PolskaPublicystykaŚwiatBieleń: Pułapka ideorealizmu

Redakcja2 dni temu
Wspomoz Fundacje

Przykład krucjat „wyzwoleńczych” Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych pokazuje, jak pragmatyczną, bo zorientowaną na pokój i współistnienie doktrynę bezpieczeństwa może zdominować ekspansywna ideologia, uzasadniająca uszczęśliwianie innych narodów poprzez zaszczepianie im fasadowej demokracji, egzekwowanie zachodniej wizji praw człowieka i wprowadzanie rynkowej „wolnej amerykanki”.

Wywodzi się ona z wielowiekowych dążeń do narzucenia całemu światu systemu wartości, mających swoje źródła w judeo-chrześcijańskiej  i rzymsko-hellenistycznej idei przewodzenia, dziejowego posłannictwa, misyjności i prozelityzmu. Zachodnie poczucie konieczności nawracania heretyków i schizmatyków oraz kulturowo-religijnej wyższości zrodziło się już u schyłku starożytności, kiedy po śmierci cesarza Teodozjusza w 395 roku doszło do rozpadu cesarstwa rzymskiego na część wschodnią i zachodnią. Pisał o tym barwnie w swoim eseju „Krucjata – istotą kultury Zachodu” wrocławski publicysta Radosław S. Czarnecki.

Ofiarą napaści i upokorzeń ze strony zachodnich krzyżowców padali nie tylko innowiercy, ale także sami chrześcijanie, zwłaszcza prawosławni na Wschodzie. Pamięć o doznanych przez nich krzywdach przetrwała w formie zmitologizowanej do czasów współczesnych, dlatego endemiczny konflikt między Wschodem a Zachodem  tkwi ciągle w tych samych koleinach, mimo że zmieniają się uwarunkowania ideologiczno-ustrojowe.

Bliższe nam tradycje „zbawiania” świata na drodze krucjat i podbojów przez potęgi Zachodu sięgają czasów średniowiecza i epoki kolonizacji nowo odkrywanych terytoriów. Przewagi cywilizacyjne dawały Europejczykom technologiczny oręż do podboju i podporządkowania sobie obcych ludów, a chrześcijaństwo zachodnie poprzez rolę papiestwa nadawało tym procesom  stempel legitymizacyjny. Połączenie potęgi z ideologią tworzyło podstawy dla wykształcenia się  trwałego nurtu mentalnego, występującego w myśleniu politycznym mocarstw zachodnich, któremu można przypisać cechy „ideorealizmu”.

Termin ten pierwotnie wprowadzony przez francuskiego pisarza i dyplomatę Paula Claudela (1868-1955) oznaczał „pełne fantazji wahanie (rozdarcie) między wyobrażeniami (ideą) a rzeczywistością” (Hermann Wiesflecker). Odnosił się do polityki Habsburgów, próbujących pogodzić, tak jak cesarz rzymsko-niemiecki Maksymilian I (pełnił tę funkcję w latach 1508-1519), idealistyczne wyobrażenia o misyjności i wielkości imperialnej z pragmatyczną administracją i pokojową koegzystencją. Istotą ideorealizmu w jego postaci historycznej była obrona hierarchicznego porządku świata, oparta na podporządkowaniu małych narodów  silnemu hegemonowi, co ostatecznie skończyło się rozpadem imperium habsburskiego.

Termin ideorealizmu warto zaadaptować do współczesnych realiów świata zachodniego, który przeżywa rozterki między zachowaniem swojej uprzywilejowanej pozycji politycznej i gospodarczej, z jednoczesną promocją wielokulturowości i ideologiczną ekspansją na nowe przestrzenie geopolityczne. Zjawisko to prowadzi do dewastacji cywilizacji zachodniej.

W przypadku Polski ideorealizm oznacza immanentną sprzeczność doktryny polityki wschodniej, opartej na przekonaniu o szczególnej misji cywilizacyjnej i atrakcyjności kulturowej, wbrew własnej mocy realizacyjnej i sprawczości. Problem polega na tym, że Polacy nigdy nie zbudowali takiego potencjału potęgi, aby móc trwale zapanować nad obcymi ziemiami. Kierowali się fatalnymi w skutkach przekonaniami o rzekomym braterstwie ludów, budując fałszywą historię „przedmurza” przed barbarzyńcami ze Wschodu. Kończyło się to zazwyczaj sromotną klęską, czego rozbiory są gorzkim świadectwem.

