W polityce by wygrywać trzeba mieć szczęście. Rzecz jasna dobrze mieć także program, kadry, zaplecze finansowe i organizacyjne. Jednak bez szczęścia ani rusz. Oczywiście mądrzy politycy sami dbają o to by szczęście im sprzyjało. Nie wszystko jednak da się załatwić. I nie wszystko da się wyjaśnić racjonalnie. Nieznany czynnik sprawczy objawia się co rusz, wprawiając w zakłopotanie mędrca, tego od szkiełka i oka.
Na brak szczęścia nie może narzekać nasza umiłowana partia matka. Co ciekawe, nie jest ono nacechowane naturą endogeniczną, lecz pochodzi z zewnątrz. I manifestuje się w postaci opozycji, która z punktu widzenia każdej władzy, jest po prostu doskonała.
Wydawałoby się, że bycie opozycją w Polsce jest zajęciem lekkim, łatwym i przyjemnym. Szczególnie obecnie. Rząd popełnia błąd za błędem, kluczowe reformy kończą się klapą, afera goni aferę. Premier pląta się w zeznaniach. Partyjni aparatczycy pasący się od lat na państwowych stołkach już dawno osiągnęli poziom bezczelności typowy dla fazy schyłkowej każdych rządów. A wszystkim steruje ze swojego gabinetu oderwany od rzeczywistości starszy pan. Do tego lata rozdawnictwa wyborczej kiełbasy sprowadziły na nas niespotykany od dekad kryzys. Inflacja zjada nasze pensje i oszczędności, rosnące koszty kredytu doprowadzają nas do ruiny. Wydawałoby się, że warunki są dla opozycji wręcz wymarzone. Że wystarczy być. I patrzeć jak słupki sondażów rosną same, bez żadnej ingerencji. Zdaje się jednak, że i to zadanie jest dla miejscowej (bo nie użyję słowa „naszej”) opozycji zbyt trudne.
W czasie gdy cena benzyny na stacjach paliw przekracza osiem złotych za litr, gdy podstawowy koszyk zakupów zdrożał z roku na rok o ponad 20%, gdy tona węgla kosztuje już 3 tysiące złotych i coraz części mówi się, że na zimę zabraknie gazu, Polacy oczekują pomysłów. Na szczęście główna partia opozycyjna ma już gotową odpowiedź na nasze problemy, troski i lęki: więcej LGBT. I swój program dzielnie wdraża, a nawet twórczo rozwija.
Wiadomo, że nic tak nie rozwiązuje realnych problemów Polaków jak barwne marsze odmieńców, które dzięki hojnemu wsparciu, także publicznych instytucji, od lat przetaczają się przez polskie miasta. Tym razem warszawską „paradę równości” połączono z ukraińskim KyivPride. W ten sposób udało się połączyć w jednym wydarzaniu wszystkie modne w pewnych kręgach trendy.
„Szliśmy po szacunek, równość, tolerancję. Dla wszystkich” – gorączkował się prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski. W jaki sposób przetoczenie się przez ulice miasta stadka intelektualnych owiec, radośnie upstrzonego przez kilkudziesięciu obscenicznych dewiantów, ma poprawić poziom szacunku, równości i tolerancji, tego już pan Trzaskowski nie wyjaśnił. Nie podejrzewam zresztą, by tego rodzaju refleksja zagościła w głowie prezydenta Warszawy.
No dobrze, ale to liberalne skrzydło Platformy – mógłbym zabawić się w adwokata diabła. Zatem oddajmy głos samemu liderowi PO. „Najbardziej dotkliwym doświadczeniem młodego pokolenia, to jest ta trudna do opisania duchota intelektualna i moralna, którą PiS zafundował Polkom i Polakom” – powiedział kilkanaście dni temu Donald Tusk. A zatem problemem nie jest na przykład brak perspektywy usamodzielnienia się poprzez zakup własnego mieszkania. Nie jest perspektywa zawodowa skazująca młodzież na korporacyjny wyścig szczurów. Problemem jest duchota intelektualna…
A co na to konserwatywne skrzydło Platformy? Ano nic, bo od dawna już nie istnieje. Związani z nim politycy sukcesywnie wyciekali z coraz bardziej dryfującej na lewo Platformy lądując między innymi w PSL-u. Obecnie, podobnie jak cała ta partia najwyraźniej nie mają pomysłu na siebie. Wypatrują jedynie tęsknie potencjalnego koalicjanta, który znów pomógłby przepełznąć im nad wyborczym progiem.
