HistoriaPublicystykaKowalik: Dlaczego Apokalipsa?

Redakcja3 minuty temu
Wspomoz Fundacje

Atmosfera radosnego pikniku rodzinnego w jakiej Polacy świętują rocznicę tragedii powstania warszawskiego manifestuje zupełną utratę zdolności do używania rozumu.

Niczym w kulminacyjnej scenie „Apocalypto” Mela Gibsona świętujemy krwawe ofiary, które godne są żałoby a nie głupkowato wyrażanej radości. Obchody osiemdziesiątej pierwszej rocznicy powstania 1944 roku tak „wybiły poza skalę”, że   niezrozumiały staje się płacz Chrystusa Pana nad Jerozolimą. „Gdy się przybliżył Jezus do Jeruzalem i ujrzał miasto, zapłakał nad nim, mówiąc: Gdybyś i ty poznało i właśnie ten dzień twój to, co jest ku pokojowi twemu, a teraz zakryte jest przed oczyma twymi. Albowiem przyjdą na ciebie dni i otoczą cię nieprzyjaciele twoi wałem, i oblegną cię, i ścisną cię zewsząd, i na ziemię powalą ciebie i dzieci twe, które w tobie są, i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu, dlatego, żeś nie poznało czasu nawiedzenia twego” (Łk 19, 41-47). Gdy Chrystus reaguje płaczem a uczeni w piśmie oburzeniem, to Polacy – chociaż z Warszawy również nie został kamień na kamieniu – świętują. We wspomnianym „Apocalypto” powodem sadystycznej radości tłumu są ofiary z pozyskanych w ramach intratnego biznesu jeńców. Co jest powodem radości wyrażanej przez Polaków, grilujących kiełbasę na cześć poległych ojców i dziadów?

Mane, tekel, fares.

Zburzenie Warszawy miało te same przyczyny, co zburzenie Jerozolimy. W takich wypadkach decyduje dążenie do władzy. Kierowało ono powstańcami żydowskimi w walce z Tytusem Flawiuszem w 66 roku po Chrystusie, tak samo jak władzami polskiego państwa podziemnego w 1944 roku. Obawiały się one utraty władzy na rzecz Stalina i właśnie ten fakt pchnął je do powstania a nie patriotyczne fantasmagorie, którymi próbowano się tłumaczyć (zob. Jan Ciechanowski, „Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”, 2014). Nie było to oczywiście niczym nowym w polskiej historii. To samo można bowiem powiedzieć o insurekcjonistach roku 1830 lub 1863. Gdy Józef Piłsudski doszedł do władzy w wyniku zamachu majowego 1926 roku okazało się, że całym jego programem jest … sprawowanie władzy. Również marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego w dramatycznej sytuacji września 1939 roku bardziej interesowało, gdzie znajduje się jego główny polityczny rywal, niż dowodzenie armią. „Niestety, marszałek Śmigły – Rydz zamiast koncentrować się na kierowaniu działaniami własnych wojsk, podążał za Prezydentem RP wyłącznie jak się zdaje, po to, aby zagwarantować sobie przejęcie urzędu na wypadek rezygnacji prof. Ignacego Mościckiego” (Grzegorz Górski, „Wrzesień 1939. Nowe spojrzenie”,  str.233).

Specyficznie polski jest natomiast towarzyszący polityce religijny konglomerat uczuciowo-ideowy, który ogólnie można nazwać ogólnie polskim mesjanizmem (romantyzmem). On właśnie powoduje, że potrafimy „świętować” klęski. Charakteryzuje go połączenie wypranego z dogmatyki charyzmatycznego katolicyzmu z rewolucyjnymi ideami Oświecenia. „Rewolucyjny polski romantyzm, jakkolwiek uważa się go dziś za przewyższający niemiecki czy francuski siłą odczuć i geniuszem literackim, to jednak także przywędrował nad Wisłę z zachodu, gdyż narodził się jako boczny nurt francuskiego oświecenia” (Adam Wielomski, „Czy Rosja jest katechonem?”, [w:] „Między realizmem a apostazją narodową”, 2015, str. 347). Zaznaczające się od czasów stanisławowskich wpływy Oświecenia napotkały w Polsce indyferentyzm religijny elit politycznych oraz emocjonalną, ukształtowaną jeszcze przez zakon franciszkański pobożność (zob. np. Richard Butterwick, „Światło i płomień. Odrodzenie i zniszczenie Rzeczypospolitej 1733-1795”, 2024). Okoliczności te zadecydowały o specyficznie polskim połączeniu się „nieprzyjaciół nieubłaganych”, za jakich Henryk Rzewuski (1791-1866) uważał postoświeceniową cywilizację Zachodu oraz religię katolicką. Ten najwybitniejszy polski myśliciel konserwatywny XIX wieku (a może i wszystkich wieków), podobnie jak Joseph de Maistre, Louis de Bonald, czy Donoso Cortés uważał, że „upadek rozpoczął się w wieku XVI wraz z racjonalistycznym renesansem i buntowniczą reformacją, aby następnie eksplodować pod postacią rewolucji francuskiej i świata mieszczańskich bankierów, lichwiarzy, ekonomistów, których światopogląd jest głęboko laicki. To oni są zwolennikami rewolucji, a antyreligijne idee wyrażają ich materialistyczne podejście do świata” (A. Wielomski, tamże, str. 351).

