PublicystykaMit smoleński

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Czym jest mit w znaczeniu politycznym? Na to pytanie usiłowało odpowiedzieć wielu badaczy, jednak próby precyzyjnego i jednoznacznego zdefiniowania tego pojęcia nie przyniosły jak dotąd w pełni zadawalającego rezultatu. Znacznie łatwiej jest wyjaśnić zjawisko mitu politycznego, poprzez wyodrębnienie jego charakterystycznych cech i elementów.

Jednym z najbardziej znanych myślicieli posługujących się tym terminem był francuski filozof i socjolog Georges Sorel, zdaniem którego mit stanowi niezbędny element wszelkich przemian społecznych i ustrojowych, wywierając istotny wpływ na mobilizację mas (taki też charakter miał upowszechniany przez niego „mit strajku generalnego”). Inny wybitny myśliciel tego okresu – włoski socjolog i ekonomista Vilfredo Pareto zwrócił uwagę na to, że aby mit skutecznie oddziaływał na daną zbiorowość, winien zachowywać chociaż pozory racjonalności. Z kolei niemiecki filozof Ernest Cassiner podkreślał, że mity nie powstają spontanicznie, lecz są tworzone w ściśle określonych celach.

Na rodzimym gruncie filozof i teoretyk kultury Jan Stachniuk definiował mit jako „plan akcji dziejowej”, którego istotą są pożądane przeobrażenia społeczne i kulturowe. Natomiast zdaniem antropologa społecznego Bronisława Malinowskiego jedną z najważniejszych cech mitu jest integrowanie określonej zbiorowości i konsolidowanie jej do walki z wrogiem. To jedynie przykładowe odniesienia wybranych autorów do problematyki mitu politycznego, które z całą pewnością nie wyjaśniają w pełni jego istoty. Jednak już nawet pobieżna analiza opisywanego zagadnienia pozwala na wyodrębnienie zasadniczych cech mitu politycznego, którymi są: irracjonalność, odwoływanie się do emocji społecznych, posługiwanie się schematami i stereotypami, budowanie ostrych podziałów w celu mobilizacji mas, ujmowanie rzeczywistości w uproszczony, a często wręcz „zerojedynkowy” sposób, czy też wykorzystywanie teorii spiskowych dla osiągnięcia określonego celu politycznego.

Na przestrzeni historii mieliśmy do czynienia z różnego rodzaju mitami politycznymi, które oddziaływały na określone zbiorowości i pełniły w ich ramach różnorakie funkcje (np. założycielskie,  integracyjne, konsolidacyjne, legitymizacyjne, czy też mobilizacyjne). Niektóre z nich nawiązywały do legend, jak mit o Romulusie i Remusie, czy też Lechu, Czechu i Rusie. Inne utrwalały w pamięci zbiorowej określone zdarzenia historyczne, jak na przykład: zdobycie Bastylii, wystrzał z krążownika Aurora, czy też wymarsz Pierwszej Kompanii Kadrowej. Wydarzenia te, same w sobie miały niewielkie znaczenie historyczne – dopiero późniejsza ich „sakralizacja” nadała im symboliczny i mityczny charakter. Zgodzić się zatem należy z tezą, że:

„mit wyrasta z ludzkich potrzeb, uczuć, których zaspokojenie jest oczekiwane przez dany podmiot. Mit polityczny daje jednostce, jak i grupie uzasadnienie owych działań politycznych. Mit polityczny jest traktowany jako irracjonalny, fałszywy i złudny element świadomości (…). Szczególną rolę w polityce odgrywa mit wroga mobilizujący do działań wielkie grupy społeczne (narody, wspólnoty wyznaniowe, grupy zawodowe)” – cytat za wikipedią. (zaznaczony fragment opcjonalnie – zresztą wikipedia nie podaje autora).

Również w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej po 1989 roku utrwaliły się pewne mity polityczne, czego najlepszym przykładem jest mit porozumień Okrągłego Stołu, które w zależności od oceny, były albo symbolem płynnego i pokojowego przejścia do demokracji, albo też synonimem zdrady narodowej. Tę drugą narrację przyjęła znaczna część środowisk prawicowych, skupionych między innymi wokół Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Po wygranych wyborach w 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość sformułowało program tak zwanej budowy IV RP, który opierał się, przynajmniej werbalnie, na radykalnym odcięciu się od dziedzictwa Okrągłego Stołu i porozumień w Magdalence. Rządy koalicji PiS-Samoobrona-LPR nie trwały jednak długo i zakończyły się wraz ze skróceniem kadencji Sejmu oraz wyborami w 2007 roku. Z kolei prezydent Lech Kaczyński nie miał zaplecza politycznego w Sejmie i z tego powodu jego pozycja była marginalna. Jeśli ufać sondażom z początku 2010 roku, szanse na reelekcję Kaczyńskiego były bliskie zeru. Prezydent miał mierne osiągnięcia polityczne, brakowało mu charyzmy, jak również postrzegany był jako bezwolny wykonawca poleceń politycznych PiS-u, a personalnie swojego brata Jarosława (słynne; „panie prezesie, melduję wykonanie zadania”).