Nie sięgając do wypraw Szwedów czy Niemców przeciwko Rusi, warto spojrzeć na udział Polski w tym historycznym procesie. Otóż idee krucjat religijnych i misyjności ideologicznej na Wschodzie zrodziły się w okresie panowania  dynastii jagiellońskiej. Udział Kościoła katolickiego w chrzcie pogańskiej Litwy był jednym z najważniejszych motywów unii Korony Królestwa Polskiego  z Wielkim Księstwem Litewskim. Dawała ona możliwość ekspansji gospodarczej i politycznej, a także modelowania imperialnego władztwa pod względem ustrojowym w ogromnej przestrzeni wschodnio- i środkowoeuropejskiej, opartego na kulturowej preponderancji szlachty. Towarzyszyła temu polonizacja lokalnych elit kulturowych i ekonomicznych, a także  budowanie tożsamości imperialnej, choć prawdę mówiąc unikano wtedy takich skojarzeń terminologicznych. Nie używano nazwy imperium, bo budziło ono negatywne konotacje. Nazwa Rzeczpospolita Obojga Narodów brzmiała dumnie, acz niewinnie, choć niesprawiedliwie wobec trzeciego żywiołu etnicznego – Rusinów. W polskiej literaturze jedynie Francuz Daniel Beauvois przedstawił prawdziwy portret tego państwa, bez idealizacji stosunków w nim panujących („Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914”, Lublin 2005).

Reminiscencje epoki jagiellońskiej…

i narodziny w polskim myśleniu geopolitycznym idei prometejskiej wpłynęły na politykę odrodzonej Rzeczypospolitej po rozpadzie mocarstw zaborczych. W projektach odtworzenia wielkiej przestrzennie państwowości starły się dwie koncepcje: inkorporacjonizmu (Romana Dmowskiego i Narodowej Demokracji) i federalizmu (lewica niepodległościowa i obóz belwederski wokół Józefa Piłsudskiego). Żadnej z nich nie udało się zrealizować w praktyce. Przede wszystkim nastąpiło przebudzenie narodów, budujących swoją tożsamość, najczęściej w opozycji do dziedzictwa dawnej Rzeczypospolitej. Litwini, Białorusini i Ukraińcy wybierali własne drogi rozwoju. Odłożona wtedy w świadomości społeczeństw niechęć, a nawet wrogość do polskich porządków zaowocowała licznymi dramatami już w okresie międzywojennym, a głównie podczas II wojny światowej. Konsekwencją tamtych zdarzeń jest polonofobia, obecna do dzisiaj pośród wschodnich sąsiadów, ale polscy decydenci i media masowe starają się tego nie dostrzegać. Polski protekcjonalizm kojarzy się z dawnym poddaństwem i dominacją. Nie ma już „pańskiej Polski”, ale mentalny opór wobec polskich pretensji do przewodzenia w regionie nie wygasł.

Gdy powojenna Polska znalazła się w satelickiej zależności od ZSRR,  pomysły na nowe afiliacje ze Wschodem rozwijano przede wszystkim w środowisku emigracyjnym (koncepcja ULB Juliusza Mieroszewskiego, głoszona na łamach paryskiej „Kultury”). Było w nich wiele idealizmu, a ponadto błędnie identyfikowano interesy narodowe wschodnich sąsiadów. Widać to szczególnie wyraźnie w odniesieniu do Białorusinów, którzy po rozpadzie ZSRR nie ulegli fobiom antyrosyjskim i bliżej jest im do Moskwy niż do Berlina czy Brukseli. Litwa z Ukrainą natomiast znalazły się pośród najbardziej wojowniczych państw na  rubieży Zachodu z Rosją.

Polskie elity rządzące w III Rzeczypospolitej nie wyciągnęły żadnych lekcji ani z porażek idei jagiellońskiej i jej pochodnych, ani z nieprzychylnych nastawień społeczeństw państw ościennych. Krucjaty wschodnie przynosiły Polsce regres cywilizacyjny i jak stwierdzał Roman Dmowski, pozwalały na umacnianie się panowania niemieckiego na dawnych ziemiach piastowskich. Kto wie, czy  dzisiejsze koncentrowanie uwagi na skonfliktowaniu z Rosją nie służy odwracaniu uwagi od tego, jak finezyjnie Niemcy urządzają swoją dominację w regionie?

