PublicystykaŚwiatBieleń: Od „Trumpanjahu” do „Trumputina”

Redakcja8 godzin temu
Wspomoz Fundacje

Po dość widowiskowym sukcesie prezydenta USA i premiera Izraela na Bliskim Wschodzie odradza się nadzieja na ożywienie procesu pokojowego w konflikcie rosyjsko-ukraińskim.

Ostatnie dwa miesiące pokazały, że wszystkie strony konfliktu znalazły się w pewnym paraliżu koncepcyjnym i realizacyjnym. Kolejny raz okazało się, że wojnę łatwiej jest rozpocząć niż zakończyć.  Dlatego z pewnym dystansem, ale i z nadzieją należy spoglądać na próby ożywienia inicjatywności Donalda Trumpa, który tym razem próbuje nadgonić stracony czas w kontaktach z prezydentem Rosji. Obserwowany marazm wynikł z fałszywego założenia po każdej ze stron, że ciągle możliwe jest rozstrzygnięcie wojny na polu bitwy. Rodzi to coraz większe ryzyko eskalacyjne, zwłaszcza gdyby doszło do dostarczenia przez USA stronie ukraińskiej pocisków manewrujących dalekiego zasięgu. W ten sposób Donald Trump zamiast dystansowania się od wojny, przyczyniłby się do jej zaostrzania. Notabene, leży to w interesie mocarstw europejskich, które tak głęboko pogrążyły się w kryzysie, że przedłużanie konfrontacji z Rosją sprzyja odwracaniu ich uwagi od kłopotów wewnętrznych. Mamy więc do czynienia z osobliwym paradoksem, że każdy kompromis pokojowy z Rosją jest szkodliwy w skutkach dla uprawianej przez podżegaczy wojennych polityki.

W tym chocholim tańcu biorą także udział polscy politycy, którzy mówiąc o procesie pokojowym, w rzeczywistości robią wszystko, aby go zablokować. Uderzający jest deficyt realistycznego myślenia. Zastępuje je myślenie życzeniowe, które nie ma nic wspólnego z racjonalną strategią. Humorystycznie, ale i prowokacyjnie zabrzmiały słowa Trumpa o „papierowym tygrysie”, którego można pokonać, jak i namolne ostrzeżenia z wykorzystaniem tzw. teorii domina, że jeśli Ukraina upadnie, to ofiarą agresji rosyjskiej padną następne państwa. Hasła te służą wyłącznie mamieniu mas ludzkich, aby stawały po stronie swoich prowodyrów wojennych.

Szum informacyjny

W przestrzeni informacyjnej roi się od sprzeczności i dysonansów poznawczych. Nie zauważa się paradoksu, że jeśli Rosja pogrąży się w kryzysie, to jakim cudem jako państwo słabe byłaby w stanie zawojować cały kontynent, a tym bardziej stoczyć zwycięską wojnę z najsilniejszym w dziejach sojuszem, jakim jest NATO. Poza tym Rosja nie deklaruje agresywnych celów wojennych w swojej doktrynie, ani w dyskursie publicznym. Jej doktryna ma charakter defensywny, wbrew temu, co twierdzi się w masowych przekazach.

Wśród większości zachodnich komentatorów panuje oczywiście przekonanie, że rosyjska doktryna (tak jak kiedyś radziecka) oraz oficjalne enuncjacje nie mają większego wpływu na praktykę. Są tylko zasłoną dymną dla rzeczywistych wrogich intencji. Szkoda, że tych samych „okularów” nie stosuje się do oglądu relacji między doktryną a praktyką państw zachodnich. Obecnie przecież to Donald Trump jest najlepszym przykładem niestosowania się do jakichkolwiek doktrynalnych założeń ze względu na swoją nieprzewidywalność i dezynwolturę. A poza tym Zachód prowadził najwięcej wojen właśnie wtedy, kiedy oficjalnie deklarował  zaangażowanie na rzecz pokoju, demokracji i praw człowieka.

