W ferworze czasu wyborczego, który był dla redakcji bardzo intensywny, co zrozumiałe nieco zaniedbaliśmy kulturę, ale śpieszymy to nadrobić.
Podchodzimy do sprawy z tym większą przyjemnością, że nie brakuje ostatnio ciekawych wydarzeń, zwłaszcza w dziedzinie sztuki filmowej, która jest naszym wspólnym , redakcyjnym hobby. Kolega Adam Śmiech w poprzednim numerze omówił „Chłopów”, uznając ten eksperyment (innowacyjna metoda produkcji) za niezwykle udany, więc i ja nie pozostanę Czytelnikom dłużny. Nieco „po czasie”, bo trochę go upłynęło od premiery chciałbym się z Państwem podzielić moimi odczuciami na temat „Nowego Znachora” wyprodukowanego przez Netflix.
Tak bowiem nazywają ten film najczęściej recenzenci oraz internauci, których opinię czytałem. Rozmawiałem o obrazie z wieloma osobami i niemal każdy, jakby intuicyjnie nazywa go „Nowym Znachorem”. Co ciekawe, nie tylko osoby, które dorastały oglądając kultową (to chyba właściwe słowo) ekranizację Jerzego Hoffmana. Tak nazywają film również ludzie sporo młodsi ode mnie, co stanowi żywy dowód na to, jak bardzo ekranizacja z 1981 roku wrosła w naszą kulturę. Ludzie, którzy często nie czytali powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, nie mówiąc już o oglądaniu pierwszej ekranizacji z 1937 roku doskonale kojarzą brodate oblicze Jerzego Bińczyckiego, czyli filmowego Antoniego Kosiby i każdy z nich wie skąd pochodzi cytat „Proszę Państwa, to jest profesor Rafał Wilczur!”. Powstała też niezliczona ilość „memów” oraz anegdotek ze „Znachorem” w roli głównej lub tle. Z biegiem lat obraz stał się nieodłącznym elementem „popkultury” kojarzącym się z okresem listopadowych świąt! W tym roku, tylko między 1 i 3 listopada film był emitowany w polskojęzycznych stacjach telewizyjnych aż 8 razy, a w dniach późniejszych jeszcze go powtarzano! Za każdym jednak razem ekranizacja gromadzi przed telewizorami całe rzesze widzów w bardzo różnym wieku!
W związku z powyższym twórcom najnowszej, filmowej odsłony „Znachora” przyszło mierzyć się z legendą i oczywiście są tacy (zwłaszcza wśród starszych widzów), którzy powiedzą: „Znachor jest jeden!”. Ja ich rozumiem, ale tak dla siebie, jak i dla Czytelników postanowiłem spojrzeć na temat obiektywnie, bardziej jako miłośnik kina oraz obserwator kultury niż „fanboy” „Znachora”. Nie było to całkiem łatwe bo uwielbiam zarówno książkę Dołęgi-Mostowicza jak i jej ekranizację w reżyserii Jerzego Hoffmana z genialnymi kreacjami, które pokochało tylu Polaków.
Szczerze mówiąc byłem pełen obaw, kiedy Netflix zapowiedział „Nowego Znachora” umieszczając w sieci fotografię plakatową przedstawiającą wizerunek „nowego Wilczura / Kosiby” w którego wcielił się Leszek Lichota. Było mnóstwo śmiechów, złośliwości oraz gremialnie wybrzmiewające pytanie „po co?”. Nieco bardziej optymistyczne głosy pojawiły się po opublikowaniu pierwszego zwiastuna filmu, który prezentował się naprawdę dobrze. Film wszedł na platformę i przyszło wielkie zdziwienie – to jest naprawdę dobry obraz!
