KulturaRecenzjeHeweliusz, czyli o historii niewyjaśnionej

Redakcja21 minut temu
Wspomoz Fundacje

Filmy katastroficzne kiedyś były produkcjami na wielką skalę. Dziś, w miarę postępów technologii kinematograficznych, może sobie nawet na nie pozwolić producent ze średnim budżetem. Tak było w przypadku miniserialu Heweliusz, który właśnie ukazał się na jednej z popularnych platform streamingowych.

Nie jest to jednak jakaś katastroficzna superprodukcja nakręcona z rozmachem i mającymi zapierać dech w piersiach efektami specjalnymi. To raczej przypomnienie pewnej tragedii, dość mocno osadzone w faktach. Tragedia ta wydarzyła się już ponad trzy dekady temu, 14 stycznia 1993 roku, na falach Bałtyku, gdzieś na wschód od wybrzeży Rugii. Chodzi oczywiście (choć może niektórzy już o tym wydarzeniu zapomnieli) o katastrofę promu „Jan Heweliusz” należącego do szczecińskiej spółki Euroafrica wyodrębnionej na początku lat 1990. z Polskich Linii Oceanicznych. To największa tragedia tego rodzaju w dziejach najnowszych polskiej żeglugi morskiej. Wydarzenie, które odcisnęło piętno nie tylko na branży i regionie zachodniopomorskim, ale rzuciło cień na wiele zjawisk do tej pory świadczących o fatalnej jakości naszego państwa.

Zanim przejdziemy do wątków „pozafilmowych”, warto jednak pokusić się o kilka słów uznania dla samych twórców liczącego pięć odcinków miniserialu. Jego twórcami są ludzie związani z rodzinami z branży filmowej. Reżyserem Heweliusza jest syn Gustawa Holoubka, Jan Holoubek, zaś scenarzystą syn Filipa Bajona, Kasper Bajon. Obaj z gruntownym wykształceniem kierunkowym, a nie tylko tradycjami rodzinnymi. Scenariusz w opinii znawców katastrofy z 1993 roku opiera się na wnikliwej analizie dokumentów zgromadzonych w sprawie, relacji świadków i skrupulatnej kwerendzie.

Sceny do serialu kręcono w różnych miejscach, przede wszystkim oczywiście na polskim Wybrzeżu (głownie Świnoujście i Szczecin). Przyznać trzeba, że wiernie odtworzono wygląd niektórych miejsc z początku lat 1990. Jedynym zgrzytem może być decyzja o kręceniu sceny przekraczania granicy polsko-niemieckiej w Chałupkach na Dolnym Śląsku, które odgrywają rolę przejścia Ahlbeck – Świnoujście, choć kompletnie go nie przypominają. Trzeba jednak pamiętać, że na naszej zachodniej granicy niewiele już miejsc, w których pozostały jeszcze jakieś elementy dawnej infrastruktury granicznej. Sceny morskie z samej katastrofy kręcono natomiast w… Brukseli. To właśnie tam znajduje się największe w Europie podwodne studio filmowe.

Gra aktorska nie pozostawia właściwie zbyt wiele do życzenia. Na ekranie pojawiają się postaci bardzo dobrze znane z różnych epok polskiego kina, w tym gwiazdy w rodzaju Jana Englerta czy Borysa Szyca. Niewielkie mają jednak pole do popisu, bo właściwie obraz traktuje o grupie ludzi bez wyciągania na plan pierwszy jakiejś jednej postaci. Gdyby podjąć wszakże próbę wyróżnienia czyjejś gry aktorskiej, można by podkreślić dobrze odegraną, pełną niepokoju i rozdrgania rolę III oficera pokładowego „Jana Heweliusza”, Witolda Skirmuntta, w której wystąpił Konrad Eleryk. Na marginesie: Skirmuntt to postać fikcyjna, a prawdziwy III oficer ocalały z katastrofy nazywał się Janusz Lewandowski. W serialu bowiem przyjęto, że postaci autentyczne (np. kapitan Andrzej Ułasiewicz) przeplatają się z fikcyjnymi, co zresztą wcale nie ujmuje wartości „dokumentalnej” całemu obrazowi.