We wszystkich państwach popierających wojnę Ukrainy z Rosją istnieje nieodparta pokusa, aby zagrożenie rosyjskie traktować nie tylko jako straszak wobec społeczeństw, ale jako środek pacyfikowania nastrojów antyrządowych. Nazywa się je eufemistycznie populizmami, choć naprawdę są to głosy społecznego sprzeciwu z różnych stron sceny politycznej. Narastający antysystemowy bunt społeczny jest rezultatem nagromadzonych problemów gospodarczych, kulturowych i migracyjnych. Odpowiedzią establishmentu jest poszukiwanie wroga zewnętrznego, który pozwala konsolidować społeczeństwo wokół władzy, nawet gdy nie zaspokaja ona ważnych oczekiwań społecznych.

Parcie do wojny przez zachodnie  klasy rządzące  jest wynikiem ich bezsilności i degeneracji. Straciły one wiarygodność i legitymizację we własnych społeczeństwach, gdyż zaprzeczyły istocie demokracji liberalnej. Od kilku dekad ustroje zachodnie zmierzają w stronę „demokracji totalitarnej”, absolutyzując racje rządzących. Głosy sprzeciwu bądź krytyki uznawane są za wsparcie wroga zewnętrznego. Tak stało się z dogmatyzacją  bezwarunkowego poparcia dla Ukrainy, które nie jest korzystne dla wielu państw z punktu widzenia ich interesów. Zastanawia więc, co takiego stało się z mądrością polityczną Zachodu, że elity i masy uległy temu szaleństwu. Najgorsze w tym wszystkim jest  to, że zwykli obywatele nie są w stanie wpłynąć  na swoje rządy, aby porzuciły one szkodliwe strategie działania.

Przewrotność argumentacji Zachodu polega na tym, że wszystkie wojny toczone z jego udziałem mają zawsze charakter „obronny”. Raz, przeciw wyzwoleniu się ludów pozaeuropejskich z zależności kolonialnej, innym razem, przeciw wrogiej ideologii, jaką po II wojnie światowej był komunizm. Wszystkie zatem wojny, nawet najbardziej haniebne, jak wojna wietnamska, afgańska czy iracka, mają do dzisiaj swoje uzasadnienie moralne. Obecna wojna na Ukrainie także toczy się w obronie enigmatycznych wartości, których nie przestrzega ani Ukraina, ani sam Zachód nie jest w stanie dowieść ich pryncypialnego znaczenia u siebie. W imię fałszywie pojmowanej solidarności z Ukrainą nazywana jest zgodnie przez  polskich polityków „naszą wojną”. Ten „naszyzm” uzasadnia  ogromne koszty bezwarunkowej pomocy, która prędzej czy później zostanie poddana krytycznemu osądowi społecznemu.

W okresie zimnowojennym obowiązywała między supermocarstwami milcząca zasada, że żadna ze stron nie powinna inicjować działań wojskowych przeciwko siłom drugiej. Przełomem był kryzys karaibski 1962 roku. Jego szczęśliwe rozwiązanie sprzyjało unikaniu bezpośredniego starcia zbrojnego. Co więcej, milczące zobowiązanie, oparte na roztropności, obejmowało także konflikty regionalne, aby nie wchodzić poprzez pomoc dla sojuszników w konfrontację z drugim supermocarstwem. Odejście od takich praktyk jest wynikiem zepsucia komunikacji dyplomatycznej i podważenia regulacji normatywno-instytucjonalnych. Na szczęście ani Rosjanie, ani Amerykanie nie zerwali „gorących” linii awaryjnych między prezydentami oraz szefami wojska i wywiadu, co chroni ciągle przed najgorszymi skutkami nieporozumień.

Ryzyko wojny nuklearnej

Przebieg wojny na Ukrainie pokazuje, że mamy do czynienia z największą w ostatnich dekadach manipulacją ryzykiem użycia broni jądrowej.  Zachodnim strategom zapewne chodzi o to, aby wybadać zakres tolerowania przez Rosję rozmaitych prowokacji z udziałem państw sojuszu północnoatlantyckiego. Aby gwałtownie nie przekraczać „czerwonych linii”, wyznaczanych przez Moskwę, zastosowano  metodę „salami”, czyli stopniowo i sukcesywnie rozszerzano pomoc wojenną Ukrainie. W rezultacie przyzwyczajano Rosję do współudziału Zachodu w wojnie przeciwko niej, czemu ona sama nie była w stanie zapobiec.