Jedną z historycznych zdobyczy po II wojnie światowej stała się spójność narodowo-etniczna i konfesyjna Polaków. Od dawna wiadomo, że obecność obcych żywiołów narodowych nie sprzyja ani konsolidacji społeczeństwa wokół władzy, ani budowaniu lojalności wobec państwa. Tymczasem  w spadku po idei jagiellońskiej odżywają na naszych oczach mrzonki o zespoleniu Polski z państwem ukraińskim, niezależnie od jego kondycji geopolitycznej i orientacji ideowej. Jest to projekt ogromnego ryzyka, gdyż nie stoją za nim żadne obiektywne przesłanki. Jest on wynikiem fałszywych diagnoz i podpowiedzi, płynących z kręgów państw anglosaskich, którym zależy na wykorzystaniu potencjału Polski i Ukrainy w konfrontacji z Rosją.

Realizacji takich planów sprzyjają rozbudzone resentymenty i obsesje antyrosyjskie, demonstrowane przede wszystkim na użytek publiczny, choć można mniemać, że w głowie niejednego polityka zapala się iskra niepokoju, a może i konfuzji, gdy na co dzień Polska spotyka się z butą kijowskich władz i porażającą niewdzięcznością.

Trzeba naprawdę nie mieć rozumu politycznego, aby nie dostrzegać, że spenetrowanie Polski na wszystkich poziomach życia społecznego przez przybyszów z Ukrainy spowoduje prędzej czy później skonfliktowanie obu żywiołów narodowych. Nie wolno zapominać, że zarówno w przestrzeni wschodniej, jak i na Zachodzie Ukraina wyrosła na naturalnego rywala geopolitycznego Polski. Dlatego aktywne lobbowanie na rzecz przyjęcia  Ukrainy do struktur euroatlantyckich (Unii Europejskiej i NATO) jest niczym innym, jak działaniem na własną szkodę.

Do takich wniosków skłania dotychczasowa polityka afrontów wobec Polski po stronie ukraińskiej. Jednym z najbardziej przykrych jest  heroizacja polityki historycznej przez pryzmat  honorowania OUN i UPA jako najważniejszych organizacji narodowowyzwoleńczych. Tuż po wystąpieniu prezydenta Bronisława Komorowskiego w kwietniu 2015 roku w Radzie Najwyższej Ukrainy przyjęto projekt ustawy o statusie i czci weteranów organizacji banderowskich, dalej był kryzys zbożowy i zalewanie Polski ukraińskimi towarami, niespełniającymi norm unijnych, a na jego kanwie skarga Kijowa do Światowej Organizacji Handlu w związku z embargiem oraz atak Wołodymira Zełenskiego na forum ONZ, że Polska swoją polityką sprzyja Rosji.

Wiele wskazuje na to, że  rozmaite dramatyczne dysonanse poznawcze będą się pogłębiać w stosunkach polsko-ukraińskich w przyszłości, ale rządzący będą udawać, że nie szkodzą one stronie polskiej. Widać wyraźnie, że Polską rządzi osobliwa „koalicja ślepców i głupców”, nastawiona na uszczęśliwianie Ukrainy kosztem swoich obywateli. Powstaje zasadne pytanie, gdzie są granice społecznej cierpliwości i kiedy obudzi się wśród Polaków instynkt samozachowawczy oraz odruch masowego protestu i buntu przeciw szkodliwej polityce.

Dogmatyzacja nienawiści do Rosji…

zaprowadziła polską politykę w ślepy zaułek i spowodowała maksymalne ograniczenie pola manewru. Władze Ukrainy doskonale zdają sobie sprawę z owej irracjonalnej determinacji partnera polskiego w obliczu konfliktu z Rosją i robią wiele, aby polską naiwność maksymalnie wykorzystać dla wzmocnienia swojej pozycji wśród państw zachodnich. Polskę traktuje się instrumentalnie i roszczeniowo. Zełenski mimo wojny bryluje na salonach Waszyngtonu, Londynu, Paryża i Berlina, co polskim zadufanym i przekonanym o nieomylności politykom niewiele daje do myślenia.

