HistoriaPrezydent RP i „zdrajcy mieniący się Polakami”

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Często ludzie, i to dobrzy polscy patrioci, nie rozumieją istoty naszego – endeckiego konfliktu z piłsudczykami. Nastawieni koncyliacyjnie, mówią – przecież i oni i wy kochacie Polskę, przecież spory sprzed 100 lat nie mogą ciągle dzielić, przecież wspólnie przeżywaliśmy prześladowania komunizmu itp. itd. Tłumaczenie na przykładach zakłamanego mitu Piłsudskiego, Bitwy Warszawskiej, kwestii odzyskania niepodległości, czy wreszcie zamachu stanu Piłsudskiego na rząd niepodległej RP i to rząd ludowo-narodowy, prześladowań, Brześcia, Berezy, klęski wrześniowej, to wszystko niektórych nie przekonuje.

A zwłaszcza tych, którzy żyją w oparach ideologii powstańczej i wielbią powstanie warszawskie oraz wyklętych. Tymczasem nie chodzi tak naprawdę o te wszystkie partykularne przykłady, ale o stosunek do spraw zasadniczych, o stosunek do walki o Polskę, o ocenę, co w tej walce było mądre, a co nie tylko głupie, ale beznadziejnie nonsensowne i przyniosło, miast zwycięstwa, miast poprawienia losu Polaków, przeciwnie, klęskę jeszcze większą w imię zbrodniczej (choćby była podparta najgorętszym uczuciem patriotycznym) ideologii „wszystko albo nic”, której realizacja odpowiada za nasze największe klęski w historii, z klęskowymi powstaniami na czele.

Dlatego cenne jest, kiedy ktoś z obozu romantycznego, niepodległościowego i piłsudczykowskiego nas wyręcza w tłumaczeniu tego negatywnego fenomenu polskiego destrukcyjnego patriotyzmu, czyniąc to, nadto bez intencji. Tym kimś był ostatnio sam Prezydent RP, który raczył wypowiedzieć się podczas uroczystości Dnia Podchorążego w 190 rocznicę powstania listopadowego, 29 listopada br.

Jest to w istocie wykład czystej ideologii „wszystko albo nic”, powstańczej, romantycznej, wsparty tu i ówdzie mniejszymi kłamstwami o Piłsudskim.

Cóż dowiadujemy się od Andrzeja Dudy?

„Obchodzimy te dwie rocznice. Tamtą tylko na pół radosną. Bo w niezwykle trudnych czasach, gdy śmiało można mówić, że w zasadzie Polski nie było, młodzi polscy oficerowie i młodzi patrioci pamiętali o ojczyźnie, której nigdy nie znali, bo nie przyszło im się urodzić w wolnej Polsce. Ale chcieli jej, pragnęli. (…) młodzi polscy żołnierze wypędzali stamtąd rosyjskiego księcia, rosyjską władzę, zaborcę, wypędzali tych, których uważali de facto za okupantów – choć teoretycznie wydawało się, że na mocy ustaleń Kongresu Wiedeńskiego i konstytucji 1815 roku car jest jednocześnie carem Rosji i królem Polski. Była to więc teoretycznie, formalnie władza uświęcona.

Ale Polacy, ci, którzy zachowali polskie serce, polską dumę, ci, którzy zachowali głębokie hasło „Bóg, honor i ojczyzna”, wiedzieli, że to nie jest Polska, że Królestwo Polskie to udawany kadłub – nie jest wolny, suwerenny, niepodległy – w którym prawa, te podstawowe, będące już przecież w tylu innych miejscach na świecie, cały czas, systematycznie były ograniczane. Wiedzieli, że na ziemi, która chociaż jest ich ziemią, w sensie państwowym nie są u siebie.(…)

Ale jedno jest pewne: zginęło także w tamtych pierwszych dniach z rąk powstańców siedmiu wysokich rangą oficerów Wojska Polskiego, które nazywało się „polskie”, bo służyli w nim Polacy, ale pod rosyjską komendą. Ci, co się zbuntowali – także podchorążowie – chcieli końca tego. Ale byli tacy dowódcy, którzy uważali cara za swojego wodza i władcę, sprzeciwili się powstaniu i powstańcom – i zginęli, zostali przez powstańców zabici.(…)

Ale czemu to mówię? Dlatego że wymienialiśmy tu przed chwilą nazwiska podchorążych; nazwisko Piotra Wysockiego, ich dowódcy; wymieniamy do dziś nazwiska powstańców listopadowych i uczymy o nich młodzież w szkole; składamy im hołd; oddajemy cześć; pamiętamy o ich bohaterstwie, jesteśmy tutaj. Ale nikt nie pamięta nazwisk tamtych zdrajców, którzy niby mieniąc się Polakami i niby mieniąc się polskimi oficerami, służyli obcej władzy i obcemu władcy. Dziś nikt nie pamięta ich nazwisk, zadeptała ich historia. I niech to będzie ważne memento także dziś”.

