WywiadyEskalacja konfliktu to nasz wspólny problem – rozmowa Algirdasem Paleckisem

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

Czy może pan pokrótce opowiedzieć o sprawach karnych i represjach, które spotkały pana w związku z działalnością publiczną? Mało się u nas słyszy o tego rodzaju problemach z demokracją na Litwie…

– Preludium spraw przeciwko mnie nastąpiło jeszcze w 2010 roku, po tym, jak udzieliłem wywiadu jednej z litewskich rozgłośni. Tematem rozmowy były wydarzenia z 1991 roku w Wilnie. Przypomnę, że wówczas w starciach wojsk radzieckich z litewskimi cywilami zginęło 14 osób. Dziś mówi się o tym jako o zamieszkach, a tak naprawdę chodziło o to, że wojsko chciało przywrócić kontrolę nad wieżą telewizyjną, którą wcześniej przejęły siły niepodległościowe. To był taki okres przejściowy. Powiedziałem we wspomnianej audycji, że okazuje się, iż wówczas „swoi strzelali do swoich”. Przywołałem relacje niektórych świadków, którzy twierdzili, że część ofiar zabito w dość dziwnych okolicznościach. Stanąłem za to przed sądem, który skazał mnie na karę grzywny równowartości obecnych 3000 euro za to, że rzekomo zaprzeczałem okupacji radzieckiej. Nadal jednak zajmowałem się działalnością dziennikarską i politologiczną, badałem wydarzenia 1991 roku. Spotykałem się z uczestnikami tych zdarzeń na Litwie i w Rosji (niektórzy byli wojskowi mieszkają dziś w Rosji). W październiku 2018 roku przyszła po mnie do domu policja i zostałem aresztowany. Usłyszałem zarzut szpiegostwa na rzecz Rosji. Okazało się, że – według nich – moje dociekania w sprawie wileńskich wydarzeń z 1991 roku to szpiegostwo. Miałem rzekomo zbierać jakieś dane osobowe prokuratorów, którzy prowadzili śledztwa w tej sprawie, i rzekomo chciałem te informacje przekazać Rosji. Do tej pory jednak, a minęły już trzy lata, nie przedstawiono na to żadnych dowodów. Zazwyczaj w przypadku szpiegostwa należy wskazać na jakąś konkretną informację, którą podejrzany pozyskał i przekazał zagranicznemu wywiadowi. Nie znaleziono u mnie żadnych informacji, ani prywatnych, ani służbowych, na temat tych prokuratorów. Chodziło po prostu o to, by ukarać mnie za moją działalność.

Od tragicznych wydarzeń w Wilnie minęło ponad 30 lat. Jak pan sądzi, dlaczego są one tak istotne dla władz i służb bezpieczeństwa Litwy dzisiaj?

– W dalszym ciągu niektóre pytania w sprawie tych wydarzeń pozostają bez odpowiedzi. Poza tym zdarzenia te stanowią fundament obowiązującej ideologii państwowej Litwy – rusofobii. Przedstawia się je jako agresję żołnierzy radzieckich / rosyjskich na ludność cywilną, a ich ofiary jako ofiary armii rosyjskiej. Tymczasem nie wszystko jest takie proste. Gdy zaczynasz bliżej się temu przyglądać, pojawia się wiele pytań. Nie mogę o tym na razie mówić, bo wciąż trwa mój proces. Władze chcą jednak, by wszystko prezentować w barwach czarno-białych. Chcą przedstawiać te zdarzenia jako agresję ZSRR przeciwko niepodległej Litwie, a ich ofiary jako ofiary tej agresji. Taka interpretacja jest najwygodniejsza dla obecnych władz, również dlatego, że dążą one do konfliktu z Rosją.

A na ile kodeks karny obowiązujący na Litwie ustanawia obowiązującą interpretację tych zdarzeń?