Podatność kolejnych ekip rządowych III RP na wpływ „pierwiastka ukraińskiego” jest fenomenem niemającym precedensu w historii. Paradoks polega na tym, że inwestując w ogromną pomoc dla ukraińskiego reżimu, Polska nie otrzymuje wiele w zamian. Fasadowość i obłudna przyjaźń przedstawicieli elit rządzących obu państw prowadzą do społecznej dezorientacji. Mamy bowiem do czynienia z psychologicznym szantażem. Wbrew własnym interesom państwo polskie zobowiązało się do płacenia wysokiego trybutu, z którego nie umie i nie potrafi się wycofać.

Coraz więcej jednak słychać głosów, że pomoc udzielana ofiarom wojny na Ukrainie nie może odbywać się kosztem własnego społeczeństwa. Podniesienie z zapaści leczenia onkologicznego w Polsce czy też ratowanie kondycji polskiej poczty powinny być priorytetem dla rządzących, którzy pod presją protektorów zachodnich gremialnie zapisali się do „partii wojny” i zaciągnęli się do destrukcyjnej „służby Ukrainie”. To hańbiący przykład braku odpowiedzialności za swój naród.

Poświęcenie i wyrzeczenia Polaków wobec Ukrainy wnet pójdą w zapomnienie, gdy państwo to jako militarnie najsilniejsze w regionie postawi na własną ekspansję, próbując choćby odzyskać kontrolę nad terytoriami, które uznaje za ziemie etnicznie ukraińskie (tzw. Zakierzonie, na zachód od linii Curzona). Tracąc rosyjskojęzyczne prowincje wschodnie reżim w Kijowie może postawić na jakąś formę kompensaty na zachodzie, kosztem Polski. Czy nikomu w polskim rządzie nie przychodzi do głowy, że respekt dla granic ustalonych przez Stalina po II wojnie światowej ustępuje obecnie tendencjom rewizjonistycznym, nie tylko w przestrzeni poradzieckiej? Rozbicie Jugosławii i wykrojenie „suwerennego” Kosowa przez mocarstwa zachodnie pokazały, że Zachód potrafi cynicznie działać wbrew prawu międzynarodowemu.

W atmosferze zwalczania wpływów rosyjskich ginie z pola widzenia rola działań agenturalnych, sabotażowych i dywersyjnych ze strony Ukrainy. Przecież nawet między największymi przyjaciółmi toczy się stale  rywalizacja służb wywiadowczych i obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. Dlaczego więc polscy politycy z taką ufnością i wyrozumiałością traktują ukraińskiego sąsiada, którego interesy są w wielu miejscach sprzeczne z interesami Polski? Dlaczego nie chcą dostrzec ogromnego ryzyka, jakie ściągają na własnych obywateli? Politycy przychodzą i odchodzą, ale ich błędy decyzyjne pozostawiają trwałe szkody w narodowym dobrostanie. Dzisiejsza rzeczywistość polityczna pokazuje ponadto, jak trudno jest kogokolwiek z byłych decydentów pociągnąć do odpowiedzialności prawnej za wyrządzone zło.

Mankamentem myślenia politycznego jest ucieczka od analiz przyczynowo-skutkowych. Politycy wszystkich formacji nie dostrzegają, że u podstaw skonfliktowania się z Rosją legła błędna konceptualizacja „strategicznego partnerstwa” w stosunkach z Ukrainą. Że aktywność polskiej dyplomacji w czasie sprowokowanych przez zachodnie służby kolejnych społecznych zrywów w Kijowie (podczas „pomarańczowej rewolucji” oraz Euromajdanu) przywróciła w Moskwie wizerunek Polski jako podżegacza do działań antyrosyjskich. Nie bez znaczenia było także zaangażowanie polskich służb w organizowanie protestów przeciwko wyborowi Alaksandra Łukaszenki na prezydenta Białorusi w 2020 roku.

