Udział Wołodymyra Zełeńskiego w obchodach 230. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja po raz kolejny potwierdza, że polityka polskich elit, realizujących wytyczne geostrategiczne Waszyngtonu, niebezpieczna jest nie tylko dla Polski i Europy Środkowej. Grozi też poważnymi konsekwencjami samym Ukraińcom. Spotkanie Andrzeja Dudy z Zełeńskim pokazuje też, że polski prezydent chyba nie do końca dobrze życzy swojemu ukraińskiemu koledze.
Duda platformą na Krym?
Zełeński po raz kolejny kurtuazyjnie dziękował Dudzie za polskie stanowisko dotyczące integralności terytorialnej Ukrainy i nieuznawanie rosyjskiej przynależności Krymu. Nie ma to większego znaczenia, bo warto sobie uzmysłowić, że sprawa Półwyspu Krymskiego dawno jest w praktyce przesądzona i nawet najwięksi fantaści na tzw. Zachodzie zdają sobie sprawę z tego, że Krym i Sewastopol pozostaną podmiotami Federacji Rosyjskiej. Zmienić mogłaby to wyłącznie porażka Moskwy w trzeciej wojnie światowej bądź rozpad rosyjskiej państwowości. Choć w duchu wielu na to liczy, nie ma najmniejszego sensu rozpatrywanie tego rodzaju scenariuszy w najbliższej perspektywie.
Zaproszenie polskiego prezydenta na spotkanie Platformy Krymskiej, imprezy organizowanej przez kijowskich polityków, na której – jak sam przyznał Zełeński – ma dojść do dyskusji w gronie przyjaciół na temat możliwości zwrotu Krymu Ukrainie również nie ma większego znaczenia. W tej konkretnej sprawie żadni, nawet najmożniejsi „przyjaciele” nie pomogą. Wszystko skończy się na rytualnych figurach retorycznych.
Postępująca degradacja Warszawy
Sprawa Donbasu również leży daleko poza zasięgiem polskiej dyplomacji. Ostatnim akordem polskiej obecności w sprawach ukraińskich była obecność Radosława Sikorskiego w Kijowie w lutym 2014 roku, gdy zawarte m.in. z jego udziałem porozumienia między majdanową opozycją a administracją Wiktora Janukowycza zostały brutalnie unieważnione zorganizowanym przez Amerykanów już następnego dnia przewrotem. Przypomnijmy, że Sikorski był wtedy członkiem grona dość wpływowego, inicjując mediacje razem z szefami MSZ Niemiec i Francji. Później Warszawa znaczyła już tylko coraz mniej. Dziś nikt nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić, by Zbigniew Rau traktowany był po partnersku przez Heiko Maasa czy Jeana-Yvesa Le Driana. Jego głos w sprawie Donbasu znaczy tyle, co głos Dudy, czyli nic.
Na kolejne wypowiedzi polskich władz w tej sprawie nikt nie zwraca uwagi. Podobnie, jak na wypowiedź Andrzeja Dudy, który oburzył się faktem przemieszczania rosyjskich oddziałów wojskowych po terytorium …Federacji Rosyjskiej. Taką uwagę można skwitować chyba tylko stwierdzeniem rosyjskiego szefa dyplomacji Siergieja Ławrowa, który na kolejne pytania o to, co robią rosyjskie wojska wzdłuż granicy z Ukrainą rezolutnie stwierdził, że Rosjanie po prostu tam mieszkają. Podczas wizyty Zełenskiego Duda raczył też zauważyć, że istnieje „problem okupowanych okręgów – donieckiego i ługańskiego”. Po pierwsze, w podziale administracyjnym Ukrainy nie istnieje taki szczebel, jak „okręg”. Po drugie, Doniecka Republika Ludowa i Ługańska Republika Ludowa „okupowane” są co najwyżej przez swoich mieszkańców preferujących samodzielność tych nieuznawanych państw lub ich integrację z Rosją.
Bukareszt kojarzy się źle
Duda zapewnił Zełeńskiego, że sprawy ukraińskie podejmie podczas planowanego za tydzień spotkania tzw. dziewiątki bukareszteńskiej. To grupa dziewięciu państw Europy Środkowej i Wschodniej w ramach NATO, której większość członków obnosi się z dumą określaniem własnego terytorium mianem atlantyckiej wschodniej flanki. Estonia, Łotwa, Litwa, Polska, Rumunia i w pewnym stopniu Bułgaria zadziwiają cały świat swym upartym dążeniem do wywołania wojny na własnym terytorium, jakimś samobójczym pragnieniem wybuchu globalnego konfliktu. Nieco bardziej umiarkowanie w tej sprawie wypowiadają się Węgrzy, Słowacy i Czesi, choć w przypadku tych ostatnich sporo się zmienia. Duda zapowiedział, że zamierza zatem lobbować członkostwo Ukrainy w NATO na tym właśnie specyficznym forum. Lobbing ten jest całkowicie zbędny; stanowisko większości z nich i tak jest jasne i wynika z instrukcji zza oceanu.