Swąd w Kościele        

Kościół katolicki aż do II Soboru Watykańskiego rozpoznawał sytuację tak samo, jak Rzewuski. Politykę rozumiał, jako dążenie do władzy nad ludem a nie iluzoryczną emancypację ludu od władzy.  Grzegorz XVI encykliką „Cum primum” (1832 r.) potępił powstanie listopadowe, widząc w powstańcach rewolucjonistów, nadużywających religii dla sprawy narodowej. Co ciekawe potępienie nigdy bodaj nie zostało odwołane i nadal obowiązuje wszystkich uczestników, zwolenników i czcicieli powstania, co nie robi specjalnego wrażenia na katolikach w Polsce. Z tych samych powodów Pius IX odmówił poświęcenia sztandaru legionu Mickiewicza.

Fakty te wywołały w Polsce powszechne oburzenie i do dzisiaj są rozumiane wyłącznie na sposób polityczny,  jakby kontekst teologiczno-doktrynalny nie istniał. A to dlatego, że „insurekcyjne i rewolucyjne projekty polskie w XIX wieku wpisywały się w ogólną koncepcję nowej Europy kręgów karbonarsko – rewolucyjnych. Europę wiedeńskiego koncertu mocarstw miała zastąpić federacja demokratycznych europejskich republik. Miały one opierać się na następujących zasadach: 1) demokracja i suwerenność ludu w państwie; 2) demokratyzacja Kościoła, który winien być zarządzany przez lud Boży, a nie hierarchów na czele z papieżem; 3) demokratyzacja rodziny, polegająca na przekształceniu modelu patriarchalnego w partnerski, oparty na swobodnych związkach”. (A. Wielomski, tamże, str. 341).

Na II Soborze Watykańskim (1962-1965) Kościół sam przyjął te zasady, czego ostatnie skutki w postaci administracyjnego (!) wdrażania tzw. synodalności katolicy są zmuszeni znosić. Tym samym kościół polski może być uznany za prekursora II Soboru Watykańskiego. Polski papież Karol Wojtyła nieprzypadkowo wybrał sobie imiona Jan Paweł; na cześć Jana XXIII, który zwołał Sobór oraz Pawła VI, który go zakończył. Polska była tym krajem, który nie odnotował żadnych sprzeciwów wobec soborowych rewolucji, dawkowanych stopniowo przez kard. Stefana Wyszyńskiego (1901-1981). Najwyraźniej Polacy nie widzą różnicy między tradycyjnym nauczaniem katolickim a posoborowym. Słusznie zatem podkreślał ojciec Józef Maria Innocenty Bocheński OP (1902-1995), że kościół w Polsce jeszcze przed soborem był posoborowy. A skutki są poważne. O ile upadku ostatnich państw katolickich Polacy zaabsorbowani „komunizmem” we własnym kraju mogli zwyczajnie nie zauważyć, to skutków wprowadzenia zasady wolności religijnej mogą doświadczyć na własnej skórze w każdym sklepie spożywczym. Trudność znalezienia tam żywności pośród masy produktów pseudożywnościowych nie ma znaczenia, gdy liczy się sama wolność wyboru, a nie to, co jest wybierane. Doświadczyć nie zawsze jednak znaczy zrozumieć.

Religia społecznie postępowa

Zakończenie ewangelicznej perykopy, jaką zacząłem artykuł jest następujące: „I wszedłszy do świątyni począł wyrzucać i sprzedających w niej i kupujących, mówiąc im: Napisane jest, że dom mój jest domem modlitwy, a wyście go uczynili jaskinią zbójców”.  Przeznaczeniem świątyni jest kult Boży, który staje się niemożliwy, gdy coś zostanie pomylone z Bogiem lub postawione na jego miejscu. To właśnie stało się w przypadku insurekcyjnego mesjanizmu, który sprawę polską postawił na miejscu Boga, tak jak Żydzi postawili zarobek na miejscu kultu świątynnego. Takie bałwochwalstwo łatwo daje się zidentyfikować w psychologii młodzieży szlacheckiej, opisywanej przez cytowanego już autora: „Grupę tę cechował absolutny idealizm, połączony z zupełnym brakiem znajomości rzeczywistego świata. Ci młodzi ludzi wierzyli, że decydujące znaczenie polityczne i militarne ma wola, duch, a przede wszystkim racja moralna […] prawdziwy Polak ma tylko dwie możliwości: albo wygrać, albo umrzeć. Była to formuła polityczna wpisująca się w sposób oglądania świata przez romantyzm, który akurat tryumfował w świecie literackim” (tamże, str. 335).