– W 2009 roku wprowadzono do Kodeksu karnego art. 170, który wyraźnie określa ramy obowiązującej interpretacji, która stanowi, że była to agresja ZSRR przeciwko Litwie. Każdy, kto je neguje lub nawet pomniejsza ich wagę (cokolwiek by to nie oznaczało), naraża się na karę grzywny lub więzienia do dwóch lat. Przepis dotyczy też wejścia Litwy w skład Związku Radzieckiego w 1940 roku, zakazując negowania okupacji radzieckiej. Wprowadzenie takich przepisów wywołało sprzeciw wśród historyków, którzy stwierdzili, że w tej sytuacji ryzykowne jest pisanie książek na ten temat, bo grożą za to postępowania karne.

Czyli cenzura dotyczy też prac naukowych?

– Na to wygląda. Wielu znanych historyków już stwierdziło, że unikają tego tematu, bo może się to skończyć dla nich więzieniem.

Skoro mówimy o historii, pana dziadek Justas Paleckis był w 1940 roku prezydentem i premierem Litwy, a następnie przewodniczącym Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej aż do 1967 roku. Pana ojciec Justas Vincas Paleckis był przez wiele lat radzieckim dyplomatą, a w niepodległej Litwie parlamentarzystą i posłem do Parlamentu Europejskiego. Czy dorastanie w takiej rodzinie wpłynęło jakoś na pana zaangażowanie w sprawy publiczne?

– Bez wątpienia. Miałem zaledwie 9 lat, gdy zmarł mój dziadek, ale i tak rozumiałem, że był on bardzo znanym i ważnym politykiem. Fakt, że wszyscy w mojej rodzinie byli zaangażowani publicznie, sprawił, że rozumiałem, iż trzeba pracować na rzecz dobra wspólnego. Mój ojciec poparł niepodległość Litwy i był przez wiele lat doradcą prezydenta Algirdasa Brazauskasa ds. polityki zagranicznej. Dziś jest już na emeryturze, ale fakt, że był zawsze socjaldemokratą, też na mnie jakoś wpłynął.

Przez lata pracował pan w litewskiej dyplomacji. Co sprawiło, że zdecydował się pan na przejście do polityki?

– To było na początku 2003 roku, miałem już ponad 30 lat. Kierowałem wówczas Wydziałem Europy Zachodniej MSZ, wcześniej pracowałem w Brukseli. Dyplomacja ma dość wąskie ramy i, choć też jest interesująca, polityka wydawała mi się ciekawsza. Poza tym, nie podobało mi się to, że nasza polityka zagraniczna była zorientowana wyłącznie na Zachód. Bardzo sceptycznie odnosiłem się do moich kolegów z MSZ, którzy popierali wstąpienie do NATO. Członkostwo w Unii Europejskiej wówczas jeszcze i ja popierałem. Ale co do NATO, zdawałem sobie sprawę, że przystąpienie do tego sojuszu nie jest dla Litwy korzystne, że powinniśmy zachować neutralność na wzór skandynawski czy austriacki. Tak byłoby lepiej dla całego regionu, ale też dla Zachodu i Wschodu.

Zajmował się pan negocjacjami przystąpienia Litwy do UE. Czy, patrząc z perspektywy lat, okazało się ono dla strony litewskiej korzystne?

– Popierałem wówczas integrację europejską. Wydawało mi się, że fundusze strukturalne, polityka spójności dają możliwość  krajom zapóźnionym doszlusowania do krajów rozwiniętych. Nie zdawałem sobie jeszcze wówczas sprawy, że wszystko to ma swoją cenę. Tą ceną było zmniejszenie produkcji krajowej w przemyśle i rolnictwie. Z czasem doszedłem do wniosku, że ta cena okazała się za wysoka, bo wiązała się z utratą przemysłu, rolnictwa, floty morskiej. Myślę też, że błędem była rezygnacja z naszej waluty narodowej, lita. Powinniśmy pozostać przy walucie narodowej, jak Polska. Być może lepszy byłby również w tych sprawach pewien równy dystans do Zachodu i Wschodu.

Czy przyjęcie euro doprowadziło do dużego wzrostu cen na Litwie?

– Bardzo dużego. Choć władze zapewniały, że będzie inaczej, wzrosły one błyskawicznie i bardzo mocno. W latach 2014-2015 za euro płacono jakieś 3,5 lita, czyli nasza waluta była odrobinę mocniejsza od waszego złotego. Okazało się, że ceny w litach przekształciły się prawie w takie same ceny w euro. Czyli ceny niektórych towarów wzrosły dwu- a nawet trzykrotnie.