Odczekawszy czas jakiś i ja podszedłem do nowej ekranizacji, wcześniej przypominając sobie zarówno książkę jak i poprzednie wersję. Od razu pozwolę sobie pominąć adaptację z 1937 roku, bo nie wnosi ona nic do niniejszej recenzji. Przejdźmy zatem do „Nowego Znachora”, który dokładnie tak, jak poprzednik z 1981 roku jest adaptacją, a nie wierną ekranizacją powieści najbardziej poczytnego pisarza II RP. Tadeusz Dołęga-Mostowicz to postać niezwykle ważna dla naszego środowiska, ponieważ był on ostrym w ocenach krytykiem polityki sanacyjnej. Wystarczy przywołać tu jego sztandarowe dzieło „Kariera Nikodema Dyzmy”, które było bardzo bezpośrednią i miażdżącą krytyką ówczesnych realiów polityczno-społecznych. W ostatnich latach narosło mnóstwo legend i mitów na temat II RP przedstawianej nam jako „krainę mlekiem i miodem płynącą”, gdzie dzięki obozowi politycznemu Józefa Piłsudskiego oraz jego popleczników gospodarka się rozwijała, przemysł rozkwitał, a obywatele żyli dostatnio. Jest to niestety mylne wyobrażenie, którego demitologizację znajdujemy właśnie na kartach książek Dołęgi-Mostowicza.
Sam „Znachor” porusza problem służby zdrowia, która od samego początku państwowości II RP musiała zmagać się z epidemią grypy „hiszpanki” oraz problemem dostępu do powszechnej opieki medycznej. Nie pomagał tu fakt, że w latach opisywanych przez autora w Polsce było wg źródeł ok. 12 tysięcy lekarzy, a niemal połowa z nich mieszkała w Warszawie. Do tego fatalny stan dróg i brak motoryzacji (wówczas nawet Rumunia miała więcej samochodów niż Polska) utrudniały dojazdy do potrzebujących, zwłaszcza na terenach wiejskich. Stąd wzięło się u nas tak wielu „znachorów”, czyli domorosłych medyków o lepszych lub gorszych (częściej niestety gorszych) kwalifikacjach do leczenia ludzi.
Jednym ze znachorów na włościach należących do Czyńskich zostaje nasz tytułowy bohater, czyli genialny chirurg, profesor Rafał Wilczur, który po tym, jak opuściła go żona z córką ulega wypadkowi i traci pamięć. W wyniku amnezji oraz tułaczki, jako włóczęga – Antoni Kosiba trafia na wieś i zamieszkuje w domu młynarza, gdzie zaczyna leczyć ludzi osiągając zaskakująco dobre efekty. Fabuła filmu i przebieg zdarzeń z pewnością są doskonale znane naszym Czytelnikom zatem skupię się na tym, co mi się spodobało, a co nie.
Reżyser Michał Gazda, znany szerzej dzięki świetnym skądinąd serialom „Wataha” i „Odwróceni”, podjął moim zdaniem jedyną, słuszną decyzję i postanowił zrobić tę adaptację po swojemu, a nie jako odniesienie do kultowego filmu Hoffmana. Wiedział przecież, że i tak nie uda mu się uniknąć porównań, więc jako punkt odniesienia przyjął tekst źródłowy. Wydawałoby się to oczywiste, ale zapewniam Państwa, że tak nie jest i z tym wiązały się moje największe obawy. Przed oczyma mam nadal kompletnie nieudane adaptacje innych, polskich książek wyprodukowane przez Netflix czyli „Wiedźmin” i „Pan Samochodzik”, które z tekstem źródłowym mają wspólne tylko tytuły i imiona bohaterów.
„Nowy Znachor” to faktyczne odniesienie do źródła i historia nieco „dopowiedziana”, ale udana, dobrze przedstawiona i zachowująca klimat powieści. Są jednak elementy, które mi się nie spodobały i od nich zacznę.