Przejdźmy jednak do ogólnego przesłania, które nietrudno odnaleźć w serialu. Wynika ono z przebiegu katastrofy (do dziś niewyjaśnionego do końca) oraz postępowania w tej sprawie. Najpierw Izba Morska w Szczecinie uznała, że winę za katastrofę ponosi kapitan promu. Rozwiązanie najłatwiejsze: Andrzej Ułasiewicz pozostał świadomie do końca na mostku kapitańskim, zatem nie mógł już odpowiadać na niczyje zarzuty. Jego czci broniła do pewnego momentu rodzina, przede wszystkim wdowa i córka, którą osierocił (to jeden z głównych wątków serialu Holoubka). On sam nie miał jak się bronić, a w grę wchodziły interesy spółki Euroafrica, przekonującej, że uznanie winy armatora może doprowadzić do jego upadłości i bankructwa, czyli utraty tysięcy miejsc pracy. Orzeczenie szczecińskie uchylono pod koniec 1994 roku i sprawa trafiła na wokandę Izby Morskiej w Gdyni. Ta zdecydowała się na wydanie wyroku salomonowego – stwierdziła, że za katastrofę odpowiada zarówno armator, jak i błędy załogi. Izba odwoławcza znów jednak powróciła do poprzedniej wersji polegającej na obciążeniu Ułasiewicza. W 2005 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, ze postępowanie prowadzono w sposób wadliwy – nie wzięto pod uwagę wszystkich istotnych dowodów, a skład orzekający w izbach morskich zależny był politycznie od resortów go ustalających.

I co? I nic. Nikt do tej pory nie przeprowadził rzetelnego śledztwa, nikt nie powrócił do sprawy sprzed lat. Poza kilkoma osobami, które robiły to jako niezależni pasjonaci czy poszukiwacze niewygodnej prawdy. Najbardziej znaną z nich pozostaje kpt. Marek Błuś, który przeanalizował wszystkie dostępne dokumenty, a nawet dotarł samodzielnie do danych, po które w oficjalnym śledztwie nikt nie sięgnął. Co istotne, Błuś wypowiada się dość pochlebnie na temat miniserialu Holoubka.

Wróćmy do tego obrazu filmowego. Niesie on bardzo konkretne przesłanie, pełne całkowicie uzasadnionego niepokoju. Z czego ów niepokój może wynikać? Przede wszystkim z tego, że nie możemy mieć w sytuacjach skrajnych większego zaufania do jakiejkolwiek instancji. Zawodzą instytucje – spółka, w której pracujemy my sami bądź nasi najbliżsi; szkoła, do której chodzą nasze dzieci; wojsko i organy bezpieczeństwa, które prowadzą własną grę; wymiar sprawiedliwości, który w zasadzie nie istnieje; wreszcie – najbliżsi znajomi i przyjaciele, którzy odwrócą się od nas w najtrudniejszym momencie. Pozostawieni jesteśmy zatem sami sobie, niczym serialowy Witold Skirmuntt błąkający się po pustych korytarzach i salach niemieckiego szpitala. Ze Skirmunttem rozmawia jednak tajemnicza lekarka z jego sennych przywidzeń. Na nas – poszkodowanych, przeżywających tragedie nie czeka nikt, jesteśmy z tym ciężarem sami. W tym sensie serial Jana Holoubka to manifest braku zaufania do naszego otoczenia instytucjonalnego, społecznego, a nawet towarzyskiego.

Gdyby spłycić nieco dość uniwersalną wymowę Heweliusza do realiów polskich, tych najbardziej politycznych i systemowych, otrzymamy dość wiernie odzwierciedlającą charakter naszej państwowości panoramę. Mamy tu kręcące własne, tajemnicze interesy wojsko. Są przedstawiciele służb w rodzaju nieudolnej kompletnie kanalii w postaci serialowego majora Ferenca. Mamy ingerujących bezpośrednio w postępowanie członków rządu – wiceministra, który próbuje ręcznie sterować całym procesem, z powodzeniem zresztą. Katastrofa „Jana Heweliusza” miała miejsce podczas balcerowiczowskiej transformacji, czyli demolowania Polski, w tym jej naprawdę niegdyś dobrej i liczącej się na świecie branży morskiej. Degrengolada tego okresu jest w serialu przedstawiona naprawdę całkiem dobrze, choć wiele wątków i modeli zachowania pozostaje aktualnych jak najbardziej również dziś, po ponad trzech dekadach.

Heweliusz jest bowiem obrazem Polski – spowitej tumanami fałszu, niekompetencji, złej woli, machlojek, przekrętów i kombinacji. Bądźmy uczciwi – nie tylko Polski, ale całego dawnego bloku wschodniego. W 1994 roku na Bałtyku zdarzyła się podobna tragedia, która przyniosła znacznie więcej ofiar – zatonął prom „Estonia”. Poza bezspornym faktem, że Holoubkowi i Bajonowi udało się stworzyć znakomitą syntezę filmu katastroficznego, psychologicznego, thrillera i dramatu sądowego, warto jeszcze spojrzeć na Heweliusza jako pewne wyzwanie: przypomnienie, że dopóki nie wyjaśnimy rzetelnie wydarzeń z okresu założycielskiego III RP, dopóty patologie owej III RP będą nam nieustannie towarzyszyć, a mniejsze lub większe tragedie ludzkie generowane przez system będą się powtarzać.

Mateusz Piskorski

Heweliusz, reż. Jan Holoubek, Netflix Polska 2025, odc. 1-5.

Fot. Netflix

Redakcja