Od dawna upominam się o to, abyśmy starali się mieć własne zdanie zwłaszcza w sprawach ważnych oraz – co szczególnie potrzebne – nieważnych. Od ponad trzydziestu lat powtarzamy cudze poglądy, oceny i prognozy, co nam daje (jakoby) przepustkę do „świata Zachodu”.
Postawa ta jest prosta do wytłumaczenia: potrzebujemy zaakceptowania i dopuszczenia do „dobrego towarzystwa”, bo uważamy się za gorszych. Naszą przepustką ma być uległość i gorliwe powtarzanie tego, co mówi owo dobre towarzystwo. Chcemy być przez to wysłuchani i zwłaszcza pochwaleni: mamy być tacy sami jak ONI. Dobrowolnie przyjęta postawa plagiatora jest zarazem wyrzeczeniem się umiejętności samodzielnego formułowania diagnoz a nawet krytycznej oceny „zachodnich” i poglądów prognoz.
Dyskusje nie tylko publiczne, ale również „naukowe” – sprowadzają się do negacji i dyskredytowania wszystkiego, co nie powtarza lub nie wspiera tych ocen i poglądów, które my uważamy za reprezentatywne dla „Zachodu”. Demonizowany i piętnowany jest każdy odstępca. Niedoścignionym wzorcem tych postaw jest oczywiście GAZWYB i inne „wolne” i „reżimowe” Gazety, powielające tenże sposób „debaty”. Minione trzy miesiące są tego najlepszym, wręcz klinicznym przykładem, bo „wolne media” sięgnęły tu wyżyny doskonałości: każdego kto nie będzie gorliwie powtarzać tego, co aktualnie głosi „światowe przywództwo”, należy zakrzyczeć i uciszyć. Skutecznie, bez reszty i prawa do Canossy. Tu zapadają ostateczne wyroki i nie podlegają rewizji.
Czasami nasi plagiatorzy starają się twórczo rozwinąć powtarzane myśli, aby zyskać pochwałę za prozachodnią gorliwość. I tu dopiero zaczynają się katastrofy, bo najczęściej owo rozumienie obnaża absurd powtarzanych przez nas „zachodnich” diagnoz lub prognoz. Dam przykład: „światowe przywództwo” (podczas wizyty w Warszawie) ogłosiło, że wojna na Ukrainie będzie długa, czyli nie będzie miała końca i władzom w Kijowie nie wolno prowadzić tu samodzielnej polityki pokojowej. Podział ról jest tu klarowny: my dajemy wam broń i pieniądze, wy musicie walczyć bez względu na skalę zniszczeń i masowy exodus ludności. „Światowe przywództwo” nie może mieć tu innej doktryny: szybkie zakończenie części zbrojnej tego konfliktu będzie zinterpretowane (słusznie) jako klęska pomajdanowej Ukrainy, która została zmuszona do zawieszenia a nawet faktycznego złożenia broni.
Pacyfikacja nastąpiłaby już dawno, prawdopodobnie na lepszych warunkach od tych, które kiedyś zakończą ten konflikt. Jest tu pewna analogia: bolszewicy na przełomie 1919 i 1920 roku proponowali Polscy warunki pokoju korzystniejsze od tych, które uzyskaliśmy w Traktacie Ryskim w 1921 roku. Z tego co wiem, to na nasz ówczesny kompromis „zimowy” (przełom 1919 i 1920) nie zgodziły się „mocarstwo zachodnie”. Celem owego przywództwa jest niedopuszczanie do zakończenia konfliktu na Ukrainie, które – nawet gdy kiedyś nastąpi – jest już obiektywnie klęską obu stron tej wojny, przy czym skala wyniszczenia Ukrainy jest czymś zupełnie nieporównywalnym ze stratami Rosji.
