Wieloletnia bitwa o Nord Stream 2 zakończyła się zwycięstwem Niemiec. 15 lipca ogłoszono Deklarację Waszyngtońską, podniośle brzmiący dokument, na którym podpisy złożyły dwie ważne osoby: Joe Biden, prezydent globalnego hegemona, i kończąca swą długą karierę polityczną kanclerz Angela Merkel, reprezentująca europejskiego lidera gospodarczego. Porozumienie sankcjonuje powstanie tego najbardziej zwalczanego rurociągu na kuli ziemskiej.
Dla zaangażowanych w tę konfrontację uczestników to był potężny zawód. W Polsce i na Ukrainie widać jak na dłoni syndrom szoku po kolejnej „zdradzie sojuszników”. Polskie rany po rzuceniu nas na łup sąsiadów tak w 1939 r. jak i w Jałcie, są dość słabo zabliźnione. Dlatego w sferze medialno-politycznej starano się przeciwdziałać rozgoryczeniu narodu, który po raz kolejny mógłby się porzuć zrobionym w konia przez sojuszników.
Przede wszystkim influencerzy polityczni, od lat ustawiający opinię publiczną w oporze przeciw temu nowemu „paktowi Ribbentrop – Mołotow” (copyright Radek Sikorski), rozładowywali emocje powstałe na skutek wbijania wszystkim do głów, dlaczego ta rura nie może powstać, i dlaczego z pewnością nie powstanie.
Przecież aby wzmóc naszą determinację w sprzeciwie przeciwko rurociągowi, powtarzano nam codziennie, że to my – Polska – jesteśmy tym Dawidem walczącym z Goliatem, główną siłą sprzeciwu, a nasz sojusznik zza oceanu wpiera nas jedynie w naszej heroicznej walce.
Co zadziwia, utrzymywana jest ta wersja dalej. Nawet po globalnym porozumieniu, ostatecznie kończącym konflikt, nasze najwyższe czynniki państwowe powtarzają, że „sukcesem polskiej dyplomacji było zaangażowanie USA” i „dzięki dobrym kontaktom z prezydentem Trumpem nałożono sankcję, które opóźniły ten projekt”. Przypomina to przysłowie „konia kują, a żaba nogę podstawia”, to przecież Ameryka prowadziła ciężki ostrzał artyleryjski rosyjsko-niemieckiego projektu, motywowana swoimi globalnymi interesami, a Polska odgrywała w tej rozgrywce rolę pomocniczą i z punktu widzenia naszych interesów gospodarczych i politycznych – bardzo kosztowną. Skazującą nas na walkę na dwa fronty, którą ostatecznie boleśnie przegraliśmy.
Ale rzeczywiście pozostajemy wierni na szańcach przedmurza Zachodu. Natychmiast nasz gazowy monopolista ruszył blokować dostęp Gazpromu do niemieckiego rynku, oprotestowując przyznanie mu tamtejszej koncesji. Ta „wierność do końca” wydaje się być już utrwaloną cechą naszej polityki. Ale straty też. Od października Gazprom rezygnuje z przesyłu gazu przez Polskę. Nie wykupił mocy na rurociągu Jamalskim na przyszły rok gazowy i czeka na uruchomienie Nord Stream 2. Straty z tego powodu będą poważne, ale to materiał na kolejną analizę.
Wracając do naszych medialnych pasterzy, słyszymy w ramach rozładowania frustracji, że to „nie jest porażka polskiej dyplomacji”. A czyja w takim razie? I dowiedzieliśmy się – „to jest porażka Niemiec”! To ciekawe – dokończenie budowy rurociągu, któremu agresywnie sprzeciwia się globalne mocarstwo, nakładając sankcje, publicznie grożąc tak politykom, państwom, jak i firmom, zaangażowanym w ten projekt… jest porażką? To co jest w takim razie sukcesem?
Można odnieść wrażenie, że nasze elity władzy żyją w jakimś świecie równoległym, wirtualnym, gdzie zachodzą zupełnie inne wydarzenia, a słowa znaczą co innego, niż znaczą dla nas. Jednak to nieprawda, złudzenie. Doskonale zdają sobie sprawę z podrzędnej roli Polski, także w sprawie rurociągu Nord Stream 2, a wcześniej przy budowie pierwszych jego nitek.
Demokracja ma krótką pamięć, ale to przecież Polska wdepnęła w to samo g… po raz drugi. Przecież tak samo zakończył się bój o pierwsze nitki Nord Stream. Z tamtej porażki nie wyciągnięto żadnych wniosków, choć przecież oferta współpracy ze strony Rosji padła. Została natychmiast, z wielkim hukiem odrzucona, a osoby mające cokolwiek z tym wspólnego – wyrzucone ze stanowisk. Odpowiedź więc była oczywista, powiedzieć „nie” dobitniej chyba nie można było.
Andrzej Szczęśniak
Myśl Polska, nr 33-34 (15-22.08.2021)