Ideorealizm jako fałszywa ideologia…

przesłonił kolejny raz realistyczne oceny własnych aspiracji i ich możliwości realizacyjnych. Co gorsza, spowodował takie wzmożenie aktywności prezydenta i rządu po wybuchu wojny na Ukrainie, że wszelkie propozycje zawieszenia działań wojennych i zawarcia porozumienia pokojowego zostały storpedowane z ich udziałem i wetem Brytyjczyków. Różne doniesienia medialne z Zachodu pokazują, że Polskę coraz częściej obwinia się, iż swoją zawziętością przyczyniła się do eskalacji wojny na bardzo niebezpieczną skalę. I w tych wysiłkach nie zamierza spocząć aż do szalonej wyprawy na Moskwę, za cenę krwi swoich żołnierzy. Temu służy przecież natrętna i męcząca tromtadracja prowojenna.

Przypadek Ukrainy pokazuje, że znalazła się ona na celowniku USA zaraz po uzyskaniu niepodległości w 1991 roku. To wtedy stratedzy amerykańscy ze Zbigniewem Brzezińskim na czele zaczęli intensywnie myśleć o „zagospodarowaniu” przestrzeni poradzieckiej. Pozbawienie Rosji wpływów na Ukrainie miało oznaczać nie tylko podważenie jej statusu imperialnego, ale także wytrzebienie jej „libido dominandi”, woli i motywacji do dominowania nad innymi państwami. Polsce bardzo odpowiadała taka filozofia. Elity rządzące, często pozbawione inicjatywności i profesjonalizmu, szybko zaczęły wykazywać się szczególną gorliwością w budowaniu obsesji antyrosyjskiej.

Rosja w tym czasie popadła w głęboką zapaść i była na tyle słaba i zdemolowana przez proatlantyckich reformatorów, że nie mogła przeciwstawić się  kreowaniu sprzecznych z jej interesami strategicznych wizji. Ponadto amerykańskiemu myśleniu o włączeniu Ukrainy do systemu zachodniego bezpieczeństwa i strefy wpływów sprzyjały starania o przekonanie Kijowa do rezygnacji z broni jądrowej na jej terytorium. Ciekawostką w tym kontekście jest to, że Zachód nie miał jeszcze wówczas wrogiego nastawienia wobec Rosji.  W gronie urzędników Departamentu Stanu, czyli amerykańskiego ministerstwa spraw zagranicznych, rozważano nawet przyjęcie wszystkich trzech republik wschodnioeuropejskich – Ukrainę z Białorusią i Rosją – do sojuszu północnoatlantyckiego.

W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ub. stulecia wykreowano „mapę drogową” dla amerykańskiego ekspansjonizmu. Ideą przewodnią stała się likwidacja tzw. szarej strefy, aby jej uczestnicy, czyli państwa pokomunistyczne, ponownie nie wpadły w sieć uzależnień od Rosji. Wobec niej postawiono natomiast warunek „demokratyzacji” i ewentualnego przyjęcia „w dłuższej perspektywie”. Czas pokazał, na ile były to szczere zobowiązania, na ile zaś nic nieznaczące pustosłowie.

W większości państwa Europy Środkowej i Wschodniej wpadły więc w pułapkę ideorealizmu. Stawiając na konfrontację z Rosją uległy protektorom zewnętrznym w skali niespotykanej w historii. Polskie rządy, niezależnie od ich proweniencji (posolidarnościowe czy pokomunistyczne) zafascynowały się wizją nowej krucjaty, zaciemniającą umysły chciejstwem i życzeniowością. Własne wyobrażenia o trwałym osłabieniu Rosji oparto na zewnętrznych gwarancjach „omnipotentnego” Zachodu, przyjmując na siebie rolę prowokatorów i „zagończyków”.

Na tle tej obłędnej ideologii wojna na Ukrainie ze wszystkimi jej tragicznymi skutkami, łącznie z groźbą eskalacji i wciągnięcia w nią polskiej armii, powinna być dramatyczną przestrogą i alarmistycznym upomnieniem dla elit politycznych. Są bowiem granice, których przekraczać nie wolno. Najważniejsza jest troska o pokojowe trwanie i ciągłość pokoleniową Polaków, tak często i  bezmyślnie wykrwawianych  w historii.

Prof. Stanisław Bieleń

Myśl Polska, nr 27-28 (30.06-7.07.2024)

Redakcja