Wyraźnie mamy tu do czynienia z logiką właściwą dla życia duchowego i relacji z Bogiem (np. Mt, 13, 44-46) a przeniesioną na obszar polityki. Relacji z Bogiem dotyczą cnoty wiary, nadziei i miłości, gdyż ich przedmiotem jest Bóg. W polityce powinny zaś rządzić roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie i męstwo a ich przedmiotem nie jest Bóg, lecz określone „ludzkie działania”, choćby te, które opisuje w zatytułowanej tak właśnie pracy Ludwig von Misses (1881-1973). O ile pierwsze są nadprzyrodzone i „wlane”, o tyle drugie zasadniczo naturalne (choć one również mogą być „wlane”, pozostając jednak naturalnymi). Polak jak każdy człowiek może być tylko zbawiony lub potępiony (wszystko albo nic) ale dopóki żyje ma również inne polityczne możliwości oraz obowiązki, które z „wszystkim” i „niczym” nie mają nic wspólnego!  Nieświadomość tych podstaw doktryny katolickiej („Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną”!), obecnych w każdym, tradycyjnym modlitewniku dla ludu bardzo przypomina pomieszanie natury i łaski obecne w modernistycznej teologii katolickiej, jaką przyjął II Sobór Watykański.

Można to tłumaczyć jedynie tradycyjnie irracjonalnym, uczuciowym charakterem polskiej religijności.  O ile bowiem pewnemu angielskiemu autorowi wiara w Boga pozwalała na desakralizację Anglii, to podobnego skutku raczej nie zaobserwujemy u wierzących literatów polskich. Nasuwa to smutną refleksję o niespecjalnie głębokim charakterze życia duchowego w Polsce (por. Réginald Garrigou-Lagrange OP: „Trzy okresy życia wewnętrznego wstępem do życia w niebie”, 2018). W takiej sytuacji „poznanie czasu nawiedzenia” jest wręcz niemożliwe. Za to zrozumiałe stają groteskowe pikniki rodzinne ku czci 200 000 ofiar, w tym własnych dziadów, czy pradziadów!  Sposoby wykorzystania irracjonalnej religijności pokazał Bolesław Prus w „Faraonie”. Powstaje pytanie kto wykorzystywał i wykorzystuje polską religijność?

Robić swoje?

Zrozumiałym w tym kontekście staje się, że racjonalną myśl polityczną, jeśli nie liczyć pozostających na marginesie konserwatystów, przyniósł dopiero ruch narodowy. Nie opierał się on bowiem (przynajmniej początkowo) na religii, wywodząc się z pozytywistycznych i ewolucjonistycznych idei naukowych XIX wieku. Idei często religii wrogich, choć ostatecznie z nią niesprzecznych. Zgodnie z katolicką dogmatyką nie mogą istnieć sprzeczności między wiarą a rozumem (nauką), skoro sama wiara pozostaje aktem rozumu (poznania). Wydaje się jednak, że zrozumienie dlaczego darwinista społeczny Roman Dmowski pisze w 1927 roku broszurę „Kościół, Naród i Państwo” jest ciągle trudnym wyzwaniem dla zwykłego Polaka a także dla wielu polskich intelektualistów.

Dowodem prawie zupełny brak prac na ten temat. Charakterystyczny dla Polaków brak zainteresowania tematem religia a nauka jest typowy dla religii wschodnich i pod tym względem katolicyzm polski przypomina prawosławie, w którym problem ten zupełnie nie istnieje (podobnie jak naukowo rozumiana teologia). Tak praktykowana religia, będzie bezlitośnie wykorzystywana politycznie, co ma miejsce zarówno w przypadku prawosławia, jak protestantyzmu („Cuius regio, eius religio”), czego Kościół katolicki nie uznawał, aż do „Dignitatis humanae” Soboru Watykańskiego II.  Sam nacjonalizm doczekał się jednak naukowego opracowania przez polskich teologów w osobach Jacka Woronieckiego OP (1878 – 1949) i Józefa Bocheńskiego OP, którzy zaproponowali realistyczną ontologię narodu i jego obyczaju.