Aby oddalić finał tej klęski, (który jest też klęską amerykańskiej polityki) trzeba podtrzymywać tę wojnę. Jest to zgodne z tradycyjną doktryną wojenną obowiązującą w Stanach Zjednoczonych od co najmniej sześćdziesięciu lat: najpierw trzeba wesprzeć finansowo i militarnie jedną ze stron wojujących, potem należy możliwie najdłużej podtrzymywać ten konflikt, aby jego zakończenie (czyli klęskę wspieranej strony) podrzucić kolejnemu prezydentowi. Przykład Afganistanu był bardzo pouczający: po dwudziestu latach idiotycznej wojny, wyniszczeniu tego kraju i całkowitym zużyciu wszystkich proamerykańskich reżimów, ktoś musiał „zjeść tę żabę”. Padło na Bidena, który teraz odbudowuje rękami i krwią Ukraińców swój wizerunek supermocarstwa.
Wojna na Ukrainie musi więc potrwać co najmniej kilka lat, czyli dostatecznie długo, aby po całkowitym wyniszczeniu lub ucieczce wszystkich, którzy będą jeszcze chcieli umierać za pomajdanowską Ukrainę, można było zostawić jej upokarzające zakończenie politycznemu przeciwnikowi. Ów scenariusz może stać się nieaktualny z obiektywnych przyczyn, oczywiście wewnątrzamerykańskich: obecny prezydent nie tryska zdrowiem, plecie głupstwa, które poprawiają jego urzędnicy, drożyzna i narastający bunt społeczny oraz wojna rasowa mogą okazać się ważniejsze niż odbudowa wizerunku supermocarstwa – pożyjemy, zobaczymy.
Tymczasem nasi gorliwcy, chcący się przypodobać „przywództwu”, proponują integrację polityczną Polski – konfederację a nawet federację z Ukrainą – nie rozumiejąc, że nikt na Zachodzie (ani tym bliskim, europejskim, ani tym atlantyckim) nie chcę tego scenariusza w wersji pokojowej. W fazie militarnej – tak: nie mają nic przeciwko temu abyśmy „prywatnie” wplątali się w tę wojnę, zwłaszcza że już to robimy, ale na własny rachunek: nie jako członek NATO; przecież nam jasno powiedziano, że będzie bronione terytorium państw należących do tego paktu: nic więcej.
Gdy nielubiane i w zasadzie zwalczane przez liderów Starej Europy prawicowe rządy w Warszawie zaangażują się bezpośrednio w działania wojenne, może to tylko je dostatecznie osłabić, ale w perspektywie doprowadzić do wymiany na bardziej „proeuropejskich” polityków. Gdyby już wybrano kandydata do tej roli, nasza „nowa polityka wschodnia”, czyli zgodnie z zaleceniem „światowego przywództwa” finansowanie wielomilionowej rzeszy uchodźców oraz podtrzymywaniem fazy zbrojnej tego konfliktu, znalazłaby się w koszu. Przecież zakończenie, czy nawet zawieszenie części zbrojnej tego konfliktu będzie wiązać się z powrotem uchodźców; w ten sposób pozbyliśmy się dwóch ciężarów, na które nas nie stać i płacimy za to drożyzną i w nieodległej być może perspektywie turbulencjami politycznymi.
Najważniejsze jest to, że Stara Europa i jej agenda w postaci organów UE chcę szybkiej pacyfikacji i od niej uzależnia odległą, ale jednak perspektywę członkostwa Ukrainy we Wspólnocie. Tu jesteśmy również na kursie kolizyjnym nie tylko z Brukselą ale i najważniejszymi stolicami tego prawdziwego, europejskiego Zachodu.
A wracając do problemu, który rozpoczyna niniejszy tekst: nasze naśladownictwo i uległość wobec „światowego przywództwa” jest nie tylko szkodliwe dla nas, zwykłych obywateli, ale może politycznie znokautować a nawet wyeliminować obecną większość parlamentarną. Ponoć pomysł politycznej integracji z Ukrainą naszego kraju jest kolejną wersją mniejszego „międzymorza”, który zrodził się w Waszyngtonie, czyli nie jest naszą oryginalną myślą polityczną. Ciekawe gdzie będą władze tego tworu: na pewno nie w Warszawie czy Kijowie, bo przypomnę, że ambasadorzy Stanów Zjednoczonych w Polsce (była i obecny) niedawno zaproponowali, aby sekretariat „Trójmorza” był poza granicami tworzących ten związek państw (na prawdziwym Zachodzie).
Witold Modzelewski