Zachód postawił na dozbrajanie i na faktyczne utrzymanie państwa ukraińskiego. Jest to precedens nieznany w dotychczasowej historii. Gdy Rosja skorzystała z symbolicznego wsparcia Korei Północnej, rozległ się medialny krzyk, jakby chciano w ten sposób odwrócić uwagę od tego, że nie byłoby tej wojny bez ogromnego zaangażowania Zachodu po stronie Ukrainy. Sama Ukraina natomiast ponosi odpowiedzialność za okrutne rozprawianie się z ludnością rosyjskojęzyczną na wschodzie kraju, co w rezultacie doprowadziło do ostrej reakcji rosyjskiej. Trump jest pierwszym politykiem Zachodu, który zwraca uwagę właśnie na tę jedną z pierwotnych przyczyn konfliktu. Niezależnie od jego megalomanii i próżności, być może już za tę odwagę nazwania rzeczy po imieniu należą mu się laury pokojowe.

Stanowisko Rosji wobec zaangażowania militarnego Zachodu na rzecz Kijowa sprowadza się do gróźb i zastraszania. Prezydent Putin wielokrotnie groził każdemu natychmiastową reakcją, kto spróbuje stanąć na jego drodze. Zjawisko to nazwano „sygnalizacją nuklearną”, co oznacza kodowanie w afektywnej frazeologii ostrzeżeń, że Rosja jest gotowa do wykorzystania wszystkich dostępnych systemów uzbrojenia, gdy egzystencja narodu i państwa zostanie zagrożona. Są to pojęcia zaprawione dużą dozą ideologizacji, dlatego naprawdę nikt nie wie, gdzie została zakreślona prawdziwa nieprzekraczalna linia wytrzymałości.

Rosyjskie alarmistyczne ostrzeżenia na pewno pomogły powstrzymać masowe amerykańskie zaangażowanie w pierwszych miesiącach wojny i wybrać przez administrację Joe Bidena strategię stopniowania. Podobnie  zresztą postąpiły Niemcy i inne państwa zachodniej Europy. Widać było, że w odróżnieniu od polskiej spontaniczności, w sztabach generalnych mocarstw zachodnich opierano się na racjonalnych kalkulacjach i powściągliwości. Ta racjonalizacja ryzyka zapobiegła wejściu w bezpośrednie starcie Zachodu z Rosją, podobnie jak uniemożliwiła uruchomienie przez nią dźwigni jądrowej. Strategia manipulowania niepewnością współistnieje dotąd ze strategią jej ograniczania. Dzięki temu nigdy nie doszło do otwartego udziału żołnierzy NATO w operacjach wojskowych na terytorium Ukrainy, nie wprowadzono zakazu lotów nad nią ani nie wykorzystano lotnisk NATO do ataków na armię rosyjską.

Rosyjska doktryna wojenna jest dość nieklarowna, a jednocześnie elastyczna, gdyż utrzymuje, że w razie wsparcia napaści konwencjonalnej na Rosję przez państwo nuklearne, możliwa jest rosyjska riposta na ten „wspólny” atak z użyciem broni jądrowej. Od konkretnych okoliczności zależy zatem uznanie, kiedy faktycznie należy użyć takiej broni. Choć próg operacyjny użycia taktycznej broni jądrowej jest niski, jednakże decyzje pozostają w gestii  przywództwa najwyższego szczebla. To daje ciągle nadzieję, że nawet w skrajnie niebezpiecznych sytuacjach decyzje będą dogłębnie przemyślane i roztropne.

Ostrożność Putina

Na wstrzemięźliwość Rosji w praktycznym użyciu broni jądrowej wpływają niewątpliwie dwaj najważniejsi sojusznicy spośród państw posiadających dostęp do tego atrybutu potęgi. Są to Chiny i Indie, które nie widzą korzyści w obniżaniu progu użycia broni jądrowej ani w stosowaniu tzw. przymusu nuklearnego. Stanowiska tych państw dają Zachodowi możliwość wykorzystania „cichej dyplomacji” dla modyfikowania strategii rosyjskiej.