Bardzo niepokojące jest natomiast, że polityka ciągle pozostaje pod wpływem tradycyjnego w Polsce mesjanizmu. „Prometeizm ożywiał koncepcję federacyjną Józefa Piłsudskiego z lat 1918-1921, prowadząc między innymi do katastrofalnej w skutkach wyprawy na Kijów, a  drugiej połowie XX wieku stał się podstawą myśli politycznej Jerzego Giedroycia i paryskiej Kultury, na której wzrosły elity Solidarności, z których z kolei wywodzą się współcześni polscy politycy” (A. Wielomski, tamże, str. 342). W „Strategii bezpieczeństwa narodowego” (SBN) z 2008 roku czytamy: „Należy wspierać procesy transformacyjne w Europie Wschodniej (…) Szczególnie intensywnie Polska będzie działać na rzecz pogłębienia wszechstronnej współpracy [NATO] z Ukrainą i Gruzją (…) Liczymy na przemiany demokratyczne na Białorusi i związanie jej ze wspólnotą świata zachodniego” (SBN, pkt 40, 43, 49). Wielomski bezlitośnie punktuje mesjanistycznych strategów: „Strategia bezpieczeństwa narodowego, przygotowana w Warszawie w 2008 roku, równie dobrze mogłaby zostać napisana przez polskich emigrantów w Paryżu gdzieś koło roku 1835. Mickiewicz i Słowacki nadaliby jej jedynie ładniejszą formę literacką, zapewne wierszowaną” (tamże, str. 343).

Polski mesjanizm nie zadaje sobie pytania o powody i cele, bo sam jest dla siebie uzasadnieniem swego jedynie możliwego proatlantyckiego i zarazem antyrosyjskiego stanowiska.  Jest to świadectwo, że Polacy nie potrafią się rozpoznać się w tradycji łacińskiej, która jako jedyna zapewnia możliwość pozapolitycznej identyfikacji. Charakterystyczne, że jakkolwiek nie wypadałaby diagnoza sytuacji politycznej, leczenie jest zawsze takie samo i nigdy nie jest w duchu łacińskim. I tak dla Andrzeja Nowaka odradzające się nihilistyczne neoimperium rosyjskie znalazło sobie nową formułę ideologiczną, która ma mu zjednywać poparcie poza granicami Rosji. W czasach ZSRR był to komunizm a obecnie sprzeciw wobec zachodniego obyczajowego liberalizmu (Paweł Rojek, „Między Antychrystem a katechonem”, [w:] „Między realizmem a apostazją narodową”, 2015, str. 370).

Przeciwstawne jest stanowisko Anny Raźny, która zwraca uwagę, że Rosja autentycznie wraca do swoich tradycji chrześcijańskich, stając się nieoczekiwanie „prawdziwą ojczyzną światowego konserwatyzmu” (tamże, str. 377). Puntem wyjścia obu stron jest przekonanie o ciągłości historycznej z dawną Rosją. W wypadku Nowaka jest to ciągłość dziedzictwa imperialnego a w wypadku Raźny ciągłość tradycji konserwatywnej. Odmiennego zdania jest Paweł Rojek, który uważa, że „rosyjski konserwatyzm nie przetrwał 1917 roku, a rosyjski  imperializm poniósł nieodwracalną klęskę w 1991 roku […] Rosja nie jest ani nihilistycznym neoimperium, ani chrześcijańskim postimperium, lecz po prostu nihilistycznym postimperium” (tamże, str. 378). Rosja realizowałaby turecki model rozpadu, stając się państwem narodowym.

Nie rozstrzygając, które stanowisko jest słuszne (najbliżej mi do Rojka) chcę, zwrócić uwagę, że wszyscy trzej autorzy znają tylko jedno remedium: więcej „janiepawlizmu”.  Bowiem „tysiącletnia tradycja łacińska, pamięć i tradycja Jan Pawła II” to jest rzekomo, to samo.  Najbliżej trafnej diagnozy jest Rojek, zwracając uwagę na resentyment i zawód. „Przecież to Polska miała stać się dla świata tym, czym dziś – zdaniem niektórych – staje się Rosja. Polska, która pokonała antychrześcijański komunizm, miała sformułować alternatywę wobec świeckiego liberalizmu, stanąć na czele walki o bardziej sprawiedliwy, bardziej ludzki porządek społeczny , gospodarczy, polityczny i międzynarodowy. Nic takiego się nie stało. Wielkie ideały Solidarności zostały zapomniane, a nauka Jana Pawła II, który wyraźnie oczekiwał od Polaków kolejnej mobilizacji, została odrzucona przez intelektualnych przywódców III Rzeczypospolitej” (tamże, str. 385). Dlaczego jednak tak się nie stało Rojek odpowiedzieć nie potrafi.  Odpowiedź jednak istnieje i starałem się ją zarysować.

Włodzimierz Kowalik

fot. wikipedia

Myśl Polska, nr 35-36 (31.08-7.09.2025)

Redakcja