PolskavariaGorlicka: coraz mniej prestiżu na studiach

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

Niemal co drugi Polak w wieku 25 – 34 lat ma wyższe wykształcenie[i]. Dla porównania, w czasach PRL dyplomem ukończenia szkoły wyższej mogło się pochwalić niespełna 9% naszych rodaków[ii]. Zwiększenie udziału osób z wyższym wykształceniem w naszym kraju łączy się zazwyczaj z powstaniem wielu prywatnych uczelni w okresie transformacji ustrojowej w 1989 roku, zmianami w systemie edukacji, modyfikacjami zasad rekrutacji na studia ogółem i zmianami na rynku pracy. Zwiększony napływ kandydatów na uniwersytety, poszerzenie oferty edukacyjnej o wiele niszowych kierunków, system stypendialny a przede wszystkim położenie nacisku na dydaktyczną funkcję uniwersytetów spowodowały, iż wytworzyło się w polskim społeczeństwie przekonanie o wręcz niezbędności dyplomu magistra.

Sylwia Gorlicka
Powszechność czy bylejakość?

Poszerzenie braci studenckiej za pomocą szeregu ułatwień wstępowania na uniwersytety przez maturzystów, przełożyło się niestety na stopniowe obniżanie poziomu trudności opanowania wykładanych przedmiotów, a w dalszym ciągu – na drastyczną dewaluację stopni i tytułów zawodowych oraz naukowych. W dobie Polski Ludowej sam status studenta w odbiorze społecznym nadawał prestiżu. Osoba z legitymacją studencką czy dyplomem potwierdzającym uzyskanie tytułu magistra uchodziła za wysoce kompetentną, a jej doświadczenie naukowe przekładało się wymiernie na awans zawodowo-społeczny. Współcześnie – nawet w dyskursie publicznym – status studenta postrzegany jest raczej w kategoriach „przedłużonego dzieciństwa”, a nawet pretekstu do nie podejmowania pracy zawodowej, a co za tym idzie, usamodzielnienia się od rodziców.

System przyjmowania absolwentów szkół średnich utracił niemal wszelkie narzędzia rekrutacji, tj. unika się stosowania egzaminów wstępnych zarówno na studiach I, jak i II stopnia, zaś na mniej uczęszczanych kierunkach wręcz postrzega się jakąkolwiek weryfikację wstępną wiedzy i umiejętności kandydata jako „odstraszającą” i obniżającą ich atrakcyjność.

Zdziecinnienie uniwersytetu

Uniwersytety od lat 90. XX wieku w coraz większym stopniu stawały się placówkami dydaktycznymi niż badawczymi[iii], co w rezultacie uczyniło z nich w odbiorze społecznym rodzaj szkoły wyższej niewiele różniącej się od szkoły średniej. Wysoka dostępność miejsc na rozmaitych kierunkach, nie tylko rozdrobniła poszczególne dyscypliny nauki, czyniąc wiele kierunków tak skrajnie wąskimi, iż stały się one wręcz „sztuką dla sztuki” bez możliwości wykorzystania owej wiedzy na rynku pracy. Przyczyniła się do powszechności tytułu magistra. Niestety, nadmierna liczba studentów doprowadziła do powstania dwóch procesów, zachodzących w praktyce w salach wykładowych: obniżeniu wymagań i oczekiwań odnośnie stopnia trudności opanowania materiału oraz obszaru wiedzy, a także ukształtowania się specyficznych dla wcześniejszych etapów nauki relacji studentów z wykładowcami i promotorami.

Duża ilość uczniów w klasie przekłada się negatywnie na poziom intelektualny zajęć. Prawda ta znana jest od stuleci, stąd przewaga szkół prywatnych, z ograniczoną liczbą uczniów oraz indywidualnych lekcji nad tymi w dużych, wręcz przeludnionych szkołach państwowych. Niestety problem ten dotknął również samych uniwersytetów, a wspomagany jest poprzez minimalne limity potrzebne do uruchomienia danego kierunku studiów[iv]. Zajęcia uniwersyteckie przypominają lekcje w najbardziej przepełnionych szkołach podstawowych i średnich. Zanonimizowany student, któremu nie sprawiło żadnego wysiłku dostanie się na kierunek, a z punktu widzenia profesora – jest on wielką niewiadomą pod względem kompetencji – zajmuje się wszystkim oprócz treści zajęć. Dopomagają w tym nowoczesne technologie takie jak urządzenia mobilne podłączone do Internetu, w którym (jak wiadomo) student znajdzie odpowiedź na każde pytanie.