Choć Lech Kaczyński podejmował próby uzyskania podmiotowości politycznej, czego przykładem był słynny lot do Gruzji, czy też poparcie udzielone „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie – to jednak działania te nie przekładały się w żaden sposób na jego popularność i poparcie społeczne. Jeśli dodać do tego podpisanie traktatu lizbońskiego – wiarygodność prezydenta nawet wśród jego naturalnego elektoratu była niewielka. Nie ulega zatem najmniejszej wątpliwości, że Lech Kaczyński po terminowym zakończeniu kadencji odszedłby zapewne na polityczną emeryturę. Kadencja prezydencka zakończyła się jednak nieoczekiwanie w dniu 10 kwietnia 2010 roku. Ta tragiczna data w polskiej historii najnowszej bardzo szybko została wykorzystana przez środowiska polityczne związane z Prawem I Sprawiedliwością i posłużyła do budowania mitu Lecha Kaczyńskiego, jako niezłomnego męża stanu, który poświęcił swoje życie dla ojczyzny.

Można powiedzieć, że tragedia narodowa została w sposób cyniczny wykorzystana do tworzenia swego rodzaju kultu i heroizacji postaci Lecha Kaczyńskiego. Potwierdzeniem tego była decyzja o pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu – miejscu spoczynku królów, biskupów, wieszczów i wielkich przywódców, co miało znaczenie aż nadto symboliczne. Na tym jednak etapie nie było jeszcze mowy o „zamachu smoleńskim”, ani nie obwiniano nikogo o celowe spowodowanie katastrofy.

Następnym etapem utrwalania w świadomości społecznej „mitu smoleńskiego” było organizowanie manifestacji przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie oraz postawienie tam słynnego krzyża, mającego upamiętnić ofiary katastrofy. Na początku demonstracje miały charakter spontaniczny, a ich przebieg był adekwatny do nastroju ogólnonarodowej żałoby. Z czasem jednak na zgromadzeniach coraz częściej widoczne stały się akcenty polityczne, a zachowania ich uczestników nie licowały z powagą chwili, ani z szacunkiem dla ofiar katastrofy. Coraz mniej było elementów żałoby i upamiętnienia tragicznie zmarłych, a coraz więcej oskarżeń pod adresem obozu rządzącego oraz Rosji, jako rzekomo winnych tragedii. Już na tym etapie widać było, że określone siły próbują nadać zgromadzeniom polityczny charakter.

Gdy po wygranych wyborach prezydent Bronisław Komorowski zapowiedział przeniesienie krzyża w bardziej odpowiednie miejsce, zdecydowanie wystąpił przeciw temu Jarosław Kaczyński. Prezes PiS stwierdził wówczas, że: jeżeli prezydent Komorowski usunie krzyż, to: „będzie zupełnie jasne, kim jest i po której jest stronie w różnego rodzaju sporach dotyczących polskiej historii i polskich powiązań” (cytat za gazeta prawna.pl. z dnia 16 lipca 2010 r. „Jeżeli Komorowski usunie krzyż, wiadomo kim jest”). Jarosław Kaczyński jednoznacznie uzależnił wówczas zgodę na przeniesienie krzyża od budowy pomnika ofiar katastrofy.

Wśród najbardziej aktywnych obrońców krzyża byli aktywiści stowarzyszenia „Solidarni 2010” i Komitetu Katyńskiego i Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. „Krzyż smoleński” stał się nagle symbolem i przedmiotem osobliwego kultu. W narracji jego obrońców każdy kto był zwolennikiem jego przeniesienia z placu przed Pałacem Prezydenckim – był zdrajcą i rosyjskim agentem. Same zachowania obrońców krzyża zaczęły wówczas przypominać coraz bardziej działania członków sfanatyzowanej sekty. Między innymi podczas próby przeniesienia krzyża w sierpniu 2010 niektórzy z manifestantów próbowali się do niego przywiązać, wznosząc okrzyki w rodzaju: „hańba”, „Judasze”, czy „Targowica”. Następną fazą mitologizacji katastrofy smoleńskiej stały się cyklicznie organizowane przez działaczy Prawa i Sprawiedliwości oraz aktywistów różnych stowarzyszeń słynne „miesięcznice smoleńskie”, na których wątki mistyczne mieszały się z politycznymi.