Przede wszystkim nie „kupuję tego”, jak zostały przedstawione postaci Marysi Wilczur i młodego hrabiego Leszka Czyńskiego. W tych rolach obsadzono bardzo zdolnych aktorów – Marię Kowalską oraz Ignacego Lissa. Zawiódł niestety scenariusz i właśnie to „dopowiedzenie”. „Marysia 2.0” nie jest już „skromną, uroczą i bystrą panienką ze sklepiku wiejskiego”. Jest przebojową, samodzielną panną, która pracuje w karczmie u lokalnego Żyda Rossensteina (w tej roli świetny Krzysztof Dracz). W pewnym momencie staje się ona niemal żeńską wersją trybuna ludowego! Oczywiście w owych czasach nie do pomyślenia było by młoda panienka pracowała przy wyszynku obsługując pijanych mężczyzn, ponieważ zostałoby to uznane za wysoce gorszące! Jej postać została zwyczajnie zbyt przerysowana względem oryginału książkowego. Na jej tle młody hrabia Czyński jawi się jako rozkapryszony, niezdecydowany i trochę zniewieściały wymoczek. Obydwie postaci zwyczajnie mnie irytowały i męczyły, mimo że nie sposób odmówić talentu młodym aktorom. Mogli oni być tak samo rewelacyjni jak Anna Dymna i Tomasz Stockinger w 1981 roku, ale twórcy zamknęli tę drogę „kombinując w scenariuszu” tak, by przerobić go na współczesną modłę.
Wątek miłosny między Antonim Kosibą, a Zośką. Znowu – nie winię za to aktorów. Anna Szymańczyk ze świetną charakteryzacją i niewątpliwym talentem aktorskim jest świetna, a do Leszka Lichoty przejdę za chwilę bo moim zdaniem zagrał swoją najlepszą rolę. Twórcom jednak wymownie zachciało się „momentów”, które w dodatku musiały zostać widzowi przedstawione bardzo dosłownie. W książce oczywiście iskrzy między znachorem, a Zośką, którą w wersji Hoffmana fenomenalnie zagrała Bożena Dykiel. Jednak w netflixowej wersji wszystko jest dosłownie wyłożone, mamy sceny łóżkowe, w pewnym momencie nasz Antoni Kosiba zdaje się rozanielonym amantem, a całość kończy się ślubem nie tylko Marysi z hrabią Czyńskim, ale na dokładkę mamy drugą młodą parę – profesora Wilczura i Zośkę. Oczywiście to ciekawy zabieg, ale niestety zaszkodził przedstawieniu głównego bohatera i jego wewnętrznych zmagań z amnezją.
Wprowadzenie wątku kryminalnego, w który został zaangażowany doktor Dobraniecki grany przez Mirosława Haniszewskiego. Twórcy z ucznia i przyjaciela profesora Wilczura zrobili ukrytego antagonistę, którego motywem działań stało się przejęcie kliniki. Jakby tego było mało wprowadziwszy ten wątek postanowili go nie rozwiązywać, zostawiając widza z niedopowiedzeniem. Fatalny zabieg, o który mam naprawdę duży żal.
Minusem filmu, który dla mnie miał niemały wpływ na całościowy odbiór był brak archaicznego języka. Właściwie przez cały film aktorzy posługiwali się mową współczesną, co raziło zwłaszcza w przypadku chłopów pracujących w młynie i hrabiostwa Czyńskich. Tutaj świetne kreacje Izabeli Kuny jako Eleonory Czyńskiej i Mikołaja Grabowskiego grającego hrabiego Stanisława Czyńskiego. Co prawda mówią oni inaczej, bardziej dostojnie i widać, że się starają, ale mnie zdecydowanie zabrakło tych archaizmów i tak charakterystycznego „teatralnego L”.
Nieco drażniła mnie również praca kamery w wąskich kadrach, zwłaszcza w dialogach między postaciami. Podobno te „eksperymenty z ostrzeniem” były zamierzone i jest to podyktowane współczesnymi trendami, ale według mnie to było niepotrzebne. Mając naprawdę świetnych aktorów, kostiumy i ładnie zbudowane plany można było kręcić całkowicie klasycznie, co pasowałoby do reszty kadrów. Moim zdaniem wyszedł tu fakt, że zarówno Michał Gazda, jak i główny operator Tomasz Augustynek pracują głównie przy serialach i takie też rozwiązania „przeszczepili” do filmu.
To właściwie wszystko, jeśli chodzi o moje krytyczne uwagi. Dodam uczciwie, że te kwestie nie odebrały mi przyjemności z oglądania filmu, choć na pewno nieco ją zmniejszyły.
Zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu jest obsada! Aktorzy zostali dobrani bardzo dobrze i świetnie wcielili się w role. Dzięki ogromnej pracy i zaangażowaniu, które widać w każdej scenie wybronili nawet niedociągnięcia scenariuszowe. Swoją drogą nie wiem, co kierowało producentami by zlecić napisanie scenariusza twórcom, których największym sukcesem jest komedia „Listy do M.”, ale mają na koncie również taki „gniot” jak film animowany o papieżu „Karol, który został świętym.”? Wiedząc to muszę przyznać, że „Nowy Znachor” i tak się obronił…
Leszek Lichota jako profesor Wilczur / Antoni Kosiba jest doskonały! To naprawdę bardzo przejmująca rola, którą aktor odegrał z pełnym zrozumieniem postaci wkładając w to olbrzymi ładunek emocjonalny. Oczywiście niepodobna rywalizować z genialnym, pomnikowym Wilczurem, czyli Jerzym Bińczyckim, który wykreował jedną z najbardziej charakterystycznych i przejmujących postaci w historii polskiego kina. Lichota nie starał się przebić kochanego przez Polaków aktora – zrobił to po swojemu i moim zdaniem zagrał rolę życia. Każda scena z udziałem znachora to prawdziwa uczta! Bronią się nawet te momenty, które według mnie zostały scenariuszowo przekombinowane. Nie wiem czy po upływie wielu lat „znachor Lichota” będzie tak samo lubiany jak Bińczycki, pewnie nie ma na to zbyt wielkich szans, ale sam aktor zasłużył na niekłamany podziw!
Scenerie i plany – świetna robota! Pamiętać należy, że mamy 2023 rok i już niełatwo oddać w filmie klimat polskiej wsi z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Tu należy przyznać, że Jerzy Hoffman ze swoją ekipą mieli ułatwione zadanie bo 1980 roku, kiedy kręcili film, wiele wsi na Podlasiu wyglądało z grubsza tak, jak przed wojną i wystarczyło wyczyścić plany ze współczesnych elementów. Wówczas młody Tomasz Stockinger jako hrabia Czyński przemierzał polne drogi pięknym motocyklem Sokół i zachowanie autentyczności planów nie wymagało ogromnego nakładu pracy, tak jak dziś. Trzeba przyznać, że ekipa Netfllix osiągnęła naprawdę imponujący efekt. Za scenografię odpowiadała Pani Joanna Machta. Oddaję też, że przy szerokich kadrach Tomasz Augustynek sprawuje się doskonale jako autor zdjęć.
Urzekła mnie też świetna muzyka kompozytora młodego pokolenia Pawła Lucewicza. Zwłaszcza w momentach tkliwych te dźwięki dodatkowo chwytają widza za serce, co przecież jest bardzo ważne przy dramatach obyczajowych.
Bardzo podobało mi się też rozwiązanie z podprowadzaniem widza na to, kim w istocie jest znachor Antoni Kosiba. Oczywiście wszyscy to wiemy, bo i w powieści Dołęga-Mostowicz nie czyni tu żadnej tajemnicy, ale twórcy adaptacji zrobili to w taki sposób, że łatwo nam się wczuć w poszczególne postaci wyobrażając sobie ich zaskoczenie. Ciekawie rozwiązano tu również sceny rozprawy sądowej. Uwaga! Nie pada kultowa kwestia „Proszę Państwa, to jest profesor Rafał Wilczur” wypowiadana przez doktora Dobranieckiego i czytałem mnóstwo komentarzy wyrażających zawód z tego powodu. Pragnę jednak przypomnieć, że to zdanie nie pada również w książce, a było ono (jak i cała scena „demaskacji” prof. Wilczura) interpretacją Jerzego Hoffmana wypowiedzianą pięknie przez Piotra Fronczewskiego. Samo zakończenie „Nowego Znachora”, nie licząc zupełnie niepotrzebnego wątku miłosnego między prof. Wilczurem a Zośką jest w mojej ocenie nawet bliższe książkowemu, niż w adaptacji z 1981 roku.
