PolskaPublicystykaŚwiatKres amerykańskiego protektoratu?

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Dalsze znęcanie się nad historyczną katastrofą „jedynego światowego supermocarstwa”, w dodatku w dwudziestą rocznicę spektakularnej porażki dla tejże mocarstwowości w dniu 11 września 2001 r. (bezkarny atak kilku samobójców na WORLD TRADE CENTER), nie miałoby już sensu, gdyby nie wypowiedź Joe Bidena, który nazwał ową klęskę „wielkim zwycięstwem” lub czymś w tym rodzaju.

Brzmi to żałośnie i śmiesznie, lecz tłumaczenie tej wypowiedzi demencją jest niepoważnie:  ktoś to mu napisał, był zapewne młodszy i powinien mieć przysłowiowy kontakt z rzeczywistością. Klęska ta stała się więc nie tylko nokautująca ale i żałosna. Zamilkli proamerykańscy propagandyści i lobbyści przekonujący nas od lat do postawy uległych, wręcz wasalnych wobec „strategicznego sojusznika”. Jego „protektorat” sypie się, gdyż najważniejszy argument protektora – agresywna przewaga militarna – jest już przeszłością. Stała się ona niewiarygodnym mitem, którego nikt nie chce pielęgnować. Może również ucięto fundusze na propagandę proamerykańską, bo szkoda na nią już pieniędzy?

Są tego pewne widoczne już symptomy, bo hałaśliwi orędownicy „amerykańskiej dominacji”, opowiadający nam na okrągło o (samych) przewagach Waszyngtonu, który na co tam „pozawala” albo „nie pozwala”, zaczęli znikać z internetu. Na zdrowy rozum wyrzucanie na nich pieniędzy w tak dalekich antypodach jak Polska nie ma wielkiego sensu, ale nie będę zgłębiać amerykańskiej polityki, która nie dba o pieniądze amerykańskiego podatnika, czego najlepszym przykładem jest pozostawienie w Afganistanie majątku wartego dziesiątki (setki?) miliardów dolarów. I znów muszę wprowadzić jednak istotną poprawkę w powyższym rozumowaniu: rząd amerykański wydaje głównie pieniądze pochodzące z emisji, których pozyskanie niewiele (nic?) nie kosztuje. Można podejrzewać, że propaganda proamerykańska będzie podtrzymywana w Polsce tak długo, dopóki lobbyści „mienia bezspadkowego” będą mieli wpływy w tym państwie. Gdy załatwią ten interes, zainteresowanie „obróbką Polaków” spadnie do zera.

Prezydent USA również solennie ogłosił, że pod jego rządami państwo to nie będzie żandarmem interweniującym militarnie w obronie swoich interesów. Jest to logiczną konsekwencją przegranej wojny, która prowadzono przez dwadzieścia lat mordując w imię „wolności i demokracji” 200 tys. Afgańczyków (być może więcej).

Co to znaczy dla nas i innych małych i średnich państw należących dotychczas do amerykańskiego protektoratu? Nasza korzyść jest oczywista i wynosi 300 mld dolarów, bo na tyle wyceniono „roszczenia” z tytułu mienia bezspadkowego. Sam Izrael nie jest w stanie ograbić nas pod tym pretekstem: do wspierania tych żądań zobowiązała się administracja amerykańska, która chyba zmienia swoje priorytetu i nie będzie już firma usługową działającą w interesie lobbystów.

Nastąpi również wymiana istotnej części rządzących elit (nie tylko w polityce). Wcześniej strażnicy amerykańskich interesów nad Wisłą (ci samozwańczy oraz wynajęci) przestaną się liczyć: nikt nie będzie ich słuchać, nikt nie będzie z nimi gadać. Bo o czym? Grzmiąc w interesie protektora zrazili oraz wielokrotnie obrazili wszystkich rzeczywistych i domniemanych przeciwników amerykańskiej dominacji, a oni dziś podnoszą głowę i będą chcieć rozdzielać karty.

Powtórzy się u nas tzw. syndrom kabulski; nikt nie będzie bronić interesów dotychczasowego protektora, który – inaczej niż w stolicy Afganistanu – nie przyśle po nich swoich samolotów. Tu im przecież nic nie grozi: wydawało się im, że byli ważni, teraz już są na pewno nieważni. Bardzo szybko okaże się, że wpływy amerykańskie są bardzo płytkie i nikt nie będzie chciał przyznać się do dotychczasowych sympatii. Wszystko już było: w latach 1989-1991 załamał się radziecki protektorat, a grono zwolenników jej dominacji szybko stopniało do zera, mimo że na naszych ziemiach wciąż stacjonowały wojska radzieckie a potem już rosyjskie. Przypomnę, że obecnie też stacjonują u nas obce wojska, które ktoś tu zaprosił.