Niechęć Rosji do radykalnego odwetu stanowi ważny czynnik w kalkulacjach ryzyka, dokonywanych w USA. Jeśli wcześniejsze posunięcia, takie jak użycie rakiet ATACMS (Army Tactical Missile System) w 2024 roku przeciwko Krymowi i samej Rosji, nie wywołały  skrajnej reakcji, to znaczy, że „czerwone linie” są zmienne i rozciągliwe. Amerykańscy stratedzy wiedzą jednak z poufnych przekazów, że Rosja przyparta do muru uderzy z całą mocą. Dlatego ewentualne ostrzeliwanie Rosji z broni dalekiego zasięgu, wyprodukowanej w USA i naprowadzanej z pomocą amerykańskich specjalistów, mogłoby być tym Rubikonem, po przekroczeniu którego rosyjscy decydenci poczują się zwolnieni z dotychczasowych zahamowań. Mimo więc dotychczasowej elastyczności, są granice, których przekraczać nie wolno.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na inne formy uzbrojenia Ukrainy, które pozwalają jej legalnie atakować rosyjskie cele wojskowe poza jej granicami w ramach samoobrony. Otóż zachodnie koncerny zbrojeniowe finansują obecnie rozwój rodzimej produkcji broni  dronowej na Ukrainie, aby ta mogła prowadzić wojnę bez obciążania odpowiedzialnością sponsorów zewnętrznych. Jest to jedna z innowacji, pojawiających się we współpracy wojskowej państw pośrednio zaangażowanych w wojnę.

Ze względu na ogromne zaangażowanie Zachodu, wojna na Ukrainie odsłoniła wiele kwestii, których nie reguluje prawo międzynarodowe. Przede wszystkim chodzi o odpowiedzialność producentów za śmiercionośną broń, która jest wykorzystywana do celów ofensywnych bez ich zgody. Inną kwestią jest obecność zachodnich instruktorów wojskowych, bez których pomocy niemożliwe byłoby użycie tej broni. Problemem, który rodzi odpowiedzialność międzynarodową jest też rekrutowanie najemników spośród obywateli państw trzecich.

Koalicja państw na rzecz Ukrainy

…nie rezygnuje ze swoje aktywności zarówno w wymiarze pomocowym, jak i dywersji dyplomatycznej, czyli szkodzenia Rosji,  gdzie i jak tylko można. Przede wszystkim zachodni politycy usiłują zapobiec wyraźnej porażce Ukrainy, co nie oznacza – mimo buńczucznych deklaracji – zapewnienia jej zwycięstwa ani przywrócenia suwerenności nad utraconymi ziemiami. Nawet gdy działania wojenne ulegną wygaszeniu,  NATO i Unia Europejska nastawiają się na długotrwałą konfrontację z Rosją, co dowodzi, że europejska integracja oprze się na syndromie „permanentnego oblężenia” i „frontowości”.

Dopuszczeni do kształtowania opinii społecznej w wielu państwach europejskich niezbyt rozgarnięci generałowie armii i funkcjonariusze służb specjalnych nadają ton niepewności i obsesyjnego oczekiwania na kolejną rosyjską agresję. W świecie nasyconym dezinformacją i skrajnymi emocjami nienawiści  nie brakuje rozmaitych prowokacji, które mogą wywołać błędne rozpoznanie zagrożeń i skrajnie niebezpieczne, nieadekwatne reakcje. Można odnieść wrażenie, że mimo uświadamiania sobie znaczenia błędów percepcyjnych oraz negatywnych skutków nieumyślnych działań, wiele kręgów politycznych, wojskowych i gospodarczych Zachodu celowo i świadomie sprzeciwia się obniżaniu stawki konfliktu.

