Arbitralnie wybrana kiedyś data 1 stycznia oznacza rozpoczęcie nowego roku kalendarzowego. Skłania ona z jednej strony do zbilansowania roku poprzedniego w różnych dziedzinach życia jednostkowego i zbiorowego, a z drugiej – do projektowania zdarzeń i procesów we współrzędnych roku następnego.
Miniony rok z pewnością zostanie zapamiętany jako „rok słabości Ameryki” ze względu na rezygnację Joe Bidena w kampanii wyborczej, co niewątpliwie opóźniło start jego następczyni Kamali Harris i osłabiło jej szanse w rywalizacji z powracającym na urząd prezydenta Donaldem Trumpem. Odniósł on fenomenalne zwycięstwo i to pod jego szyldem rozpocznie się rok 2025. Z tą prezydenturą wiążą się rozmaite oczekiwania, a jeszcze większe niewiadome i ryzyka.
Także w Polsce ten rok będzie zwiastował ze względu na wybory prezydenckie szanse na skuteczne zreformowanie państwa albo ryzyko dalszego pogrążania się w paraliżu instytucji ustrojowych i degrengoladzie rządów. Przyszłość nowego roku stanowi zatem dla wielu z nas przedmiot nadziei, ale u licznych obserwatorów budzi lęki i poczucie trwogi. Okazuje się, że różne perspektywy czasowe u wyborców determinują ich preferencje polityczne i mają wpływ na modelowanie przyszłości przez pryzmat kreowanych władz.
W Polsce mamy do czynienia z ofertą dwóch liczących się w wyborach prezydenckich „chronozofii”, czyli posługiwania się czasem dla zrozumienia z jednej strony „kim jesteśmy?” i „skąd przychodzimy?”, a z drugiej „kim chcemy być?” i „dokąd zmierzamy?” Jedna ma charakter retrospektywny i rekonstrukcyjny, druga prospektywny i projekcyjny. Te perspektywy narracyjne cechują dwóch najważniejszych kandydatów – Karola Nawrockiego i Rafała Trzaskowskiego, z których jeden zapewne zostanie prezydentem Polski na najbliższe pięć lat. Inne perspektywy, podobnie jak kandydaci, nie mają większego znaczenia. Zresztą są najczęściej mutacją wymienionych.
Wiecowe prowadzenie kampanii wyborczej odrywa uczestników życia publicznego od czasu realnego. Wciąga ich w czas wyobrażony, dotyczący interpretowania przeszłości bądź/i modelowania przyszłości. Dzięki rozmaitym zabiegom socjotechnicznym kandydaci do najwyższego urzędu karmią słuchaczy i widzów mirażami i złudnymi nadziejami. Natarczywe przekazy treści demagogicznych i bałamutnych skutecznie zakłócają świadomość miejsca i czasu. Czarowanie i mamienie ludzi obietnicami wyborczymi wytrąca ich z poczucia realiów. Zakłóceniu ulega percepcja oparta na racjonalności. Na jej miejsce wchodzi percepcja życzeniowa, wyobrażeniowa, najczęściej zmitologizowana. Występuje polaryzacja poglądów i przekonań. Ludziom udziela się negatywne nastawienie do inaczej myślących rodaków, bo zawężają swoje widzenie rzeczywistości do jednej, jedynie słusznej perspektywy.
Wbrew pozorom, najtrudniejszym wyzwaniem analitycznym i narracyjnym jest koncentracja na teraźniejszości. Obecnie rzadko spotyka się polityków, jeszcze rzadziej mężów czy damy stanu, którzy potrafiliby odczytywać znaki czasu hic et nunc (tu i teraz) i wyciągać z nich właściwe wnioski dotyczące przyszłości. Problemy chwili zastępują wizje i strategie. Odnosi się to zarówno do polityki wewnętrznej, jak i międzynarodowej.
Dziś nie wystarczy orientować się w formalnym kształcie instytucji ustrojowych państwa. Choć i to często przerasta możliwości poznawcze kandydatów. Procesów funkcjonowania demokracji nie sprowadza się przecież wyłącznie do przestrzegania prawa przez wszystkich jego adresatów. Ostatecznie praworządnymi mogą być także systemy autorytarne. Od struktur instytucjonalnych i normatywnych o wiele ważniejsza jest demokratyczna kultura polityczna i mówiąc językiem Maxa Webera – etyka odpowiedzialności klasy przywódczej. Nakazuje ona przedkładać pragmatyzm i prakseologię nad ideową bezkompromisowość (etykę przekonań).
Nie jest tajemnicą, że we współczesnych warunkach ustrojowych najważniejszymi podmiotami sprawczymi w polityce są grupy interesu i nacisku, a klientyzm między nimi a władzą nie pozwala na sprawiedliwą redystrybucję dóbr czy efektywne uczestnictwo obywateli w realnych procesach decyzyjnych. Mamy też do czynienia z licznymi patologiami, które wrastają w naturę systemu politycznego i nie dają się wyrugować w wyniku kolejnych wyborów i zmian ekip rządowych. Należy do nich choćby upolitycznienie służb specjalnych i ich instrumentalizacja na użytek rządzącej partii. Innym przykładem jest petryfikacja systemu partyjnego poprzez rozwiązania ustawowe, blokujące faktyczną możliwość tworzenia nowych sił politycznych oraz rzeczywistą cyrkulację elit.