Co pozostanie? Przede wszystkim wasalne postawy, które nakazują urodzonym sługom „poszukiwać nowego przywództwa”. Bez niego nie umieją żyć. Oczywiście owo „przywództwo” musi być zagraniczne, bo na nikogo miejscowego nigdy się nie zgodzimy. Każdego, kto miałby jakieś cechy przywódcze, zadziobiemy, wdepczemy w ziemię. Nie będzie litości: nie pozwolimy nikomu wyrosnąć (choć trochę) ponad naszą (niską) przeciętność. Tak było kiedyś, tak będzie i teraz. Mogę nawet zaryzykować tezę, że wiem, gdzie porzuceni wasale będą szukać naszego protektora: oczywiście będzie to Berlin. Mamy jednak szansę, że go tam nie znajdą; niedawno przywrócony na „łono ojczyzny” szef liberalnej opozycji budował swoją pozycję na relacjach z obecną „kanclerzycą”, ona odchodzi w polityczny niebyt, a jej następcy nawet nie widać.

Idą więc dobre dla nas czasy, tak jak dla innych państw tego (i nie tylko tego) regionu: możemy „wybić się na niepodległość” pozostając wciąż członkiem Unii Europejskiej. Jej „kryzys przywództwa” też wyjdzie na dobre, zdemokratyzuje się, ujawni rzeczywiste różnice interesów i być może podejmie próby rozwiązania nie tylko tych problemów, które dotychczas sam w pocie czoła tworzyła lub wymyślała. Bezspornie największym dorobkiem tej organizacji jest właśnie umiejętność wymyślania „trudnych problemów”, pielęgnowanie ich a następnie realizacja „wieloletnich procesów” ich rozwiązywania. Nie od razu bardzo powoli, bo inaczej mógłby ktoś zarzucić, że problemy te nie były jednak aż tak trudne. Sądzę, że jest jednak inny, przeciwstawny scenariusz: organizacja ta po prostu dokona samolikwidacji (faktycznej lub prawnej), podobnie jak Związek Radziecki sprzed trzydziestu laty. Inicjatorami tego procesu będą najważniejsze państwa „Starej Europy”, a przede wszystkim Włochy, Austria, Holandia, Dania a nawet cała Skandynawia. Kryzys przywództwa daje szansę szybkiej ucieczki w imię obrony własnych interesów, czyli pojawia się możliwość zrzucenia niepotrzebnych pęt ze strony brukselskich biurokratów, którzy głównie działają w interesie lobbystów.

Czego najbardziej obawiają się politycy „Starej Europy”, którzy chcą robić kariery w strukturach europejskich? Oni naprawdę boją się napływu pokolenia (relatywnie) młodych karierowiczów wywodzących się z „Nowej Europy”, którzy będą chcieli sobie porządzić w Brukseli. Ich świadomość jest wręcz „przedwczorajsza”, obudowa frazesami, w które już nikt na tym prawdziwym Zachodzie od dawna nie wierzy. Już kiedyś coś takiego miało miejsce: sklerotyczną C.K. Monarchię zaczęli przejmować galicyjscy karierowicze bo już rdzennym Niemcom (dziś ich nazywamy Austriakami) już nie chciało się męczyć służbie „starego pierdoły”. Irytowało to zwłaszcza Czechów i innych Słowian, którzy z niecierpliwością czekali końca owego państwa. Nawet gdy uda się utrzymać formalną jedność Unii Europejskiej, to struktura ulegnie rozluźnieniu wracając do statusu luźnej konfederacji.

O federacji bez berlińskiego dyktatu i amerykańskiego protektoratu nie ma już mowy. To już nie wróci.  W nowych mocno lewicowych pokoleniach, które w najbliższym czasie dojdą do głosu, będzie dużo mniej „korpoludków”, a znacznie więcej buntowników jednakże bez radykalizmu. Wszystkim starym powiedzą „wypierdalać”, zapewniając im bezpieczną lecz zupełnie bezzębną emeryturę (zabiorą im sztuczne szczęki?).

Prof. Witold Modzelewski

Fot. wikipedia commons

Redakcja