Pojęcie „imperium” w ustach polskich polityków, a także bezkrytycznych manipulatorów stało się w ostatnich latach synonimem „wszelkiego zła”, utożsamianego z demoniczną Rosją, no i oczywiście z jej przywódcą (ostatnio obowiązkowo nazywanym „dyktatorem”, tak jakby był on jedynym tego typu władcą na świecie, a zamiast funkcji prezydenta sprawował samą nazwą odstręczający urząd).
Coraz większa liczba zmanipulowanych obywateli ulega „pokuszeniu”, że nazwa „imperium” oddaje istotę „wrogiej” Rosji we wszystkich jej wymiarach i zwalnia z jakiegokolwiek samodzielnego wysiłku myślowego. Na dodatek, dla bardziej wykształconych w dziedzinie historii, pocieszającym faktem jest to, że wszystkie imperia są „śmiertelne”, a zatem dni (lata, wieki?) Rosji są też policzone.
Pewną pułapkę poznawczą stanowi pomieszanie pojęciowe. W wielu językach imperium oznacza to samo co mocarstwo – państwo rozległe terytorialnie, dominujące nad swoimi bliższymi i dalszymi sąsiadami, uprawiające politykę ekspansjonistyczną, często też posiadające zamorskie kolonie. Imperia do roli mocarstw sprowadził choćby w swojej słynnej monografii brytyjski historyk Paul Kennedy („Mocarstwa świata: narodziny, rozkwit, upadek”, Warszawa 1994).
Poza tym warto pamiętać, że imperia stanowią fundament ludzkiej cywilizacji. Zanim powstały państwa narodowe, to właśnie imperialna forma istnienia państwowości była jedyną. Z niej wywodzą się wszystkie współczesne demokracje, na czele z demokracją amerykańską. Imperiami w historii bywały różne jednostki geopolityczne, począwszy od mezoamerykańskich systemów trybutarnych (imperia Azteków i Inków), poprzez plemienne struktury wojowników mongolskich, europejskie monarchie absolutystyczne, po zamorskie imperia mocarstw Starego Kontynentu.
U źródeł imperiów…
leży narzucenie dominacji przez nomadycznych wojowników wspólnotom rolniczym. Z czasem ta forma organizacji politycznej społeczeństw przybrała charakter powszechny. Pod koniec średniowiecza określenie imperium stało się synonimem państwa, a dążenie do supremacji wielkich metropolii nad społecznościami peryferyjnymi stało się normą „międzynarodowych” oddziaływań.
Imperium po łacinie oznacza władzę, moc rozkazywania, także panowanie, rządzenie, władzę urzędową, wreszcie państwo lub cesarstwo. W starożytności najpierw to określenie odnoszono do autorytarnych rządów sprawowanych przez dowódców wojskowych. Z czasem imperium zaczęło oznaczać najwyższą władzę cywilną i wojskową, jaka w republice przysługiwała jedynie konsulom i pretorom, w cesarstwie natomiast wyłącznie cesarzom. Jednocześnie mianem imperium określano terytorium oraz administrację państwa rzymskiego, a od schyłku I w. p.n.e. – całość terytoriów podległych Rzymowi. Takie właśnie rozumienie słowa imperium (metropolia wraz z podległymi jej obszarami) zostało przeniesione w okres średniowiecza.
Prócz państwa rzymskiego (Imperium Romanum) tylko jeszcze dwa państwa w swojej oficjalnej nazwie używały określenia imperium – Wielka Brytania wraz z Irlandią (British Empire) oraz Rosja (Rossijskaja Impierija). Z tym że – według brytyjskiego historyka Geoffrey’a Hoskinga, „Wielka Brytania miała imperium, natomiast Rosja była imperium – i być może wciąż jeszcze nim pozostaje”. Nie wyczerpują one jednak listy rzeczywistych imperiów, jakie istniały w dziejach. W średniowieczu i w czasach nowożytnych istniały także inne państwa zasługujące na to miano, ale nie zawsze je tak nazywano. Inne nazwy to przede wszystkim cesarstwo.
Różnica między imperium a cesarstwem sprowadza się do formy ustrojowej. Na czele cesarstwa stoi cesarz, najwyższy monarcha w hierarchii monarchów. Imperium natomiast może być monarchią, także cesarstwem, ale nie ustrój stanowi o jego istocie. Znacznie ważniejsze jest libido dominandi, czyli wola i zdolność do wywierania realnego wpływu na kształt światowych koncepcji kulturalnych i cywilizacyjnych. Cesarstwo to zatem instytucja o ustroju monarchicznym, a imperium – to instytucja polityczna o ekspansywnej ideologii, podkreślającej misję cywilizacyjną. W imperium występuje podział na centrum, odgrywające nadrzędną rolę i podporządkowaną mu prowincję (peryferie).