Zużywanie się elit rządzących jest zjawiskiem starym jak świat. W Polsce od ponad trzech dekad utrzymują się zblazowane i zdegenerowane układy polityczne, które są źródłem nieudolności rządzenia i wszystkich katastrofalnych następstw w postaci pazerności i korupcji polityków, ich demoralizacji i hipokryzji, woluntaryzmu i relatywizmu prawnego. Od kandydatów na prezydenta należałoby zatem oczekiwać konkretnych recept na odnowę elit politycznych, udrożnienie kanałów rekrutacji polityków spośród ludzi kompetentnych i nowocześnie myślących, bezkompromisowych w obronie interesu narodowego, a nie usposobionych kosmopolitycznie i służebnych wobec obcych mocodawców.
Dobrze byłoby przy okazji odsłonić skład zaplecza eksperckiego, a zatem i doradczego głównych kandydatów, jako przyszłych decydentów. I bynajmniej nie chodzi tu o speców od wizerunku politycznego czy mowy ciała. Ani tym bardziej o celebrytów, darzących kandydata szczególnym uwielbieniem. Chodzi o to, jakimi zdolnościami analitycznymi i osiągnięciami praktycznymi mogą wykazać się ci wybrańcy, jaka jest ich kondycja intelektualna i potencjał kreatywności. Na razie nie czuje się żadnej świeżości pomysłów na Polskę, nie słychać ani o alternatywnych wizjach rozwoju, metodach pojednania narodowego, receptach na normalizację stosunków sąsiedzkich, ani o wpisaniu się w dyskusję o nowym podziale sił w stosunkach międzynarodowych i przewartościowaniu katastrofalnego wyścigu zbrojeń. Truizmy i frazesy nie zastąpią konkretów, ani nie uczynią Polski mocarstwem.
W porównaniu do spraw wewnątrzpolitycznych, zrozumienie współczesnych procesów międzynarodowych jest jeszcze trudniejsze. Ślepe przywiązanie do tradycyjnych wartości ładu westfalskiego, kształtowanego przez kilka stuleci, począwszy od zakończenia wojny trzydziestoletniej w 1648 roku, powoduje u polityków praktycznie niewykształconych w tej dziedzinie „błądzenie we mgle”. Jedynie Rafał Trzaskowski spełnia warunek potwierdzonej certyfikatem doktorskim kompetencji w dziedzinie stosunków międzynarodowych, ale i on pozostaje często w „krainie ułudy”.
Żaden z kandydatów nie jest bowiem w stanie odnieść się merytorycznie do erozji i relatywizacji suwerenności jako atrybutu państw we współczesnym systemie międzynarodowym. Mniemanie, że Polska jest na równi suwerennym państwem ze Stanami Zjednoczonymi czy z Niemcami jest mistyfikacją i samooszukiwaniem się. Racjonalna i realistyczna analiza porządku międzynarodowego wyraźnie wskazuje, że ma on charakter hierarchiczny, a nawet hegemoniczny, w którym potęga największych państw decyduje o kształcie układów sił i ich stabilności. Polskę trzeba umieć wpisać w te konstelacje, biorąc pod uwagę wszystkie obiektywne i subiektywne uwarunkowania, a nie sadzić się na pretensjonalizm. Ten nas ośmiesza i przypomina najgorsze czasy z historii, kiedy wyrywni politycy II Rzeczypospolitej karmili ludzi fałszem mocarstwowym, za który przyszło zapłacić najwyższą cenę.
Polska ze względu na ograniczoną kompetencję państwa „średniej” rangi jest skazana na partnerskie i oparte na lojalności układy w regionalnych ugrupowaniach integracyjnych. Wydaje się jednak, że ma na tyle mocy wewnętrznej, aby nie poddawać się bezkrytycznie wszystkim inicjatywom i planom, płynących od władczych gremiów wspólnoty atlantyckiej czy zachodnioeuropejskiej. Przykładem jest fatalne pozbawianie Polski bezpieczeństwa energetycznego (dekarbonizacja), a poprzez dogmatycznie pojmowany ekologizm skazywanie ludzi na ubóstwo energetyczne. Już teraz ceny energii w Polsce biją rekordy europejskie i światowe. Jaką receptę mają kandydaci na prezydenta, aby ochronić polskie interesy w tym względzie?
