę swojego „przedwojennego wizerunku” nie ma już czasu. Czy zacznie się druga „wiosna posewastopolska”?

Witold Modzelewski

Redakcja