W Europie Zachodniej idea imperium, związana z rzymską tradycją polityczną i prawną oraz religią chrześcijańską, oznaczała pewien ład moralny i prawny wśród chaosu walczących ze sobą królów i książąt. Imperium miało więc funkcje porządkujące i ujednolicające.
„Poimperialny kompleks”
Można byłoby zapytać, czy historyczna Rzeczpospolita, stanowiąca niegdyś jedno z największych państw Europy, nie spełniała kryteriów imperialnej formy państwowości. Czy obwinianie Rosji o tendencje imperialne nie stanowi przypadkiem echa dawnego „poimperialnego kompleksu”, wyrażającego w romantycznych uniesieniach żal, a nawet wściekłość, że Moskalom się powiodło, a Sarmaci stracili wszystko?
Ten kompleks może też wyrażać się w resentymentach oraz w „snach o potędze”, które w postaci rozmaitych wątków, projektów, wizji i koncepcji pierwszej połowy XX wieku najlepiej pokazał Adam Danek w książce pt. „Sny o potędze” (Kraków 2021). Chciałoby się autorowi życzyć, aby przyjrzał się także całkiem współczesnym rojeniom o powrocie do wielkości i mocy Rzeczypospolitej, choćby w kontekście wojny na Ukrainie. Nie brakuje przecież rozmaitych pretensji, opartych na mitach jagiellońskich, prometejskich, „międzymorskich” czy pseudomocarstwowych, wyrażanych przez różnych notabli bez żadnej historycznie uwarunkowanej refleksji. Polscy politycy z różnych obozów zachowują się i wypowiadają w taki sposób, jakby nigdy nie słyszeli o kompromitacji polskich idei imperialnych. Upadek Rzeczypospolitej z końcem XVIII stulecia, która nigdy nie była zdolna do skonsolidowania imperium, jest przecież do dzisiaj źródłem wstydu i traumy historycznej.
Pochodną czy też raczej funkcją imperiów jest imperializm. Jest to praktyka stosunków międzynarodowych, sprowadzająca się do rywalizacji o wpływy, podział ziem i zasobów, prymat ekonomiczny i ideologiczny. I znowu nie jest to wyłączna cecha współczesnej Rosji. Tendencje imperialistyczne towarzyszą wszystkim mocarstwom w mniejszym lub większym natężeniu. Przy czym jedne mocarstwa chowają je pod płaszczykiem demokracji i misji cywilizacyjnych, inne pod pretekstem obrony swoich rodaków, a kolejne w celu przywrócenia historycznej wielkości i chwały. Do tego dochodzą całkiem nowe formy przejawiania się imperializmu poprzez transnarodowe korporacje, zaspokajające w rzeczywistości egoistyczne interesy wielkich potęg. Mamy do czynienia ze zjawiskiem nazywanym transimperializmem.
Nie ulega wątpliwości, że narody poimperialne utrzymują swoje geopolityczne ambicje w dużej mierze ze względu na swoje imperialistyczne dziedzictwo (grabieże, wyzysk, podboje). Ekspansja motywowana ekonomicznym zyskiem lub polityczną dominacją usprawiedliwia agresywność mocarstw, łącznie z użyciem środków militarnych. Wojenne zaangażowanie USA i Rosji w okresie pozimnowojennym stawia je pod jednakowym pręgierzem negatywnych ocen, zarówno z punktu widzenia moralności, jak i prawa międzynarodowego. Niestety, machiny propagandowe Zachodu (z których gros jest pod kontrolą kapitału amerykańskiego) stworzyły niemal idealny wizerunek „propokojowej” Ameryki, w odróżnieniu od agresywnie zachowującej się Rosji.
W polskiej optyce politycznej, ale i naukowej, imperia i imperializm mają konotacje wartościujące – pejoratywne, a nawet wprost negatywne, zabarwione emocjonalnie i rażące swoją arbitralnością. Każde imperium z natury jest złe, nawet wbrew temu, że własna historia bywa niekiedy przedstawiana jako imperialna. W charakterze ciekawostek historycznych na problem ten zwrócił kiedyś uwagę Michael Morys-Twarowski („Polskie imperium. Wszystkie kraje podbite przez Rzeczpospolitą”, Kraków 2016). W oficjalnej historiografii dawna Rzeczpospolita pokazywana jest jako „imperium bez winy”, choć tacy badacze, jak Daniel Beauvois obnażyli jego opresyjne oblicze („Trójkąt ukraiński”, Lublin 2005).