Trudno o lepsze słowa obrazujące nie dającą się zniwelować różnicę, nie dającą się zasypać przepaść pomiędzy Polakami myślącymi o Polsce poważnie, racjonalnie i realnie oceniającymi nie tylko jej szanse w najtrudniejszych momentach historii, ale i potrafiącymi zrozumieć konsekwencje nieodpowiedzialności a zwolennikami chwytliwego acz pustego frazesu „dziś twój tryumf albo zgon”, gotowymi doprowadzić do zagłady zdobytych ciężkim wysiłkiem osiągnięć jednego pokolenia a na kilka następnych zrzucić prześladowania, tylko dlatego, że pełna wolność i niepodległość nie nastąpiły natychmiast, najlepiej za życia tych niecierpliwych młodzianów i nigdy nie dorośniętych panów o mentalności sztubackiej. Nie mając przy tym zmiłowania dla myślących inaczej (zdrajcy!), oraz mając całą masę pogardy dla prawdziwych, patriotów pracy planowej, organicznej, długofalowej, mozolnie odbudowujących Polskę po zaborach.

Nic w tym dziwnego, że ta sama pogarda ze strony wyznawców „wszystko albo nic” spotyka ludzi, którzy z miłości do Ojczyzny, a nie do komunistów, będąc jak najbardziej u siebie (ciekawe, że forma ustroju  powoduje u naszych romantyków, że nagle będąc wciąż w tym samym miejscu, nad Wisłą, nagle przestają być u siebie; tak jakby Polska związana była nie z ziemią, ale z subiektywnym odczuciem jednostki), odbudowywali Polskę po 1945 r. Gdyby byli patriotami, powinni byli polec w szeregach wyklętych, zaś na polskiej ziemi pozostaliby sami zdrajcy. Tylko co wtedy zrobić z milionami Polaków, którzy wyklętymi jednak nie zostali i „nie u siebie” zdobyli wykształcenie i nie sabotowali miejsc pracy, ale przeciwnie coś od siebie dodawali do budowania państwa, w którym żyli, czyli PRL, tak jak chociażby rodzice Prezydenta RP, rodzice braci Kaczyńskich, czy też sami bracia Kaczyńscy robiący doktoraty nie u siebie. Czy to są właśnie zdrajcy?

Nie mam sensu odpowiadać na konkretne stwierdzenia Andrzeja Dudy. Wystarczy podkreślić, że jest to w całej rozciągłości odmienna wizja historii Polski od stanowiska realistycznego, w tym endeckiego. Zamiast przeczyć, trochę przekazu pozytywnego.

Zatem – Królestwo Polskie 1815-1831 było państwem polskim, w unii personalnej z Rosją, z wszelkimi atrybutami samodzielnego państwa, odrębnym parlamentem, rządem, administracją, skarbem, służbami, edukacją. Posiadało silne Wojsko Polskie z korpusem oficerskim złożonym w dużej mierze z doświadczonych w epopejach napoleońskich oficerów i dowódców, o dużej wartości bojowej. Warto pamiętać, że także poza tym państwem, na Litwie istniała edukacja w języku polskim oraz Korpus Litewski, będący również polskim wojskiem, choć nie wojskiem Królestwa Polskiego. Oktrojowana przez Aleksandra I, jak najbardziej legalnego króla Polski (inaczej listopadowy sejm nie detronizowałby jego brata Mikołaja I), konstytucja była być może najbardziej liberalną w ówczesnym świecie, na pewno zaś ustanawiała państwo mniej zależne od Rosji niż Księstwo Warszawskie od Francji.

W ciągu 15 lat dokonano w Królestwie Polskim wielkiej ilości reform, niebywałej modernizacji, które odmieniły oblicze tych polskich ziem, które znajdowały się w granicach tego Królestwa. Wielkie zasługi w unowocześnienie państwa wnieśli dawni reformatorzy z czasów końca I RP, ze Stanisławem Staszicem na czele. Wielki Książę Konstanty, który nie był zainteresowany koroną carów (był pierwszym w kolejce następcą Aleksandra), początkowo nieokrzesany, ożeniony z Polką, był coraz bliższy sprawom polskim i można było nawet myśleć o koronie polskiej dla niego samego. Powstanie listopadowe było wobec wszystkich osiągnięć Królestwa Polskiego bez wątpienia największą klęską polską związaną z ideologią powstańczą. Dlaczego? Dlatego, że straciliśmy wówczas najwięcej. Powstanie Kościuszki było gwoździem do trumny I RP, zaś powstanie styczniowe, z pewnością najbardziej niepoczytalne, jak pisał Dmowski, nie odebrało nam tak wiele jak listopadowe, bo nie było prawie czego odbierać w porównaniu do Królestwa z lat 1815-1831.