Warto wspomnieć wreszcie o wypromowanej przez Antoniego Macierewicza teorii „zamachu smoleńskiego”, zgodnie z którą tak naprawdę nie mieliśmy do czynienia ze zwykłą katastrofą lotniczą, lecz z zamachem terrorystycznym przeprowadzonym przez rosyjskie służby specjalne. Udowodnieniu takiej z góry założonej tezy miało służyć powołanie w lipcu 2010 roku przez posłów i senatorów PiS – Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza, a następnie Podkomisji ds. Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego pod Smoleńskiem. Zarówno Antoni Macierewicz, jak i Jarosław Kaczyński, wespół ze swoimi politycznymi wyznawcami, nigdy nie zaakceptowali ustaleń  raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), zgodnie z którym przyczyną katastrofy w Smoleńsku były: nieskorzystanie przez załogę z możliwości lądowania na alternatywnym lotnisku pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych, zejście poniżej minimalnej wysokości nalotu pomimo braku kontaktu wzrokowego z naziemnymi punktami odniesienia, brak reakcji na kolejne ostrzeżenia systemu TAWS oraz obecność w kokpicie dowódcy Sił Powietrznych RP, co mogło wywierać presję na pilotów i skłonić ich do podjęcia ryzykownej decyzji o lądowaniu.

Zwolennicy teorii o „zamachu smoleńskim” zakwestionowali również ustalenia Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego pod przewodnictwem ministra Jerzego Millera, zgodnie z którymi do katastrofy w Smoleńsku przyczynił się cały splot niefortunnych okoliczności i nieprawidłowości, takich jak na przykład: błędy pilotów w postaci niekontrolowania  wysokości lotu podczas podejścia do lądowania oraz decyzji o odejściu na tzw. drugi krąg, brak właściwej koordynacji i współpracy załogi, czy w sensie bardziej ogólnym nieprawidłowe szkolenie załogi do lotów na samolotach Tu-154M. Zaakceptowanie raportu komisji Millera byłoby jednak zbyt prozaiczne i mało spektakularne.

Nic zatem dziwnego, że Podkomisja Antoniego Macierewicza przyjęła finalnie alternatywną wersję zdarzeń, zgodnie z którą do katastrofę spowodowały dwa wybuchy – na skrzydle i w kadłubie samolotu, co potwierdzać miała  obecność materiałów wybuchowych w szczątkach samolotu (m.in. pentryt i heksogen). Te „sensacyjne” ustalenia zostały zaprezentowane w materiale filmowym wyemitowanym w TVP w ostatnią rocznicę katastrofy w dniu 10 kwietnia 2021 r.  Trudno oprzeć się wrażeniu, że służy to wyłącznie utrwalaniu w percepcji społecznej mitu o zamachu terrorystycznym, przygotowanym i przeprowadzonym z inspiracji Władimira Putina (a w wersji alternatywnej – z pomocą, bądź milczącą zgodą Donalda Tuska i jego ekipy).

Jak zatem widać, mitologizacja katastrofy smoleńskiej przez partię rządzącą służy kilku celom. Po pierwsze – mobilizacji własnego elektoratu, a zwłaszcza tej jego części, do której przemawiają wszelkiego rodzaju teorie spiskowe. Po drugie – wytworzeniu czytelnego podziału politycznego – my patrioci, dążący do ujawnienia prawdy o Smoleńsku, oni – zdrajcy i agenci Kremla. Po trzecie – utrwaleniu wizerunku Lecha Kaczyńskiego jako męża stanu, czy niemal półboga, którego prorokiem jest jego brat Jarosław. Po czwarte – utrwaleniu stereotypu Rosji jako odwiecznego wroga Polski (w tej narracji tragedia smoleńska była prostym przedłużeniem i logiczną konsekwencją zbrodni katyńskiej). W takim ujęciu nie jest istotne ustalenie rzeczywistych przyczyn katastrofy – istotne są jedynie bieżące korzyści polityczne. Aby to uzyskać można posłużyć się najbardziej kuriozalną i absurdalną mistyfikacją. Należy jedynie postawić pytanie, czy już wkrótce zaprzeczanie „teorii wielkiego wybuchu i zamachu terrorystycznego w Smoleńsku będzie penalizowane jako „kłamstwo smoleńskie”?

Michał Radzikowski

Fot. wikipedia commons

Myśl Polska, nr 17-18 (25.04.2.05.2021)

Redakcja