Niezwykle ciekawie i dramatycznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu zostały też przedstawione relacje między hrabiostwem Eleonorą i Stanisławem Czyńskimi, a ich synem Leszkiem. Matka grana przez Izabelę Kunę została jeszcze bardziej „podkręcona” jako wredna i zaborcza hrabianka absolutnie przeciwna uczuciu, które w jej mniemaniu doprowadzić mogło do skandalicznego mezaliansu! Hrabiego natomiast „ocieplono” względem książki, co też stanowiło ciekawą przeciwwagę.
Co jest najmocniejszą stroną filmu? To, że jest on adaptacją skrojoną na potrzeby współczesnego widza, a równocześnie nie rujnującą przesłania i klimatu tekstu źródłowego. Oczywiście, że wątek relacji Marysi z młodym Czyńskim został przerobiony, a scenarzyści musieli „nanetflixować”. Jasne, że brak archaicznego języka może być powodem rozczarowania dla starszego i średniego pokolenia widzów. Naturalnie dla mnie i wielu z Czytelników MP „nowi aktorzy” nie mają szans z genialnymi kreacjami Bińczyckiego, Dymnej, Stockingera, Ładysza, Barcisia (który nota bene pojawia się w nowej wersji jako kamerdyner Czyńskich i wypada doskonale) czy Fronczewskiego! Jest to jednak świetnie zrealizowana ekranizacja, która zachowuje klimat oraz istotę przesłania powieści! Problemy służby zdrowia w II RP są nawet dosadniej przedstawione niż w „Starym Znachorze”. Naprawdę widać tam fatalną sytuację pacjentów wiejskich i brak lekarzy. Widz wie też skąd wzięła się profesja znachora, która obecna była również w miastach dwudziestolecia międzywojennego.
Jest to w końcu ekranizacja, która może zachęcić młode osoby do sięgnięcia po książkę Dołęgi-Mostowicza i robi to. Osobiście spotkałem się z kilkoma takimi opiniami na żywo, a w internecie jest ich naprawdę mnóstwo. Z tego powinniśmy być szczególnie zadowoleni i brać udział w dyskusji o filmie, nie obrażając się na zabiegi unowocześniające. W ocenie tego filmu starałem się być realistą – powiedzmy sobie szczerze – młodemu widzowi nie będzie przeszkadzać to, że Marysia pracuje w karczmie! Myślę, że wręcz wyjdzie to na plus w odbiorze. Pokoleniu widzów-konsumentów archaiczny język uniemożliwiłby zrozumienie filmu. Niestety – tak to wygląda o czym pisałem również w tekście na temat kształtowania gustów. To kształtowanie jest właśnie zadaniem dla naszego środowiska i ten film może stanowić dobry ku temu asumpt.
Dlatego też cieszę się, że powstał „Nowy Znachor” i uważam ten film za sukces Ntflixa, którego zwykle jestem krytykiem, choć nie zapalczywym bo dostrzegam tam wiele cennych propozycji. Prywatnie mogę podzielić się z Czytelnikami zadowoleniem z faktu, że mój ośmioletni syn jest fanem starych, polskich filmów i oglądamy je wspólnie (myślę, że na temat „Stawki większej niż życie” za kilka lat będzie mógł swobodnie porozmawiać z Kolegą Engelgardem), ale mam też świadomość, że stanowi tu swoisty wyjątek – owszem, napawający mnie ojcowską dumą, ale nadal wyjątek. Antoni w trakcie oglądania nowej wersji powiedział „oni są tu zlaszczeni i mówią jak dziś” mając na myśli wygląd oraz dialogi Marysi i młodego Czyńskiego. Tak, to prawda, ale mimo to ten film się broni i jest bardzo dobry! Obejrzeliśmy go wspólnie z przyjemnością i liczymy na to, że powstanie więcej takich „dobrze uwspółcześnionych adaptacji”. Pomijając bowiem wszystkie subiektywne odczucia to powstanie „Nowego Znachora” świadczy o niebywałej sile tej powieści, która doczekała się już trzeciej adaptacji – może nie wybitnej, ale na pewno bardzo dobrej.
W ogólnej ocenie dałbym tu mocne 7/10.
Bartosz Iwicki
Myśl Polska, nr 47-48 (19-26.11.2023)