ŚwiatPikta: Na oddziale reanimacji w Doniecku (cz. 2)

Redakcja7 miesięcy temu
Wspomoz Fundacje

Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale nie jest tajemnicą, że prędzej czy później wszyscy jesteśmy skazani na zgnicie w ziemi, a w świecie materialnym nie mamy tu absolutnie nic do wykorzystania. Od tej platformy eschatologicznego optymizmu rozpocznę.
***

„Prezenty”

Matka Markella i ja przenosimy amputowane przedramię i goleń do kostnicy.
Sympatyczna kobieta przyniosła je nam w korytarzu z sali operacyjnej, gdzie nawet na tym korytarzu leżą pacjenci, ze słowami:
– Oto wasze prezenty. Tutaj jest mniejszy, a tu większy.

A w mojej głowie: – Och, cud – jest tylko jedna myśl: ktoś został uratowany. Radość.

Jeszcze wczoraj wydawało mi się, że życie osoby po amputacji przypomina życie Rosjan za wyrzuconych za burtę Rosji po 1991 roku. Wydaje ci się, że istniejesz, ale też wydaje ci się, że cię nie ma – ani dla Rosji, ani dla nie-kraju, w którym nagle się znalazłeś. Jednakże dziś, po rozmowie z legendarną postacią z „piętnastki”, która ratując towarzyszy straciła nogę, jestem już zupełnie innym człowiekiem. Dziś już postrzegam życie jako cud. Jednak o tym później.

Kończyny, które odnosimy do histologii, owijamy w pieluchy i umieszczamy w workach. Krew natychmiast zaczyna sączyć się przez pieluchę.

Szpital – „uprawniony cel”

Na zewnątrz jest ciemno i obrzydliwie, a pod nogami jest „bagienko”, płynna, brązowa masa, która najbardziej przypomina biegunkę. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, pozostaje tylko jedno – patrzeć w niebo.

Tam zaczyna się przenikliwy błękit przedświtu, nad czarnymi gałęziami przelatują czarne ptaki. Jednak, niestety, nawet kiedy patrzę w górę, widzę niczym ślady potwora ściany popękane ostrzałami centrum medycznego, które już dawno stało się „uprawnionym celem” Sił Zbrojnych Ukrainy, ponieważ przyjmuje razem z ludnością cywilną naszych chłopców, osłaniających swymi ciałami Donieck.

Kostnica

W kostnicy jest kilka drzwi, a matka uparcie próbuje otworzyć zamki niewłaściwym kluczem. Jej monastyczna świadomość: „Jestem posłuszna – nie widzę przeszkód” – uparcie próbuje dokonać niemożliwego.

– Matko, ale to na pewno nie te zamki, spójrz tutaj, są inne rodzaje kluczy.

Matka słyszy moje argumenty, ale robi, co robi dalej.

Wreszcie w tej nieprzeniknionej ciemności dostrzegamy przechodzącą obok sylwetkę żywego człowieka, kobiety i rzucamy się na nią z pytaniami, jak przejść do biblioteki, jak dostać się do kostnicy. A najbardziej zadziwiające jest to, że kobieta zamiast zemdleć, zwyczajnie tłumaczy nam, że wejście do kostnicy jest po drugiej stronie. Taki jest Donieck.

Matka, w której głowie wreszcie wszystko się poskładało (obraz świata nie ucierpiał), wkłada właściwy klucz do właściwej kłódki i dostajemy się do ciemnego korytarza z wózkiem w kącie.

– Nie wchodźmy do środka, jestem strachliwa – prosi moja towarzyszka. Ochoczo się na to godzę, chociaż od dawna nie boję się cmentarzy i zwłok.

„Prezenty” zostawiamy przy wejściu na wózku. W lutowy, ciemny poranek ponownie wychodzimy na zewnątrz.

Mała wyspa szczęścia

– Chodźmy na chwilę do świątyni – sugeruje matka Markella.

W kościele szpitalnym, drewnianym, z papierowymi ikonami, ogarnęło mnie poczucie, że jestem na małej wyspie. Nagle zdaję sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczona wyciąganiem mojej tonącej miłości z mrocznych fal istnienia, a ona wreszcie siedzi na brzegu. Naprawdę nie chce się odchodzić, ale trzeba.

