PublicystykaLewica patriotyczna na manowcach komunizmu

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Złożenie przez psa łańcuchowego PiS-owskiego reżymu Zbigniewa Ziobrę wniosku o delegalizację „Komunistycznej Partii Polski” nie powinno być oczywiście utożsamiane z naszą stroną politycznej barykady, co nie znaczy, że my sami tolerowalibyśmy istnienie tego rodzaju szkodliwego wybryku natury jak „KPP”.

Możliwe jest w Polsce odwoływanie się do osiągnięć komunizmu i upamiętnianie historii tego ruchu, ale nie jest możliwe (ani pożądane) odbudowanie go. Dotyczy to zresztą wielu więcej zbankrutowanych historycznie ideologii i doktryn politycznych: nie będzie w Polsce nigdy faszyzmu, nie będzie tradycyjnej katolickiej monarchii, nie będzie narodowego radykalizmu w piaskowych koszulach. Po prostu, na dobre czy na złe, koncepcje te historycznie przegrały, zostały społecznie skompromitowane i zniknęły z narodowego imaginarium. Można ich elementy włączać w nowe doktryny polityczne, ale każda próba integralnego przywrócenia tych politycznych trupów do życia, da nam nie energiczny i pręży organizm, tylko bezwładne i rozpadające się pod własnym ciężarem zombie. Dotyczy to również ruchu komunistycznego.

Problemem naszych kolegów z patriotycznej lewicy nie jest jednak samo zużycie szyldu, pod którym występują. Zasadnicza sprzeczność obecna w tym środowisku zasadza się na tym, że jest ono w istocie czymś zupełnie innym, niż wydaje mu się że jest. Wielu jego uczestników poświęca mnóstwo czasu na krytykowanie liberalnej lewicy, za to że jakoby „odeszła ona od linii Marksa”. Tyle tylko, ze jest dokładnie odwrotnie: to właśnie patriotyczna lewica oddaliła się od linii wyznaczonej przez założyciela komunizmu.

Historycy myśli politycznej dzielą pisarstwo Karola Marska na okres „młodego Marksa” i „późnego Marksa”. W tym pierwszym okresie Marks był w zasadzie filozofem wolności jednostki, który chciał tę jednostkę uwolnić z okowów ekonomicznej tyranii i zachodzącej w kapitalizmie alienacji od owoców pracy – jego ideałem, podobnie jak dla teoretyków liberalizmu, była jednak właśnie wolna jednostka. W późniejszych latach Marks wzbogacił swoją refleksję o zaczerpnięte od Engelsa (który z kolei inspirował się Heglem) motywy bezosobowej i abstrakcyjnej dialektyki historycznej, a już po śmierci brodacza z Trewiru, za sprawą Lenina, doklejono do marksizmu treści statokratyczne i misjonistyczne.

Marksizm-leninizm, do którego – przynajmniej werbalnie – nawiązuje dzisiejsza polska patriotyczna lewica postkomunistyczna, nie jest więc „czystym” marksizmem, tylko jego boczną ścieżką interpretacyjną, w ramach której specyficzne, żydowskie wątki mesjanistyczne (Marks), „przykryte” zostały niemiecką (Engels) odhumanizowaną dialektyką i rosyjską (Lenin) ideą „zbawienia świata” przez Rosję (to drugie ma zresztą również swój odpowiednik w polskiej idei „Chrystusa narodów”, w Rosji zaś, wcześniejszymi rzecznikami takiego poglądu byli słowianofile i eurazjaniści oraz wielu myślicieli prawosławnych, predylekcja do mesjanizmu i misjonizmu jest zatem charakterystyczna dla Słowiańszczyzny). Ta specyficzna, eurazjatycka linia interpretacyjna marksizmu, pomija milczeniem albo odnosi się czysto formalnie do należących do esencji myśli Marksa wątków wolnościowych, wbrew przekonaniom jej zwolenników, nie może zatem zostać uznana za ortodoksyjną.

Nie jest przypadkiem, że marksizm-leninizm rozwinął się głównie w słowiańskich i prawosławnych krajach wschodniej Europy – za jego przedłużenie nie sposób uznać ani polakierowanych jedynie na czerwono antykolonialnych nacjonalizmów azjatyckich i afrykańskich sprzymierzonych z blokiem radzieckim, ani orientujących się na ów blok plebejskich nacjonalizmów Indii i Ameryki Łacińskiej, ani tym bardziej „zachodniego marksizmu” rozwijanego w sferach akademickich świata atlantyckiego przez nawiązania przede wszystkim do „młodego Marksa”.