Po utracie niepodległości rodzima myśl polityczna skupiała się przede wszystkim na przedmiotowym traktowaniu surogatów państwowości polskiej w XIX wieku (Księstwa Warszawskiego, Królestwa Kongresowego). Wiek XX dostarczył na krótko nadziei na odbudowę pozycji mocarstwowego ośrodka siły, ale ówczesna geopolityka nie dawała żadnych szans II Rzeczypospolitej na taki status. Po II wojnie światowej państwo polskie o ograniczonej suwerenności stało się przedmiotem hegemonicznej polityki ZSRR. Marzenia o ekspansji i przestrzennej wielkości zastąpiła mniej czy bardziej nieudolnie prowadzona Realpolitik. Dawała ona jednak szanse odbudowy w nowym kształcie terytorialnym po zniszczeniach wojennych, zdobycia uznania międzynarodowego, a nawet całkiem niezłej reputacji w świecie. Wystarczy przywołać okres gierkowski i intensyfikację stosunków z Zachodem.
Powrót myślenia „imperialnego”
Wyjście z radzieckiej strefy wpływów i wybór orientacji zachodniej (euroatlantyckiej) dał nadzieję na nowe perspektywy geopolityczne Polski. Szybko jednak okazało się, że rzekomy pluralizm geopolityczny w ramach wspólnot zachodnich jest zdeterminowany przez „unijne imperium” (Jan Zielonka, Tomasz Gabiś), z dominującą rolą Niemiec, oraz „parasol ochronny” NATO z hegemonią Stanów Zjednoczonych. Ze względu na ekspansywne tendencje wobec poradzieckiego Wschodu ze strony struktur euroatlantyckich, Polska znowu znalazła się na froncie starć dwu różnych imperializmów. Powróciła geopolityka strachu, groźby okrążenia czy zaatakowania przez wrogów, utraty terytorium i obcej infiltracji. Trudno przeciętnemu obserwatorowi odróżnić obsesje wyrażane przez polityków na tym tle od realiów, zwłaszcza że żadna ze stron nie próżnuje pod względem propagandowych manipulacji.
Wmawianie Polsce, że w kontekście najbardziej hojnego w regionie protektora Ukrainy, stała się potęgą w regionie Europy Wschodniej jest niczym innym, jak wprzęganiem jej w rydwan hegemonicznej polityki USA. Ameryka wykorzystała słabość Rosji i znalazła nowe przestrzenie imperialistycznej ekspansji na obszarach poradzieckich. Do realizacji swoich interesów strategicznych potrzebuje ona wiele posłusznych jej państw. Polska, tkwiąca ciągle w satelickiej mentalności, nastawiona wrogo do Rosji, węsząca zewsząd zdradę i zagrożenia, i co tu mówić, podszyta strachem, stała się doskonałym wykonawcą instrukcji płynących zza oceanu. Jednym z najważniejszych celów polityki kolejne rządy w Polsce uczyniły powstrzymanie potęgi Rosji. Stąd szaleństwo zbrojeniowe, aktywny udział w podżeganiu nastrojów antyrosyjskich oraz bezkrytyczne identyfikowanie się z ofiarą „nie naszej” przecież wojny.
Blokowanie ekspansji Rosji z udziałem sojuszu zachodniego z jednej strony, a z drugiej podejmowanie się roli ogniwa integrującego region wschodnioeuropejski oznacza przyjęcie przez Polskę strategii prowadzącej do nieuchronnej i trwałej konfrontacji. Ta naraża Polskę na najwyższe ryzyko, a status forpoczty i komiwojażera interesów anglosaskich czyni z obszaru naszego państwa pierwszy obiekt rażenia na wypadek wojny. Często można odnieść wrażenie, że rządzący całkiem beztrosko, z własnej słabości i niekompetencji, niewiedzy albo wręcz bezmyślności dają się wykorzystać jako środek, a nie samodzielny podmiot w grze wielkich imperiów.
Swoją pozycję i role międzynarodowe Polska musi postrzegać przez pryzmat adekwatnych doświadczeń historycznych. Nawet gdybyśmy sięgali do dawnej przeszłości imperialnej (warto zauważyć, że u progu nowoczesnego ładu państw suwerennych ówczesna Rzeczpospolita nie była „zaproszona” do systemu westfalskiego w 1648 r.). W pamięci historycznej mocarstw europejskich jej nie ma. Wynika to przede wszystkim z faktu, że Polska nie istniała jako niezależne państwo przez cały wiek XIX, kiedy w Europie ustalały się hierarchie cesarskie i imperialne. Może to zabrzmi boleśnie, ale Europa Zachodnia wraz z Rosją, nie mówiąc o Ameryce, nie jest przyzwyczajona do polskich aspiracji przywódczych, a jeszcze mniej mocarstwowych.
