We wrześniu Niemcy wybiorą nowy parlament (Bundestag). Będzie to też historyczne wydarzenie, bo po 16 latach sprawowania urzędu przez kanclerz Angelę Merkel od 2005 roku opuści ona swoje stanowisko. Dojdzie do wyboru nowego szefa rządu.
Przez dziesięciolecia urząd kanclerza zarezerwowany był dla kandydatów dwóch największych partii – konserwatywnej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej / Unii Chrześcijańsko-Społecznej (CDU / CSU) i Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD). Mniejsza, liberalna Wolna Partia Demokratyczna (FDP) odgrywała rolę mniejszego partnera koalicyjnego, przechylając szalę zwycięstwa na rzecz kogoś z większych. Po raz pierwszy system ten został zachwiany we wczesnych latach 1980., gdy do Bundestagu w zachodnioniemieckim Bonn weszła frakcja lewicujących ekologów, pacyfistów, działaczy antyatomowych, przeciwników NATO i grupa dziwnych, znajdujących się pod wpływem ezoterycznych doktryn fantastów z nowej partii Zielonych (die Grünen), której celem było odróżnianie się od wszystkich pozostałych okrzepłych partii w niemieckim systemie. Zieloni okazali się pierwszą nową partią, której udało się odnieść w Niemczech sukces od lat 1950.
Dziś wiodącą, według sondaży, siłą są właśnie oni. Jeśli wybory odbyłyby się teraz, byliby oni najsilniejszą partią w Bundestagu. Z dużym prawdopodobieństwem można uznać, że to oni tworzyliby rząd, a kanclerzem zostałaby ich kandydatka Annalena Baerbock.
Obserwatorzy z tych krajów, które zawsze spoglądały z uwagą, krytycyzmem i sceptycyzmem na wydarzenia polityczne w Berlinie, mogą mieć na pierwszy rzut oka pewną satysfakcję. Powstała bowiem osobliwa tradycja postrzegania Angeli Merkel jako dominującego, a nawet autorytarnego przywódcy w Europie. Niezliczone karykatury pokazywały ją i jej ludzi z kierownictwa CDU jako spadkobierców Führera, a zjednoczone Niemcy – jako nową „Rzeszę”. Szczególnie w Polsce, bliskie relacje CDU / CSU ze Związkiem Wypędzonych (Vertriebenenverbände), organizacjami reprezentującymi społeczność niemiecką pochodzącą z terenów położonych na wschód od Odry i Nysy, stały się przyczyną odradzania się starych sentymentów anyniemieckich.
Zieloni mogą być postrzegani przez takich „specjalistów ds. niemieckich” jako opcja dużo lepsza; są oni w najlepszy z najgorszych możliwych sposobów twardszymi krytykami Niemiec od najostrzejszych krytyków Niemiec w Polsce. Żaden z polityków Zielonych nie powie nic o utraconych prowincjach wschodnich; partia definiuje się jako jednoznacznie antynacjonalistyczna i antyfaszystowska. Jednak ci, którzy pozytywnie patrzą na taką możliwość nowego rozdania w Berlinie, mogą obudzić się jak w najgorszym koszmarze i zatęsknić jeszcze za swoimi „starymi, dobrymi wrogami”.
Niemieccy Zieloni nie są już dziś od dawna partią dziwaków w wełnianych swetrach z lat 1980. Jeszcze za czasów Joschki Fischera, który był przez pewien czas ministrem spraw zagranicznych w rządzie kanclerza Gerharda Schrӧdera (SPD), partia ta przekształciła się w formację agresywną, interwencjonistyczną i globalistyczną. Starsi krytycy NATO i autentyczni pacyfiści w jej szeregach tacy, jak znany były poseł Hans-Christian Strӧbele są dziś niczym polityczne dinozaury z poprzedniej epoki, skazani na wymarcie.
Program wyborczy Zielonych w nadchodzących wyborach federalnych wygląda, jakby dotyczył nie tylko Niemiec, ale zaadresowany był do całego świata. Bardzo ważną rolę odgrywają w nim „prawa człowieka”. „Polityka równościowa” (Gleichstellungspolitik) forsowana będzie, według niego, w skali globalnej. W tym celu na „współpracę międzynarodową” w tej sferze przeznaczone zostaną znacznie większe środki. Innymi słowy: nadejdą złote czasy dla polskich organizacji pozarządowych promujących LGBT, a rząd w Warszawie przyprawiony zostanie o taki ból głowy, że zacznie tęsknić za Eriką Steinbach.
Nie trzeba dodawać, że Zieloni gotowi będą wspierać wszelkiego rodzaju kolorowe rewolucje i operacje destabilizujące na całym świecie, również w Europie Środkowej i Wschodniej, jeśli tylko uznają jakiś rząd za „nieliberalny” czy „reakcyjny”. Tradycyjnie antyniemiecki rząd Prawa i Sprawiedliwości może zatem niebawem stanąć w obliczu np. „protestów studenckich” opłacanych przez niemieckich podatników. W porównaniu z takimi akcjami, zebrania kilku konserwatywnych emerytów pochodzących ze Śląska w centrum konferencyjnym gdzieś w Dolnej Saksonii, okażą się przedszkolem dla Warszawy.
Wszystkie kraje europejskie – szczególnie państwa dawnego Układu Warszawskiego w Europie Środkowo-Wschodniej – odczują lodowaty wiatr pomysłów niemieckich Zielonych w sprawach polityki energetycznej i retoryki ocieplenia klimatu. Ministrowie zielonego rządu będą wskazywali tym krajom na konieczność odejścia od energii węglowej i atomowej i przejścia na drogie źródła energii odnawialnej. Wystarczy spojrzeć na zmiany cen energii w Niemczech w ciągu ostatnich 20 lat: wzrosły one dwukrotnie, a Niemcy stali się płacącym najwięcej za energię elektryczną narodem na świecie.
Angela Merkel otworzyła granice Europy na falę imigracji pod koniec 2015 roku, a Zieloni dążyć będą do instytucjonalizacji tej bezprawnej polityki. Merkel często powtarzała, że to rozwiązanie „ogólnoeuropejskie”, jednak szczególnie grupa wyszehradzka (Czechy, Węgry, Polska i Słowacja) z powodzeniem broniła przed nią swojej suwerenności. Rząd Zielonych nie akceptowałby takiego sprzeciwu, złamanie oporu Warszawy, Budapesztu, Pragi i Bratysławy potraktowałby jako wyzwanie. Siła niemieckiej gospodarki zostałaby w tych działaniach użyta przez „zielony Berlin”. Po jakimś czasie migracja Ukraińców do Polski stałaby się dla Warszawy najmniejszym problemem wobec nowego kryzysu imigracyjnego.
Oczywiście, we wszystkich tych sferach już rząd Merkel przejawiał sporą aktywność, jednak rząd Zielonych uprawiałby politykę obecnej kanclerz na sterydach.
Manuel Ochsenreiter (Berlin)