Choć nauczyciele akademiccy starają się oferować sylabus, którego wypełnienie niemożliwym jest z pomocą jedynie źródeł internetowych, stopniowo obniżają standardy nawet ewaluacji stanu wiedzy swych podopiecznych. Coraz częściej zdarza się, że nauczyciele akademiccy tolerują zjawisko ściągania na kolokwiach i egzaminach, studenci coraz mniej kryją się ze swoją nieuczciwością, zapowiadana jest treść pytań, które pojawią się na sprawdzianie (niegdyś podawano jedynie zagadnienia, które zostaną poruszone na teście), rezygnacja ze stosowania pytań otwartych, unikanie przeprowadzania egzaminów ustnych (choć forma ta z pewnością tworzy dodatkową, czasochłonną pracę) czy możliwość wielokrotnego poprawiania ocen końcowych.

Profesorowie rezygnują nawet z wpisywania złych ocen do systemu USOS, gdyż poprawienie miernej noty łączy się z wyciągnięciem jedynie średniej z pierwszej i drugiej oceny. Odbiega się od tego w praktyce w celu podwyższenia średnich ocen studentów. Rzadkością jest wyciąganie jakichkolwiek konsekwencji z nieterminowości studentów, nieprzygotowania ich do zajęć czy niewywiązywania się studentów z ich podstawowych obowiązków. Nauka na uniwersytecie staje się w rezultacie rodzajem „wymuszania” pracy na studentach, choć zgodnie z założeniami i ideą uczelni, chęć studiowania powinna płynąć ze strony samych uczących się, a ich pragnienie poszerzania wiedzy i horyzontów stawać się motywacją dla samodoskonalenia się również ich nauczycieli. Tymczasem wygląda to jak kolejny obowiązkowy (choć w teorii nieobowiązkowy) etap edukacji ze znudzonymi odbiorcami zasiadającymi w pomazanych niekiedy ławkach sal wykładowych. Pomazanych, gdyż patologiczne zachowania, wyniesione z wcześniejszych etapów nauki przenoszone są do murów akademickich.

Wykładowca jak szkolny nauczyciel

Ogromne pod względem liczebności grupy rówieśnicze skutecznie rugują z zajęć część powagi, która powinna być elementem dystynktywnym szkoły wyższej. Łatwe do zdania egzaminy i traktowanie kolokwium jak kolejnej „klasówki” w drodze do uzyskania (stosując studencki żargon) „papierka” oddziałuje na odbiór wykładowcy przez słuchaczy. Otóż pozwalający na ściąganie i nieprzygotowywanie do zajęć profesorowie stają się w oczach studentów kolejnym nauczycielem, niczym nie różniącym się od pana czy pani z liceum. Próby ratowania wizerunku za pomocą krytykowania świeżo upieczonych studentów za nieadekwatne zwroty w korespondencji zdają się wręcz groteskowe. Czymże bowiem jest poprawnie zatytułowany przez studenta doktor habilitowany, który i tak nie wymaga choćby powierzchownej znajomości zadanej literatury, a poprawki mogą ciągnąć się wręcz w nieskończoność?

Gdy sama uczestniczyłam w warsztatach dydaktycznych dla osób pragnących w przyszłości pracować jako dydaktycy, usłyszałam, że modele inne niż ten obecny na polskich uczelniach, w duchu „zachodnioeuropejskim”, są niemożliwe do wdrożenia. Wynikać miałoby to z faktu, że stosunki typu mistrz – uczeń są jakoby trudne do zniesienia na poziomie psychicznym dla europejskiego, zatem i polskiego, wyemancypowanego studenta, który szuka w promotorze partnera a nie mistrza. Odnieść można jednakże wrażenie, że nie widzi w nim ani mistrza ani nawet partnera, bowiem relacje na linii wykładowca / promotor – student kształtują się wedle standardów licealnych.

Profesor bez autorytetu

Modele dalekowschodnie, oferujące typowy kult mistrza np. sensei/  senpai[v] w przypadku Japonii, gdzie istnieje szczegółowo uregulowany zestaw zasad dotyczących relacji senpaikōhai[vi], nadają takim stosunkom godności, wzajemnego szacunku, zaufania a nawet elementów transcendentnych. Przekazywanie wiedzy, nauka i współpraca, reprodukcja kadr naukowych odbywa się w atmosferze nieco może patetycznej, jak na nasz, europejski gust, lecz oferuje pogłębione rozważanie choćby własnej roli społecznej i zawodu przez profesora (nauczyciela), ale również ucznia (studenta, potem doktoranta). Mistrz osiąga tą drogą satysfakcję i poczucie, iż jego dorobek znajdzie kontynuację, a wysiłek ma sens. Wiąże się to z wieloma wyrzeczeniami ze strony przede wszystkim ucznia (musi wykazywać on wysoki stopień dyscypliny i zrozumienie, że w ramach hierarchii obowiązuje go odpowiedni savoir-vivre, ale w zamian kształtuje swój charakter i empatię). Mimo to, od wieków system ten znajduje swoje zastosowanie również poza akademiami.

