Pod taka nazwą funkcjonuje starcie Gruzji z Rosją, do którego dał się sprowokować Michel Saakaszwili, co w efekcie przyniosło mu zupełną klęskę militarną, zakończoną niemalże zajęciem stolicy Tbilisi przez wojska rosyjskie. Od tego upokarzającego zakończenia uratowało go zawieszenie broni wynegocjowane przez ówczesnego prezydenta Francji, Nicolasa Sarkozy’ego.
W ten konflikt wmieszał się też były prezydent Polski, Lech Kaczyński, który zorganizował brawurową wyprawę pięciu prezydentów krajów środkowoeuropejskich do Tbilisi i tam na placu wobec tłumów wołał:” Jesteśmy tutaj my, przywódcy pięciu państw, aby podjąć walkę”. Efekty tej eskapady były raczej wątpliwe. Być może, na jakiś czas, uratował on władzę Saakaszwilego, ale o przywróceniu integralności terytorialnej Gruzji nie mogło być mowy. I taka to była pierwsza wojna pięciodniowa.
Ta druga, jak doniósł portal Interia i Super Express, miała rozegrać się niedawno w Polsce, w przestrzeni wirtualnej, jako gra sztabowa mająca na celu sprawdzenie, jaki byłby wynik starcia wojsk polskich i rosyjskich w obecnej rzeczywistości. To znaczy, warunki wstępne tej gry były nawet przesunięte na korzyść strony polskiej gdyż przewidywały, że będą dostępne i operacyjnie czynne te systemy obronne, które Polska zakupiła, ale dostarczone one zostaną dopiero w następnych latach (zestawy przeciwlotnicze Patriot, systemy rakietowe HIMARS, samoloty F-35).
Pomimo tego, jak wynika z przecieków, kierujący stroną przeciwną odnieśli błyskawiczne zwycięstwo i już piątego dnia gry mieli dotrzeć do linii Wisły, okrążyć Warszawę i przystąpić do jej zajmowania. Oznacza to niepowodzenie obecnych założeń operacyjnych i systemu dowodzenia naszymi wojskami, gdyż wstępnie założonym celem, co ujawnił Super Express, była obrona trwająca 22 dni.
Oficjalnie nie potwierdzono takiego wyniku tych ćwiczeń, powołując się na to, że jest to informacja niejawna, tym niemniej, wziąwszy pod uwagę, że już wcześniej docierały informacje o podobnym wyniku innych tego rodzaju gier i ćwiczeń, można przyjąć że jest to prawdopodobne. Taki bardzo skromny efekt tych ćwiczeń wywołał masę komentarzy, wśród nich wiele było radykalnych, stawiających pod znakiem zapytania całą politykę obronną państwa.
Na pewno ostudzi to też mocno różnych hurra-optymistów, którzy już, już widzieli jak nasza armia zdobywa Kaliningrad, albo rusza szlakiem hetmańskim na Ukrainę lub w kierunku Bramy Smoleńskiej. Taki kubeł zimnej wody im się przyda i w końcu zrozumieją, że należy pozbyć się mrzonek o militarnych zwycięstwach w innych krajach, a skupić wyłącznie na ochronie własnego terytorium. Choć pewnie wielu z nich będzie dalej marzyć, podobnie jak Mussolini, by „być lwem przez jeden dzień”.
Rzeczywisty, obecny stan naszych sił zbrojnych nie daje jednak podstaw do takich marzeń. Oglądałem ostatnio wywiad z generałem Waldemarem Skrzypczakiem, byłym dowódcą Wojsk Lądowych, w którym zwraca on uwagę na istotę różnicy w funkcjonowaniu armii obecnej i tej wcześniejszej, niezawodowej. W tamtej armii, jednostki bojowe były w stanie wyjść z koszar, ze sprzętem, w godzinę po ogłoszeniu alarmu. Obecnie jest to zupełnie niemożliwe, gdyż żołnierze zawodowi o 15.30 idą do domu, stany są niekompletne, zaś doprowadzenie wielu brygad do stanu gotowości może potrwać nawet klika miesięcy, czyli praktycznie, gdy ta armia się zmobilizuje, to już będzie po wojnie.
Wiele wskazuje, że przyjęty w Polsce model armii zawodowej, ekspedycyjnej, takiej jak w USA, gdzie jednostki w kraju służą jedynie za bazę do wystawianie niewielkich sił operujących w dalekich krajach, typu Irak, czy Afganistan, to nie jest metoda na zapewnienie Polsce bezpieczeństwa.
Taki model sprawdza się w USA, czy Wielkiej Brytanii, gdyż terytoria tych krajów nie były i nie będą przedmiotem bezpośredniego ataku sił lądowych nieprzyjaciela. Natomiast powielenie tego modelu w Polsce, kraju potencjalnie frontowym, wydaje się zupełnie niewłaściwe i jego efektem jest taki właśnie, jak w tych ćwiczeniach sztabowych, wynik działań bojowych tego rodzaju sił.
Stanisław Lewicki
Fot. Wikipedia Commons