FelietonyZałożenie

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

Gdy jesienią 2013 roku na Ukrainie rozpoczęła się rewolta skierowana swoim ostrzem w istocie przeciwko rosyjskim wpływom; i już po skutecznej zmianie kijowskiego reżimu, a przed inkorporacją Krymu oraz buntem w Donbasie – na potrzeby własnych analiz przyjąłem ryzykowne założenie, że ostatecznym zwycięzcą tego w rzeczywistości amerykańsko – rosyjskiego sporu będzie Kreml.

Przy czym pomocnicza teza sprowadza się do przeświadczenia, ze jeśli Moskwa nie przegra, to znaczy dojdzie w końcu do jakiegoś kompromisu, będzie to niewątpliwie jej zwycięstwo, choćby dlatego iż należy uznać ją za stronę relatywnie słabszą. Od tamtego historycznego momentu minęło już ponad osiem lat, aż doszło do ostatniej wojny. Jej przyczyny, przebieg i skutki można naświetlać w różny sposób; stawiać również odmienne prognozy, ferować oceny, ale jedno spróbujmy ogłosić na pewno: jest to ten sam rosyjsko – anglosaski konflikt.

I nieważne czy chodzi o odwleczony bój między pogromcami III Rzeszy, czy może kolejną trzecią światową batalię, będącą podsumowaniem tak zwanej zimnej wojny. Można także uznawać – co szereg razy już w MP czyniłem, że chodzi o cywilizacyjne zmagania miedzy lądem, a morskimi kulturami, na co mamy wiele historycznych przykładów. Wielowątkowy charakter konfliktu ma to do siebie, że wszystko to co wyżej zaledwie zarysowałem ma w tym przypadku miejsce. Biorąc to pod uwagę warto przede wszystkim starać się rozważyć, a jaka jest sytuacja Polski, naszej ojczyzny? Na skutek wielu przełomowych zdarzeń, od 1989 roku staliśmy się częścią Zachodu, ściślej zaś świata euroatlantyckiego, pod niepodzielnym przywództwem Anglosasów ze stolica w Waszyngtonie.

Hegemonia Stanów Zjednoczonych jest oczywista, a ich europejskie problemy są drugorzędne, zaś przywództwo nad tym konglomeratem nie podlega podważaniu. Jest to jednak tylko obraz regionu; sytuacja na świecie jest już dość zdecydowanie inna. Wojna trwa też o to, by przy pomocy atlantyckiej dźwigni poprawić pozycję USA w globalnym wymiarze. W tak mocno zdeterminowanych okolicznościach możliwości uprawiania przez Polskę swobodnej gry geopolitycznej były dość znikome. Skoro oko suwerena padło na Warszawę, wasal z góry stał na straconej pozycji. Trzeba tylko przemyśleć czy w tym tak mocno ograniczonym zakresie, warszawskie rządy przynajmniej starają się zrobić wszystko, by zbytnio nie pogarszać naszych perspektyw. Sadzę, że nie, ale to trochę inny temat. W każdym razie faktyczny efekt rozgrywki jest obecnie taki, że znaleźliśmy się w położeniu bez nawet względnego wyjścia. Wedle zasady: tak źle i tak niedobrze.

Na czym zatem to polega? Jeśli – jak zakładam – wygra Rosja, wtedy Ameryka opuści nie tylko Ukrainę, ale tez Europę Centralną. Ale ten w końcu dość ważny region zostanie przecież jakoś „zagospodarowany”. Ani Polska, ani Czechy nie są Rosji do niczego potrzebni, na wokandę ze zdwojoną siłą powróci koncepcja Mitteleuropy. Choćby dlatego, iż innej możliwości nie będzie. Zapanuje miękka hegemonia liberalnych Niemiec, bez Bismarcka i różnych atawizmów, z ich strony.

A co zdarzy się jeśli wygrają Stany? Będzie jeszcze gorzej! Amerykański sukces w wojnie z Rosją doprowadzi do tego, że Ukraina zdetronizuje Polskę jako jej głównego sojusznika Międzymorza. W takich okolicznościach znajdziemy się faktycznie miedzy Kijowem, a Berlinem, który musi też zostać przecież jakoś wynagrodzony. Bez niemieckiego bowiem wsparcia sukces w stepowej wojnie byłby praktycznie niemożliwy. Z oczywistych powodów kijowskie kierownictwo zostanie wyposażone w ważniejsze numery telefonów do centrali, niż ci uciążliwi warszawscy politycy. Zwłaszcza, że i też sympatia Izraela uplasuje się po tamtej stronie. Takie właśnie wnioski wydają mi się oczywiste…

Antoni Koniuszewski

fot. iz.ri

Myśl Polska, nr 23-24 (5-12.06.2022)

Redakcja