Badanie ryzyka eskalacji wojennej nie jest łatwe, gdyż towarzyszy mu ogromny szum informacyjny, którego cechą szczególną jest zamęt pojęciowy i dezinformacja na skalę dotąd niespotykaną w stosunkach międzynarodowych. Trudno odczytać rzeczywiste intencje stron, a wszystkie sygnały werbalne i komunikaty są formułowane w języku zniesławiania i zastraszania. Narastanie klimatu wrogości ma uzasadniać wyeliminowanie Rosji z grona partnerów i uczestników wspólnych przedsięwzięć. Jest to szczególne kuriozum w świecie dyplomacji, zważywszy na to, że nawet po wielkich wojnach zawierano porozumienia, pozwalające państwom pokonanym na powrót do obrotu międzynarodowego. Póki co, Rosja tej wojny nie przegrała. Im więcej starań, by tak się stało, tym większa groźba pogrążenia w kryzysie innych państw. Ponadto większość państw poza tzw. zbiorowym Zachodem utrzymuje z Rosją poprawne stosunki w różnych dziedzinach. Ba, nawet sam Zachód nie rezygnuje ze współpracy z Rosją, choćby w sferze eksploracji kosmosu czy Arktyki.

W konflikcie ukraińskim mamy zatem do czynienia z osobliwą dialektyką woli politycznej uczestników. Z jednej strony z powściągliwością, aby wojny nie przekształcić w katastrofę globalną, a z drugiej z determinacją na rzecz pokonania Rosji.  Przy czym Ukraina jest tylko przedmiotem i pretekstem w tej  dramatycznej grze. Ona jednak wykazuje najbardziej lekceważący stosunek do „progów ryzyka”, związanego z użyciem broni jądrowej.  Rosja ciągle wyznacza limity ustępstw, podczas gdy „zbiorowy” Zachód uznaje rosyjskie zastraszanie jądrowe i tzw. przymus nuklearny za blef. W tej sytuacji można przypuszczać, że gdyby nawet doszło do użycia taktycznej broni jądrowej, Ukraina nie będzie warta nuklearnego odwetu ze strony zachodnich mocarstw jądrowych. Znając cynizm i wyrachowanie zachodnich polityków oraz obserwując bezczelny transakcjonizm Donalda Trumpa, nie powinno to dziwić samych Ukraińców, ani ich gorliwych popleczników.

Czynnik psychologiczny

Obserwując relacje rosyjsko-amerykańskie widać wyraźnie, że mimo indywidualnych różnic między przywódcami, ogromną rolę w procesie deeskalacji napięć odgrywają czynniki psychologiczne. Zasługą Trumpa i Putina jest to, że niezależnie od przebiegu konfliktu, podczas spotkania na Alasce 15 sierpnia 2025 roku zademonstrowali samokontrolę emocjonalną oraz odporność na presję polityczną i medialną. To dało szansę nie tyle na zawarcie jakiegoś konkretnego porozumienia, ile na stworzenie przestrzeni dla tzw. cichych negocjacji, kolejnych konsultacji i spotkań, jak to planowane w Budapeszcie.

Najważniejszą rzeczą jest to, że strony dostrzegają sens w obronie wspólnego interesu, tzn. powstrzymania udziału w intensyfikacji i rozszerzaniu konfrontacji. Wyraża się to w klimacie psychologicznym, który tworzą aluzyjne i metaforyczne komunikaty oraz aktywność dyplomatyczna z dużą dozą poufności. „Cicha dyplomacja” pozwala na komunikowanie stanowczości, determinacji i gróźb oraz kształtowanie oczekiwań, preferencji i przekonań. W zasadzie toczy się ona poprzez tzw. sygnalizację dyskursywną, tj. wypowiadanie się prominentnych postaci poprzez rozmaite media, zwłaszcza społecznościowe.

Inaczej rzecz ujmując, testowanie granic wytrwałości i wytrzymałości uczestników gry o najwyższą stawkę przetrwania dowodzi, że nie utraciły one póki co instynktu samozachowawczego. Obecnie to Europa Zachodnia (głównie triumwirat Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec z ich akolitami) poprzez swoje zacietrzewienie i ślepe związanie się z interesami oligarchii ukraińskiej traci orientację i zapomina, że manipulowanie ryzykiem jest strategią irracjonalną, grożącą samobójstwem. Polska, w odróżnieniu od swoich partnerów z Grupy Wyszehradzkiej, znalazła się niestety w gronie państw pozbawionych racjonalnej strategii i zwykłego zdrowego rozsądku.

Prof. Stanisław Bieleń

Myśl Polska, nr 43-44 (26.10-2.11.2025)

Redakcja