Wprawdzie nie byłyby takie zasady łatwo przyswajalne w warunkach europejskich, lecz zważywszy na obniżający się autorytet wykładowcy w naszym kraju, zdaje się, że zmiany są potrzebne. Problem poszanowania pracy wykładowcy i prestiż profesora w Polsce zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do prestiżu nauczyciela wczesnoszkolnego (nie ujmując godności i należytego szacunku dla pedagogów szkolnych, pełnią oni jednakże inną funkcję i na innym etapie rozwoju intelektualnego człowieka, dotyczą ich ponadto wyzwania wychowawcze, których zagadnieniem nie zajmują się na co dzień nauczyciele akademiccy). Nie mniejszym problemem wydaje się także oczywiście nadużywanie statusu np. opiekuna naukowego nad podopiecznym, skutkującym choćby wykorzystywaniem doktorantów do wypracowywania godzin dydaktycznych w imieniu swych promotorów za darmo. Kwestia ta jednakże została właściwie usunięta za pomocą tzw. Szkół Doktorskich, w ramach których wprowadzono rozwiązania zapobiegające tego typu nadużyciom.

Potrzebne są pilne zmiany

Nie lepiej sytuacja wygląda ze zwalczaniem zjawiska plagiatu. Znane są praktyki unikania wydawania w formie książki prac dyplomowych również tych „wyższej rangi” przez dekadę w celu uniknięcia konsekwencji uznania tekstu za plagiat, którym zazwyczaj on się okazuje. Pobłażliwe traktowanie studentów, którzy nawet nie starają się ukrywać, iż ich prace zaliczeniowe są kompilacją treści wyciągniętych z Wikipedii (nie dbają nawet o ujednolicenie czcionki przed wysłaniem tekstu do wykładowcy) przez profesorów negatywnie oddziałuje na postrzeganie takiego uczonego – dydaktyka w społeczeństwie, w którego oczach powinien uchodzić za osobę szczególnego zaufania publicznego.

Należałoby zatem zastanowić się nad tym jak powinna wyglądać w przyszłości rekrutacja do szkół wyższych. Czy ilość miejsc na kierunkach jest właściwa, czy warto byłoby dopilnowywać lepszych standardów ewaluacji osiągnięć studentów i doktorantów, wykazywać się mniejszym stopniem pobłażania wobec „żaków”. Może uczyniłoby to zawód wykładowcy na nowo prestiżowym, status studenta cieszyłby się uznaniem, a drwiny z dyplomu magistra stałyby się przeszłością.

Sylwia Gorlicka

[i] Coraz mniej osób kończy studia. Polska w połowie europejskiej stawki, https://www.bankier.pl/wiadomosc/Wyksztalcenie-wyzsze-w-2020-r-Polska-w-polowie-europejskiej-stawki-8142230.html, 04.11.2021.

[ii] Ile procent Polaków ma wyższe wykształcenie?, https://ebiznes.org.pl/ile-procent-polakow-ma-wyzsze-wyksztalcenie/, 04.11.2021.

[iii] Obecnie stają się również ośrodkami komercjalizacji wyników badań naukowych.

[iv] Limity takie obowiązują nawet bardzo niszowe kierunki studiów, które z założenia miały kształcić kilkoro do kilkunastu absolwentów rocznie, choćby z powodu proporcjonalnie mniejszego zapotrzebowania na rynku pracy dla danej specjalizacji. W rezultacie przewagę otrzymują kierunki „oblegane”, które stają się wręcz fabrykami absolwentów danej dyscypliny przepełniając nimi rynek, równolegle likwidując kierunki mało popularne, lecz niezwykle przydatne.

[v] „Nauczyciel”, „mistrz”, a w dosłownym tłumaczeniu „ten, który urodził się wcześniej”.

[vi] Relacja nauczyciel – uczeń lub senior – junior. Nieformalna hierarchiczna relacja interpersonalna występująca w organizacjach, stowarzyszeniach, klubach, firmach i szkołach japońskich. Koncepcja ta ma swoje korzenie w nauczaniu konfucjańskim, ale rozwinęła się, by ostatecznie stać się częścią kultury japońskiej.

Redakcja