A na ile członkostwo w UE wpłynęło na bezpieczeństwo energetyczne Litwy?

– Gdy toczyły się rozmowy na ten temat, pracowałem w przedstawicielstwie Litwy przy UE w Brukseli. Okazało się, że poza kryteriami kopenhaskimi wstąpienia do UE, są jeszcze wymogi nieformalne. Jednym z nich było zamknięcie Ignalińskiej Elektrowni Jądrowej. Powstała ona jeszcze w czasach radzieckich i gwarantowała dostawy taniej energii elektrycznej. Niektórzy urzędnicy unijni mówili nam wtedy niemal otwarcie, że istnieje w UE silne francuskie lobby atomowe, które chce wyeliminować litewską konkurencję przed rozszerzeniem unii. Dlatego wyraźnie wskazywano nam na konieczność zamknięcia elektrowni i tak się wkrótce stało.

Czy możemy dowierzać oficjalnym statystykom, które pokazują ogromną skalę emigracji Litwinów na zachód Europy?

– Trudno powiedzieć, na ile te statystyki odzwierciedlają rzeczywisty stan. Na Litwie praktycznie w każdej rodzinie są osoby, zazwyczaj młode, które wyemigrowały. W 1990 roku mieliśmy 3,8 mln ludności, dziś jest oficjalnie 2,8 mln, czyli ubyło milion. Przyczyniła się także do tego śmiertelność, której poziom przewyższa poziom urodzeń. Widać to zresztą po opustoszałych wsiach i miasteczkach.

Na Litwie swego czasu pojawiały się regularnie niestandardowe, opozycyjne partie polityczne, jak choćby Porządek i Sprawiedliwość Rolandasa Paksasa, czy Partia Pracy Viktora Uspaskicha. Czy pojawienie się na litewskiej scenie politycznej tego rodzaju ugrupowań wciąż jest możliwe?

– Były to partie zbudowane na autorytecie jednej osoby. Pojawiały się nagle, a później okazywało się, że szybko integrowały się z systemem, szczególnie Partia Pracy. Integracja ta wymuszana była przez to, że ich liderzy nagle zaczynali mieć problemy sądowe. Partia Uspaskicha ma dziś 7-8% poparcia, a partia Paksasa całkiem się rozpadła. Przypomnę, że Paksasa w 2004 roku usunięto z urzędu prezydenta z powodu zupełnie niepoważnych zarzutów. Tymczasem chciał on po prostu dobrych relacji ze wszystkimi sąsiadami Litwy. Obecnie istnieje kilka ciekawych ruchów politycznych. Jest na przykład Związek Rodzin Litewskich opowiadający się za tradycyjnym modelem rodziny, przeciwko LGBT, choć narazie nie są oni partią polityczną. Powstaje też nowe ugrupowanie lewicowo-patriotyczne, Świt Sprawiedliwości, w którym ja też podjąłem działalność. Trzeba uczyć się na błędach z przeszłości: partia nie może opierać się wyłącznie na popularności jednego lidera, musi mieć wyrazisty program oraz powinna opierać się pokusom wejścia do grona formacji systemowych.

Ale przedterminowych wyborów parlamentarnych chyba nie będzie?

– Raczej nie. Nie chcą tego obecni parlamentarzyści. Następne wybory odbędą się za niecałe trzy lata, podobnie jak prezydenckie. Ale za rok będą wybory samorządowe. Rok temu Litwini wybrali rząd liberalno-konserwatywny, a w praktyce liberalny. Z kolei prezydentem został centrolewicowy Gitanas Nausėda, wyraźnie popierający Stany Zjednoczone i NATO.

To ciekawe, że zarówno premier Litwy Ingrida Šimonitė, jak i prezydent Nausėda, wywodzą się z sektora bankowego i finansowego. Czy Litwini mają aż takie zaufanie do ludzi z tej sfery?