Z powyższych wywodów wynika konieczność zrewidowania polskiej doktryny międzynarodowej. Wpływają na to także negatywne doświadczenia z wojny na Ukrainie. Dozbrajana potężnie przez Zachód i obnosząca się ze swoją heroistyczną ideologią zaczyna ona traktować Polskę jako rywala, czego przejawy już są widoczne i w sferze retorycznej, i faktycznej. Trzeba naprawdę być ślepcem, aby obstawać przy bezinteresownej polityce altruizmu, która od początku była błędem. Naiwne złudzenia o wielkim polsko-ukraińskim partnerstwie wymagają głębokich przewartościowań.
Przyszły prezydent państwa – ktokolwiek nim zostanie – będzie mieć historyczną szansę skonsolidować scenę polityczną pod kątem spójnej debaty na temat różnic interesów i zagrożeń ze strony ukraińskiego sąsiada. Nie wolno kneblować dyskusji groźbą imperialnej Rosji, gdyż jest to działanie irracjonalne i szkodliwe dla nas samych. Im szybciej pozbędziemy się imperialnych obsesji na tle Rosji i nierealnych pretensji przywódczych, tym skuteczniej obronimy własne interesy egzystencjalne.
Realizm zamiast marzeń
Polska nie posiada obecnie żadnego potencjału „imperiotwórczego”. Przede wszystkim przestrzennie jest ograniczona w swoich możliwościach ekspansji ze względu na geopolitykę większych od niej i silniejszych państw. Sama nie dysponuje siłą i zasobami, pozwalającymi prowadzić dynamiczną politykę skupiania wokół siebie. Wybujałe aspiracje i wola polityczna rządzących to za mało. Zwłaszcza, że polska scena polityczna jest „anemiczna”, jeśli chodzi o konceptualizację ról międzynarodowych. Brakuje jej uniwersalistycznego przesłania ideowego.
Z tradycji dawnej Rzeczypospolitej można byłoby na przykład zaczerpnąć swoisty „ekumenizm”, łączący różne wartości – etnosy, konfesje czy wzory ustrojowe. Ze względu jednak na przewagę innych uniwersalizmów, zwłaszcza zachodniego (neoliberalnego) i eurazjatyckiego (tradycjonalistycznego), polskiej specyfiki nikt nie uznaje za atrakcyjną. Do tego dochodzą głębokie, warunkowane historycznie uprzedzenia wobec polskości na Kresach Wschodnich, co tym bardziej odpycha sąsiadów wschodnich od Polski. Wygląda na to, że przez swoją błędną politykę wschodnią III RP bezpowrotnie straciła szanse na jakiekolwiek role przywódcze.
Niezależnie od tego, jakie będą losy państwa ukraińskiego, już dziś stawia ono na bliskie związki z Niemcami, Unią Europejską i atlantydami – USA i Kanadą. Widać, że Unia Europejska staje zdecydowanie w obronie interesów zachodnich agroholdingów na Ukrainie, mimo że to interesy polskich rolników powinny być dla niej ważniejsze. Wszak to Polska, a nie Ukraina jest członkiem tego ugrupowania integracyjnego.
Tragicznym paradoksem polskiej polityki jest to, że głęboko tkwiąca w pamięci zbiorowej niechęć i awersja do imperiów i imperializmu ogranicza jej aspiracje regionalne. Polska choćby ze względu na zademonstrowaną otwartość wobec Ukraińców mogłaby uruchomić swoją siłę przyciągania ze względu na atrakcyjność kulturową. Tymczasem wraz z entuzjastycznym otwarciem na jednych, Polska stawia mury wobec innych przybyszów. Widać zatem, że nie ma woli ani mocy jednoczenia, a raczej skłonność do dzielenia i różnicowania. Jest to sprzeczne z polityką unijną, której dążenia, nawiązujące do politycznej tradycji dawnych imperiów, nakazują jej się jednoczyć, poszerzać i oddziaływać na coraz szersze przestrzenie.
Antyimperialne przekonania polskich polityków sprzyjają zatem eurosceptycyzmowi, a nawet demontażowi „imperialnej” Unii Europejskiej na rzecz „antyimperialnej” Unii Suwerennych Państw. Tymczasem tragiczne doświadczenia z imperialnymi tendencjami mocarstw („szczytem” były rozbiory Rzeczypospolitej) powinny skłaniać Polaków do konsolidowania się wokół wspólnoty europejskiej takiej, jaka ona jest. Być może nie jest ona w stanie zapobiec odradzaniu się imperializmu wewnątrzeuropejskiego (na przykład ze strony Niemiec), ale stanowi mimo wszystko formę instytucjonalnego równoważenia interesów partykularnych i zbiorowych, co daje szansę stabilizacji kontynentalnej.
Prof. Stanisław Bieleń
Myśl Polska, nr 33-34 (13-20.08.2023)