W przypadku patriotycznej lewicy wschodnioeuropejskiej nie mamy zatem bynajmniej do czynienia z żadną „ortodoksją marksistowsko-leninowską” jak twierdzą jej zwolennicy, tylko ze swoistym „postmarksizmem”, a dokładniej – z wmontowaniem wątków marksowskich w specyficznie eurazjatycki model polityczno-ideologiczny który historycznie istniał w tych krajach, na podobnej zasadzie, jak elementy marksowskie wmontowywano w doktryny w rodzaju konscjentyzmu, ujamaa, czy różnych odmian socjalizmu arabskiego. Zwolennicy patriotycznej lewicy w naszym kraju nie potrafią przyjąć tego faktu do wiadomości, wciąż będąc przekonanymi, że to właśnie oni są ortodoksyjnymi lewicowcami i najprawdziwszymi komunistami.

Marksistowsko-leninowskie doktrynerstwo współczesnych rekonstruktorów komunizmu, między innymi z „Komunistycznej Partii Polski”, blokuje ich umysłowo przed dostrzeżeniem kim właściwie są (lub też, w każdym razie, kim być powinni) i stosownym do rzeczywistości i jej wyzwań samookreśleniem się. Grupki takie, zamiast odpowiadać na oczekiwania ludu, drażnią go i prowokują swoim ideologicznym sekciarstwem.

Zamiast zająć należycie zdystansowaną pozycję wobec zachodniej lewicy i jej liberalnych przesądów, przedstawiciele lewicy wschodnioeuropejskiej żyją nadal swoimi ideologicznymi i historycznymi fiksacjami, popadając w groteskowe sprzeczności, dające pożywkę do oskarżania ich o obłudę. Jak bowiem przekonująco pogodzić ciągłe odwołania do demokracji i wolności, z faktycznym popieraniem autorytaryzmów, siłowo rozprawiających się z ruchami liberalnymi, takich jak te na Białorusi, w Rosji, w Wenezueli, na Kubie, w Chinach, w niepodległej Korei itp. Dla każdego niezaślepionego obserwatora jest przecież oczywiste, że w państwach tego typu demokracji albo nie ma w ogóle albo jej procedury i standardy są naginane i pozostają pustą fasadą,  wyniki kolejnych wyborów są fałszowane, a prawdziwi demokraci siedzą w więzieniach, pracują w koloniach karnych lub leżą głęboko pod ziemią.

Pytanie więc, czemu patriotyczna lewica próbuje w tej sferze oszukiwać siebie i innych? Do myślenia jej zwolennikom powinien dać choćby fakt, że jej socjalny patriotyzm i statokratyzm większe zrozumienie znajdują wśród narodowców i konserwatystów, niż na lewicy. Podobnie też, rozmaite postkomunistyczne autorytaryzmy eurazjatyckie, jeśli w ogóle odwołują się dziś jeszcze do Marksa i do komunizmu, to robią to niejako „siłą bezwładu” lub jedynie powierzchownie – grając na nostalgii swoich obywateli za „starymi dobrymi czasami”, gdy kobiety szukały sobie męża w bibliotece a nie w nocnym klubie, społecznym ideałem był inżynier a nie oligarcha, a dyrektor fabryki i tramwajarz mieszkali w tym samym bloku, jeździli samochodami tej samej marki i składali sobie życzenia na Nowy Rok.

Wreszcie, czytając choćby podręczniki do myśli politycznej wydane „za komuny”, nie sposób z ironicznym uśmiechem nie zauważyć, że nawet ich autorom nie udawało się ukryć, że jeśli myśl marksistowska czy nawet krytyka faszyzmu gdzieś się rzeczywiście rozwijały i notowały osiągnięcia, to były to demoliberalne kraje zachodnie i katedry jankeskich uniwersytetów, podczas gdy blok socjalistyczny, jako cały swój „wkład w myśl marksistowską”, produkował niemal jedynie kolejne drętwe uchwały zjazdów partyjnych i równie drętwe przemówienia partyjnych aparatczyków.

O stanie świadomości wschodnioeuropejskiej lewicy niech świadczy fakt, że najbardziej wnikliwymi badaczami dziedzictwa komunizmów eurazjatyckich nie byli ich epigoni, lecz przedstawiciele nurtu narodowo-bolszewickiego: Ernst Niekisch, Michaił Agurski, Aleksandr Zinowiew (w swoich późnych latach) i Aleksandr Dugin (w swoich wczesnych latach). Wszyscy oni zwrócili uwagę na podwójną – tragiczną funkcję odegraną przez myśl marksistowską w dziejach wschodnioeuropejskiej lewicy: stanowiła ona zarazem inspirację dla jej powstania, jak i była źródłem wewnętrznych sprzeczności projektu realnego socjalizmu i jego ostatecznego upadku (rozbieżność wolnościowej i konsumpcyjnej aksjologii z autorytarną i wspólnotową praktyką, w której dobrobyt jednostki był na drugim miejscu wobec imperatywu potęgi Ojczyzny).