Pojawia się tu jednak pewna analogia związana właśnie z Bukaresztem. W kwietniu 2008 roku odbył się w stolicy Rumunii szczyt NATO, na którym to właśnie Polska wraz z niektórymi członkami obecnej „dziewiątki”, za namową Waszyngtonu, apelowała o kolejne rozszerzenie sojuszu o Gruzję rządzoną wówczas przez Micheila Saakaszwili i Ukrainę pod rządami Wiktora Juszczenko. Latem tego samego roku, przekonany o posiadaniu mocnych „pleców” za oceanem, gruziński prezydent zaczął inwazję na Osetię Południową, atakując nie tylko tamtejszą ludność cywilną, ale i żołnierzy rosyjskiego kontyngentu pokojowego. Skutki wojny sierpniowej 2008 roku są powszechnie znane. Mający wyraźne problemy z nadużywaniem środków odurzających Saakaszwili przegrał politycznie wszystko, i to mimo kuriozalnej misji „przyjaciół” na czele z Lechem Kaczyńskim i spółką, lecących w te pędy, wbrew zdrowemu rozsądkowi i polityce Unii Europejskiej, do gruzińskiej stolicy. Od tego czasu były autorytarny przywódca Gruzji podejmuje się różnych, coraz bardziej egzotycznych, dorywczych zajęć wypraszanych dla niego przez amerykańskich przyjaciół.
Zełeński wydaje się od niego inteligentniejszy. Pozory mogą jednak mylić. Obiecując mu poparcie wkroczenia na formalną ścieżkę akcesyjną do Sojuszu Północnoatlantyckiego, Duda zachęca go do politycznego samobójstwa, a co najmniej bardzo ryzykownej gry. Zapewne idzie tu po prostu w sukurs aktualnej strategii Waszyngtonu zmierzającemu do obrony Ukrainy do ostatniego Ukraińca, a Polski do ostatniego Polaka.
Wyścig do autodestrukcji
Podobne tendencje przejawia cała niemal polska klasa polityczna. Tegoroczna rocznica Konstytucji 3 Maja, zamiast stać się chwilą zadumy nad polską tradycją ustrojową, jej porażkami, sukcesami, słabościami i osiągnięciami, była raczej dniem wojennych pohukiwań, dość odległych od ducha Stanisława Poniatowskiego czy Hugo Kołłątaja. Podczas wspólnego posiedzenia parlamentu polskiego i litewskiego popis w tej dziedzinie dała posłanka Koalicji Obywatelskiej Klaudia Jachira, która ze świętym oburzeniem skrytykowała prezydenta Dudę za zbyt letnią krytykę „rosyjskiej agresji”. Przeliczyła i okazało się, że to litewski prezydent Gitanas Nauseda wykazał się większą od swojego polskiego odpowiednika gorliwością w krytyce Kremla i obronie Kijowa. Pokazuje to stan umysłów dzisiejszej polskiej opozycji, która stara się przelicytować Prawo i Sprawiedliwość w natężeniu skłonności autodestrukcyjnych i poziomie politycznego absurdu.
Staraniami krajowych elit politycznych i medialnych Polska podąża drogą świadomego wszczynania konfliktu w Europie Wschodniej. Przypomnijmy, że rozszerzenie NATO na wschód (nawet objęcie pełnoprawnym członkostwem terytorium byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej) było pogwałceniem zobowiązań podjętych po raz pierwszy przez Waszyngton jeszcze wobec Michaiła Gorbaczowa. Pojawienie się baz amerykańskich w krajach byłego Układu Warszawskiego to rażące naruszenie porozumień NATO-Rosja z 1997 roku. Próby rozszerzenia sojuszu na obszar poradziecki (za wyjątkiem krajów bałtyckich) to już jednak zagrożenie bezpośredniej strefy bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Mówił o tym wielokrotnie Władimir Putin, ostrzegając publicznie przed możliwymi konsekwencjami. Pisali o tym również czołowi uczeni zajmujący się stosunkami międzynarodowymi, jak prof. Kees van der Pijl czy prof. Richard Sakwa, a u nas prof. Stanisław Bieleń. Odpowiedzialność za te konsekwencje spoczywać będzie również na władzach polskich, pomimo, że jest czymś oczywistym, iż ich polityka jest wyłącznie pochodną strategii ich waszyngtońskich protektorów.
Zagrożenia, przed którymi możemy wszyscy wkrótce stanąć, mają charakter egzystencjalny. Warunkiem prowadzenia całkowicie suwerennej, uwzględniającej bezpieczeństwo Polski i Polaków polityki zagranicznej i obronnej byłoby podjęcie decyzji o wystąpieniu z Sojuszu Północnoatlantyckiego i wypowiedzeniu istniejących umów o współpracy wojskowej ze Stanami Zjednoczonymi. Jest to postulat maksymalistyczny, mało realny do wykonania w dającej się przewidzieć perspektywie. Jest i postulat minimalistyczny: prowadzenie polityki niekonfrontacyjnej, zbliżonej do tej, którą od lat konsekwentnie prowadzi Viktor Orban. Mało kto już pamięta, ale przecież niegdyś obóz obecnie rządzący obiecywał, że w Warszawie będzie Budapeszt…
Mateusz Piskorski