Tzw. elity polityczne i medialne biją na alarm z powodu wzrostu w Polsce nastrojów antyukraińskich. Przeważa opinia, że głównym tego powodem jest „propaganda Kremla”, która zainfekowała umysły Polaków.
Czołowy eksponent ukraińskich interesów w Polsce, Paweł Kowal, mówi w swoim knajackim stylu co następuje: „Trzeba w Polsce postawić tamę tej operacji mózgowej, którą na naszych głowach robią ruscy, wciskając swoją propagandę. Uważam, że powinno się skończyć traktowanie osób, które rozprzestrzeniają ruską propagandę na równych prawach. Dzisiaj może jeszcze to kogoś dziwi, ktoś się żachnie, że to wolność słowa, ale wiem, że za pół roku czy dwa lata wszyscy tak będę mówić”.
Problem takich osób jak Paweł Kowal polega na tym, że nie są oni w stanie uświadomić sobie tego, że to oni właśnie są głównymi sprawcami rozprzestrzeniania się nastrojów niechęci do Ukrainy i Ukraińców. Dobrą analizę tego zjawiska przeprowadził Konstanty Pilawa, wiceprezes Klubu Jagiellońskiego, który – żeby była jasność – jest zwolennikiem bezkrytycznego wsparcia przez Polskę Ukrainy, tak politycznego jak i militarnego. Mimo to poddaje on krytyce postawę polskich elit, które w swojej głupocie i nadgorliwości przyczyniają się do osłabiania „ukraińskiego frontu” w naszym kraju. Pisze:
„Jeśli Polacy się na coś wściekają, to nie na Ukraińców, tylko na Polaków, którzy zrobili z cnoty gościnności rodzaj kiczowatego przedstawienia, który – jeśli odrzucony – zamienia się w histerię. Na tych ludzi, którzy wywieszają ukraińskie flagi na polskich urzędach, jakby chcieli udowodnić własną moralną wyższość. Na tych, którzy wprowadzają ukraiński jako drugi język w biletomatach, jakby komunikacja miejska była narzędziem terapii międzykulturowej etc. Na tych, którzy poprawiają ludzi mówiących „na Ukrainie”, bo przecież teraz wypada mówić „w”. To jest irytacja na własną nadgorliwość, nie na ukraińską obecność, chociaż to na niej może odbijać się owa emocja, czyniąc z naszych wschodnich sąsiadów kozła ofiarnego. Polacy noszą w sobie dumne poczucie gospodarza: jeśli ktoś jest u nas gościem – jest mile widziany, ale język urzędowy jest nasz, a państwo również na poziomie symbolicznym ma być państwem polskim. Problem zaczyna się wtedy, gdy polskie elity wolą zachwycić się własną wrażliwością, niż załatwić cokolwiek w relacjach z Kijowem. A w zamian od początku oferuje się nam symboliczny kicz – flagi, języki, komunikaty, gesty”.
W sumie jest to słuszna analiza, choć niesłuszne wnioski formułuje autor, wpisując się w powszechny u nas nurt „wsparcia dla walczącej Ukrainy”. I to jest także wielki problem, że nie ma w Polsce żadnej refleksji na temat tego, że nasz udział w tej wojnie był od samego początku błędem, i to kosztownym. Teraz, kiedy wieją inne wiatry – nikt nie chce się do tego przyznać. Dyskusja jest tłumiona konsekwentnie prymitywnymi zaklęciami o „ruskiej operacji mózgowej”.
Jan Engelgard
Fot. ukraińska flaga na budynku sejmowym w Warszawie
Myśl Polska, nr 51-52 (21-28.12.2025)