Nowe zadanie: śmieci

Dopiero po przekroczeniu progu kontroli sanitarnej otrzymujemy nowe zadanie:
– Dziewczyny – błaga pielęgniarka z izby przyjęć dla „lekkich przypadków” – wynieście śmieci, zaraz się udusimy!
Wzdychając, ładujemy na wózek kurtki i spodnie wraz z butami przesiąkniętymi krwią…

Żołnierz pogrążony w żalu

Nie wiem, czy to mi się naprawdę zdarza – a może to jakiś kadr z filmu, którego nikt nigdy nie sfilmuje, ale oto siedzę na krześle przy łóżku lekko rannej osoby, pochylona z powodu ostrego bólu psychicznego, rycząc i skrywając w obie dłonie, a przede mną żołnierz klęczy, blednie, poci się zimnym potem, błaga szeptem:

– Proszę, nie płacz, nie tak to ująłem, nie to chciałem powiedzieć.

Doprowadzono mnie do niego, kiedy przypomniałam sobie, że właściwie mam zadanie redakcyjne, że dosyć „przekraczania siebie”; przyszedł czas na zajęcie się moimi bezpośrednimi obowiązkami.

– Tutaj obok jest żołnierz po wczorajszym wypadku drogowym. Lekki.

Z radością pobiegłam do niego. Po pierwsze, wczoraj myłam drugiego poszkodowanego, jego towarzysza i poiłam przez słomkę w reanimacji, co oznacza, że mogę przekazać radosne nowiny. Po drugie, marzyłam o przeprowadzeniu wywiadu z bohaterami, którzy noszą na plecach cały ciężar horroru pod Awdiejewką.

Wita mnie bardzo uprzejmy, przystojny mężczyzna. Ma krwiaka i mocny siniak na oku, silne skręcenie w okolicy barku, przez co nie może podnieść ręki. Chętnie opowiada, jak uniknęli dronów i w wyniku wypadku trafili tutaj, ale w sprawie wywiadu od razu mówi:

– Nie jestem swoim własnym wrogiem, ale nie udzielę Pani wywiadu. Możemy po prostu porozmawiać.

I dalej mój bohater pośpiesznie zrzuca na mnie wszystkie neoliberalne schematy, nie pomijając ani jednego (oczywiście o tym, że „wtargnęli do obcego państwa” też), dodając do tego wszystkiego grubą, żołnierską blachę, o której on, pracownik banku zmobilizowany z Sankt Petersburga, oczywiście, śnił w trumnie z białymi kapciami.

Nie pamiętam dokładnie, jakie to zdanie mnie powaliło zupełnie, ale dalej był mój krótki monolog, którego cała istota sprowadzała się do wyrzutów, że bohaterowi nie zależy na Rosjanach, a w szczególności na mnie. Monolog możliwy tylko tutaj, gdy wszyscy są twoimi braćmi. Monolog, którego nigdy nie udało mi się dokończyć przez łzy, które płynęły jak rzeka.

A potem był ten cały „Dostojewski”, ze łzami, wzajemnymi prośbami o przebaczenie, ocieraniem łez, Chrystusem i tym wszystkim, co z zewnątrz zapewne wydaje się szaleństwem.

Na koniec również on rozpłakał się, oczywiście jak przystało na mężczyznę, z jedyną łzą, która spłynęła ze zdrowego oka. Wytarłam ją i pogłaskałam jego głowę mokrą od zimnego potu.

Kiedy jakoś się uspokoiliśmy, oboje poczuliśmy ulgę. I on ze swego rozdrażnienia, i ja ze swojego zmęczenia.
Wieczorem spotkaliśmy się ponownie i rozmawialiśmy spokojnie, jak dobrzy przyjaciele. A potem, kiedy malowniczo opowiedziałam to w naszym „siostrzanym pokoju”, Żenieczka – mała, delikatna Ptaszynka (tak ją nazywaliśmy) powiedziała mi:

– Znam go. Powiedział mi, że „w życiu najważniejsze są wrażenia” i od razu się nim rozczarowałam…

A ja teraz leżę i myślę: nie, to nie jego wrażenia są najważniejsze. Powiedział to tylko w złości, żeby wylać na kogoś nagromadzoną gorycz…
Następnym razem opowiem wam o Ptaku.

Swietłana Pikta

korespondentka Baltnews w Doniecku

Tłum.: KK

Redakcja