Jeżeli myślący Polak początku XXI wieku może czegoś w swej ocenie historycznej powstania listopadowego żałować, to tego, że tym rzekomym zdrajcom, wyższym oficerom zabitym przez podchorążych w noc listopadową, oraz przede wszystkim tym, którzy stanęli później na czele powstania, zabrakło determinacji i racjonalnego myślenia, i zmysłu przewidywania wydarzeń. Otóż, powinni oni byli – i piszę to z całkowitym przekonaniem – zlikwidować ruchawkę Wysockiego, jeszcze w noc listopadową! Należało wszystkich spiskowców aresztować i zameldować Konstantemu i Moskwie, że nic się w ogóle nie stało i nic się nie dzieje. A gdyby warunki wykluczały aresztowanie podchorążych, należało ich na miejscu zlikwidować.

Właśnie w imię dobra Polski i Polaków, w imię słuszności. Tego zabrakło, a potem dynamika zmian ogarnęła swoim szaleństwem także wielu wcześniej rozsądnych ludzi w sile wieku. Tymczasem wymóg chwili był jednoznaczny i nie podlegający dyskusji – należało za wszelką cenę ratować wyższe dobro, jakim było Królestwo Polskie wobec dobra wysoce niepewnego i jedynie mgliście zarysowanego, a w istocie już wówczas utopijnego, w postaci odrodzenia I RP.

Niestety, dzieci-podchorążowie, wygrali. Jak pisał Kajetan Koźmian „nie ojców przekonanie, nie ojców powaga kierowała umysłami dzieci, lecz dzieci przywłaszczyły sobie prawo być stróżami patriotyzmu”. Jeszcze przed szturmem Warszawy, 4 września 1831 r. podczas spotkania rosyjsko-polskiego, gen. Piotra Danneberga z gen. Ignacym Prądzyńskim, padły propozycje, z których należało natychmiast skorzystać: „Zapewniam, że zyskalibyście wszystkie warunki jakiebyście tylko sami zażądali. Narodowość, konstytucja, zostałyby wam zachowane, moglibyście je nawet do woli modyfikować (…). Zgoła wasz król przystałby na wszystko, tylko naturalnie fundamentalnym warunkiem byłoby pozostanie pod jednym berłem z Rosją. Nie sądziłbym także, aby w obecnym położeniu, można wspominać o polskich guberniach” [czyli Ziemiach Zabranych]. W odpowiedzi zażądano likwidacji unii personalnej, włączenia polskich guberni, zdobycia Galicji przez Rosję dla Polski i prawa tworzenia milicji.

Wacław Tokarz skomentował to tak: „Trudno dziś pojąc, jak polityk realny mógł w tym stadium wojny żywić podobne nadzieje”. Prądzyński stwierdził, że taka odpowiedź byłaby dobra, gdyby zwycięska armia polska stała już w Orszy, a nie w okopach Warszawy. Zatem zwyciężyła bezmyślna, niedojrzała pycha. Zaprzepaszczono nie tylko szansę na zachowanie ogromnej ilości zdobyczy Królestwa Polskiego, ale w gruncie rzeczy zaprzepaszczono Królestwo jako takie. W imię opatrznie, patologicznie rozumianej dumy i godności narodowej, owego destrukcyjnego patriotyzmu polskiego, który albo zdobywa wszystko albo nic, i którego nic nie obchodzi tragedia i upokorzenia tych wszystkich, na których swoim nieprzejednanym stanowiskiem ściągnęli konsekwencje na głowę.

Dziś, po 190 latach od tej katastrofy, Prezydent RP dmie w tę samą nutę, co Wysoccy i nieszczęśni przywódcy powstania, którym zabrakło rozsądku w myśleniu o Polsce. Przekreśla osiągnięcia Królestwa, w którym prawdziwi patrioci „nie byli u siebie” i po raz kolejny daje za przykład młodym Polakom XXI wieku, ludzi nieodpowiedzialnych, których emocjonalny gest i wszechogarniające emocje doprowadziły do jednej z największych klęsk w historii Polski. Prezydent czyni to, choć sam – dajmy na to – w 1988 r. nie biegał z butelkami z benzyną i nie podpalał komitetów PZPR.

 

Adam Śmiech

 

Redakcja