– Ciekawe pytanie. Šimonitė przez całe życie była urzędniczką ministerstwa finansów. Nausėda z kolei pracował wiele lat jako analityk w jednym z banków skandynawskich. Przez dwadzieścia lat występował w mediach jako analityk finansowy i ekonomista. Ludzie nie rozumieli, że w rzeczywistości reprezentuje on interesy szwedzkiego Skandinaviska Enskilda Banken. Dostrzegali za to inne jego plusy – spokojny, pojednawczy i rzeczowy ton wypowiedzi, fakt, że był przystojny, wysokiego wzrostu. Wydawało się, że nie jest politykiem, bo ich się na Litwie nie darzy sympatią, lecz ekspertem, i dlatego ludzie na niego zagłosowali. Šimonitė z kolei była wiceministrem, a później ministrem finansów i ma wizerunek technokratki-menedżerki. Nie cieszy się zbyt wielką popularnością.

A co sądzi pan o Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – Związku Chrześcijańskich Rodzin Waldemara Tomaszewskiego? Był pan wicemerem Wilna w koalicji z tym ugrupowaniem.

– Tak, byłem wtedy w partii socjaldemokratycznej. W sprawach społecznych AWPL – ZChR stoi również na gruncie zasad sprawiedliwości społecznej. Regularnie uzyskuje w wyborach od 4 do 8%, choć ostatnio nie przekroczyli progu i uzyskali reprezentację wyłącznie w okręgach jednomandatowych. Jej problem polega na tym, że ogranicza się wyłącznie do elektoratu mniejszości polskiej. Tymczasem mamy do czynienia ze stopniowym procesem asymilacji; widzę, że coraz więcej polskich dzieci chodzi do szkół litewskich. Może to doprowadzić do utraty części poparcia AWPL – ZChR. Podoba mi się osobiście jej podejście do spraw społecznych, umiarkowane stanowisko w sprawach polityki zagranicznej, polegające na postulacie bardziej neutralnej postawy.

Polska i Litwa mierzą się z kryzysem na granicy z Białorusią. Jak porównałby pan politykę Wilna i Warszawy w tej kwestii?

– Podstawowa różnica polega na tym, że u was ta sytuacja doprowadziła do planu zwiększenia armii do 300 tysięcy, jeśli się nie mylę…

Tak powiedział szef partii rządzącej.

– Tak. U nas nie było tego rodzaju zapowiedzi. Nie było też ściągania takiej liczby wojsk, w tym zagranicznych, brytyjskich, na granicę. Zwiększono ochronę granicy, ale nie było takiej militaryzacji. Ale są też podobieństwa. Rządy naszych krajów wykorzystują sytuację do budowania własnego poparcia, jako walczących o bezpieczeństwo kraju. Wykorzystują ją też do oczerniania Białorusi. My nie mamy, takiego jak wy, konfliktu z UE w sprawach praworządności i wolności słowa, dlatego nasze władze są w kontakcie z Brukselą. Poza tym na waszej granicy doszło do większej koncentracji imigrantów, niż na naszej. My mamy na swoim terytorium ponad 4 tys. imigrantów, przetrzymywanych zresztą w nieludzkich warunkach. Myślę, że to jeszcze nie koniec tego kryzysu. Natomiast podobne są stanowiska naszych rządów w odpowiedzi na ostatnią rosyjską inicjatywę dyplomatyczną. Nausėda nawołuje do zwiększenia obecności NATO w regionie. Ja uważam, że to ślepa uliczka. Myślę, że trzeba usiąść do negocjacji i dążyć do odprężenia. Trzeba rozumieć, że Ukraina jest dla Rosji krajem szczególnym. Tymczasem mamy eskalację retoryki.

To wspólny problem naszych elit politycznych…

– Zgadza się.

Rozmawiał Mateusz Piskorski

Algirdas Paleckis (ur. 1971 r. w Bernie) – litewski politolog, dziennikarz, dyplomata. Był pracownikiem MSZ Litwy, posłem do parlamentu litewskiego, wicemerem Wilna. Represjonowany politycznie – oskarżony o szpiegostwo w związku ze swoimi badaniami na temat historii najnowszej Litwy.

Myśl Polska, nr 1-2 (2-9.01.2022)

Redakcja