Takim partnerem może być Hołownia, którego polityczny projekt został odpalony zwyczajnie za wcześnie. Siłą tego typu ugrupowań jest ich świeżość. Ten efekt jednak z czasem mija, tym bardziej jeśli na zapleczu „świeżego” projektu tajemniczo objawiają się doskonale znane twarze. Hołownia, który na pokład swej partii wciągnął licznych rozbitków po „Nowoczesnej” i inne polityczne sieroty, sam przypieczętował swój los. Obecnie najwyraźniej nie mam pomysłu ani na siebie ani na Polskę.
Żadna z wymienionych sił politycznych nie przebija jednak lewicy. Wydawałoby się, że wrażliwi społecznie socjaliści w czasach kryzysu naturalnie rosną w siłę. Rozsmakowani w Marksie brodaci towarzysze i pełne zapału dziarskie towarzyszki mogliby skutecznie sączyć dziś, wystraszonym i ogłupionym masom, komunistyczny jad. Jednak bez obaw, to się nie wydarzy. Większość spośród posłów (płci wszelakich) Lewicy, robotnika widziała co najwyżej z daleka, albo na ekranie monitora. Z całą pewnością też z takowym nie rozmawiała. Bo i o czym? I gdzie? Taki robotnik nie chodzi na solowe latte do modnej kawiarni i nie rozmawia o modnych książkach, które warto kupić (choć niekoniecznie czytać). Dlatego prawdziwy socjalista zamiast zajmować się jakimiś ciemnymi i śmierdzącymi robolami zajmuje się dziś rzeczami prawdziwie ważnymi: mniejszościami seksualnymi, walką z ociepleniem klimatu i wprowadzaniem do języka koszmarnych nowotworków.
Na tle pozostałych partii opozycyjnych wyróżnia się Konfederacja. Mianowicie stoi na krawędzi rozpadu. Konfederacja, jak każda spółka działała dość sprawnie dopóki przynosiła zyski a wspólnicy nie kantowali się wzajemnie w jakiś szczególnie ordynarny sposób. Ten drugi czynnik należy jednak już do przeszłości. Pozbawiony politycznego wpływu i udziału w dotacyjnym „torcie” Korwin coraz bardziej skłania się do porzucania projektu. W kontekście coraz częstszych głosów o politycznej emeryturze JKM może to oznaczać w tej przestrzeni nowe otwarcie. W ten sposób chytry plan wiecznych chłopców z Ruchu Narodowego, którzy od miesięcy aż tuptają by ogrzać się w splendorze władzy, może spalić na panewce. Tym samym PiS-owi może w następnej kadencji zabraknąć koalicjanta i kilkunastu poselskich mandatów do uzbierania większości.
Jak widać rodzima opozycja różni się od siebie z w sposób zasadniczy. Jest jednak czynnik, który łączy wszystkie, na co dzień zwaśnione ugrupowania. Jest nim brak jakiegokolwiek pomysłu na Polskę. Tymczasem PiS pomysł na Polskę ma, jakkolwiek jest to pomysł zły. Bowiem wymarzona Polska Kaczyńskiego to państwo socjalne, etatystyczne gdzie głównym pracodawcą jest państwo, a zaradne jednostki budzą nieufność. To państwo gdzie władza jest silna i stoi poza kontrolą obywateli. To państwo gdzie prawo jest wyłącznie fasadą, gdzie wolność słowa, sumienia i zgromadzeń są tylko pustymi frazesami. Gdzie człowiek jest niczym a partia jest wszystkim. Taki mix PRL i sanacji, w udany sposób łączący wady obu systemów.
Ten model jest już obecnie wdrażany, a w razie kolejnego wyborczego zwycięstwa PiS będzie ugruntowany. Alternatywą zaś wcale nie jest powrót do status quo ante, ale chaos, którego gwarantem jest obecna opozycja.
Paradoksalnie w całym tym dramatycznie złym obrazie tkwi jednak ziano nadziei. Mianowicie osiągnęliśmy dno. Natomiast dno upadku zawsze jest punktem zwrotnym, po którym przychodzi poprawa. Pytanie jedynie, czy nadejdzie zanim do końca zmarnujemy swoje państwo?
Przemysław Piasta
Przemysław Piasta
Historyk i przedsiębiorca. Prezes Fundacji Narodowej im. Romana Dmowskiego. Autor wielu publikacji popularnych i naukowych.