Wydawałoby się, że lewica wschodnioeuropejska sama powinna dokonać tego rodzaju krytycznej analizy swojej historii i filozofii, wyraźnie nie jest jednak do tego zdolna, żyjąc wciąż mitami „brygad międzynarodowych”, „zwycięstwa nad faszyzmem” i „walki z podziemiem reakcyjnym” w powojennej Polsce. W przypadku „Komunistycznej Partii Polski” i naszych rodzimych lewicowców, problem ten ma wymiar czysto anegdotyczny, gdyż, jak wspomniałem wyżej, w swojej obecnej formule, środowiska te nie mają szans na cokolwiek innego, niż wegetację jako niewielkiej, hobbystycznej grupki rekonstrukcji historycznej. Kwestia ta nabiera jednak powagi, gdy rozważamy problem takich państw jak Białoruś, Kazachstan, czy Rosja, gdzie postkomunistyczne rządy nie potrafią wypracować sobie nowej legitymizacji i formuły politycznej niż postsowiecka, atrakcyjność i skuteczność tejże ulega zaś stałej deprecjacji – sytuacja taka zagraża więc całkiem realnie przyszłości tych, osuwających się bezwiednie w demoliberalizm i atlantyzm,  reżymów politycznych, jak i przyszłości krajów eurazjatyckich w ogóle.

Na koniec zaznaczę, że nie piszę tego wszystkiego by przeciągać kolegów-lewicowców na prawicę ani robić z nich konserwatystów; jestem świadom, że głęboko w tożsamości lewicy wschodnioeuropejskiej leży idea postępu i rozwoju, że jej światopogląd jest światopoglądem materialistycznym, a jej spojrzenie jest zwrócone ku przyszłości. Lewica wschodnioeuropejska, jak każda lewica, jest „partią ruchu”. Ja sam zaliczam się do „partii oporu” i mój światopogląd jest przeciwieństwem lewicowego: wyznaczają go idee takie jak duch – nie materia, wieczny powrót – nie postęp, równowaga – nie rozwój, organicyzm – nie mechanicyzm, dziedziczenie – nie woluntaryzm, Natura – nie cywilizacja. Moim zdaniem, zresztą, lewica w ogóle jest zbędna i istnieć nie powinna.

Nie jest też moim celem namawianie tu do zlania nurtów wywodzących się z prawej strony i nurtów lewicowych w jedną formułę polityczną – doświadczenie partii Zmiana nauczyło mnie, że towarzyszą temu zbyt czasochłonne i energochłonne tarcia wewnętrzne na tle próby wypracowania jakiegoś modus vivendi wobec odmiennych genealogii historycznych uczestników takiego układu: trudno pogodzić ze sobą (jeśli to w ogóle możliwe) dziedziców tradycji podziemia antykomunistycznego i dziedziców tradycji zwalczających je komunistycznych formacji bezpieczeństwa, dziedziców „ostatniej krucjaty” i dziedziców brygad międzynarodowych w Hiszpanii, dziedziców „białych” i dziedziców „czerwonych” w rosyjskiej wojnie domowej, dziedziców antybolszewickich ochotników 1941 r. i dziedziców zdobywców Berlina 1945 r.

Poczyniłem te wszystkie uwagi, ponieważ… żal mi trochę, że potencjał tylu dobrych i potencjalnie pożytecznych patriotów polskich o lewicowym światopoglądzie, marnuje się, gdyż ci mają w głowach komunistyczno-marksistowski gwóźdź ideologiczny i zamiast pracować na rzecz oderwania krajów eurazjatyckich od zgniłego Zachodu i przezwyciężenia rozkładowego kapitalizmu i liberalizmu, zajmują się skutecznie izolującymi ich od rzeczywistości bzdurami pokroju negowania zbrodni katyńskiej, wylewania łez nad klęską Tuchaczewskiego pod Warszawą, udowadniania, że w Białorusi i w niepodległej Korei jest lepsza demokracja i bardziej liberalne wybory niż w USA i UE, albo że Chiny są tak naprawdę socjalistyczne i marksistowskie.

Mam nadzieję, że wypowiedzią tą skłonię przynajmniej niektóre osoby na patriotycznej lewicy do idącej w tym kierunku autorefleksji – stawką jest nie tylko dalsza działalność kolegów i towarzyszy z inicjatyw w rodzaju „Komunistycznej Partii Polski”, ale, w szerszym wymiarze międzynarodowym, również przyszłość takich krajów jak Mołdowa, Białoruś, Rosja, czy Ukraina.

Ronald Lasecki

Za: xportal (obszerne fragmenty)

 

Redakcja