Obecnie jedna z podstawowych zasad służących ochronie suwerenności państwa – zakaz ingerencji w sprawy wewnętrzne – jest wystawiona na pośmiewisko, zwłaszcza w odniesieniu do państw najsłabszych. Wydarzenia związane z procesami wyborczymi w Mołdawii, Rumunii czy Gruzji (nie należy zapominać też o Ukrainie w 2014 roku) pokazują, że jeśli nie wygrywa właściwy kandydat z punktu widzenia oczekiwań gremiów zachodnich, to są podstawy do ingerencji z zewnątrz, najczęściej w kierunku ponowienia wyboru „słusznych” kandydatów. Jest w tym postępowaniu sporo hipokryzji, ale także pogardy dla społeczeństw i instytucji wyborczych. Czy kandydaci na prezydenta Polski potrafią zdystansować się wobec takich ewidentnych anomalii i stosowania podwójnych standardów? Czy jedynie po stronie Rosji widzą źródła niepożądanych ingerencji w sprawy wewnętrzne państw poradzieckich?
Stanowiska rządów wobec wielu problemów wewnętrznych i międzynarodowych są niestety mocno zideologizowane. I nie są to bynajmniej klarowne uzasadnienia ideowe ich wyborów i strategii politycznych, ale wynik dziedziczonych zaczadzeń i nastawień, warunkowanych zależnościami, fobiami i mispercepcją. Najgorszym zjawiskiem jest mieszanie do polityki ideologii o charakterze religijnym.
Gdy jeden z kandydatów nieustannie podkreśla swoje chrześcijańskie i katolickie przywiązanie do wartości, to swoją obłudą i zakłamaniem bardziej szkodzi tym wartościom niż zyskuje poparcie ludzi je wyznających. Gra symboliką religijną (tzw. walka o krzyże) obnaża słabości wszystkich uczestników sporu ideowego. Skłania też do refleksji, że Polacy niczego się nie uczą, jeśli chodzi o konieczność odrzucenia emocji na rzecz zdrowego rozsądku i racjonalizmu. Wiara w przychylność i pomoc sił nadprzyrodzonych w kampanii wyborczej cofa kandydatów do czasów zamierzchłych, a na wyborców rzuca cień zacofania i obskurantyzmu.
Paradoksem „uzachodnienia” Polski jest pchanie jej w stronę świata zlaicyzowanego i zsekularyzowanego. Bo przecież spoiwem wspólnot narodowych na tym upragnionym Zachodzie jest etos świecki, a nie konfesyjny, oparty na cywilnych i neutralnych światopoglądowo więziach, osadzonych na wspólnej kulturze duchowej, obyczaju i stylu życia, a także bogatych formach uczestnictwa w życiu publicznym. To one sprzyjają doświadczaniu teraźniejszości i budowaniu perspektyw rozwojowych, kreują otwartość na zmiany, tolerancję wobec odmienności i szacunek dla pluralizmu. Religia nie jest sprawą publiczną czy narodową, ale sprawą prywatną, osobistą, indywidualną.
Kandydaci na najwyższy urząd w państwie nie mogą abstrahować od natury współczesnego kapitalizmu, który w narracji hegemonicznej Zachodu uznaje się za jedyny możliwy sposób skutecznego gospodarowania na Ziemi. Troszcząc się retorycznie o dobrobyt obywateli, upominają się o przyzwoitą cenę przysłowiowej kostki masła, opowiadając się jednocześnie za największymi w dziejach Polski i w skali Europy wielomiliardowymi nakładami na zbrojenia. Dla nich nie ma żadnych związków przyczynowo-skutkowych między wojną a inflacją, między cenami energii a wysyłaniem jej za darmo na walczącą Ukrainę. Jeśli nie dostrzegają kosztochłonnego i bardzo ryzykownego nakręcania koniunktury zbrojeniowej, a także wojennych skutków inflacji, to nie zasługują na poważne traktowanie przez wyborców. Wszystkie udręki związane z wyzyskiem pracobiorców, prekariatem, rosnącym rozwarstwieniem materialnym społeczeństwa, koncentracją bogactwa w ręku oligarchii, pozostają poza polem widzenia bohaterów kampanii wyborczej. Wypadałoby wprost wykrzyczeć im w twarz, że wszyscy stoją po stronie kapitalistycznej plutokracji, a nie szerokich mas, otumanionych konsumpcjonistyczną propagandą pseudodobrobytu.
Siły polityczne, wysuwające swoich kandydatów, są zgodne w sprawie priorytetu polskiej polityki, jakim jest bezpieczeństwo. Termin ten jest jednak tak polisemantyczny (wieloznaczny), jak pogoda. Wszyscy o niej mówią na co dzień, lecz bardzo niewielu może wyjaśnić istotę zachodzących wokół nas zjawisk atmosferycznych. Bezpieczeństwo jest używane nie tylko w różnych znaczeniach przez różnych ludzi, czy w różnych znaczeniach przez tych samych ludzi, ale i w różnych znaczeniach przez tę samą osobę w tym samym czasie.
„Wytrych bezpieczeństwa” pozwala dowolnie operować faktami i postulatami. Proponowanie „pokoju przez wojnę” jest najtragiczniejszym w skutkach wymysłem. Prowadzi jednak do realizacji dawno zaplanowanej strategii amerykańskiej, aby uzbrojona „po zęby” przy udziale USA Polska, podobnie do Izraela na Bliskim Wschodzie, stanowiła skuteczny rygiel między Rosją a Niemcami. Amerykanie nie mają alternatywnej strategii równoważenia potencjalnego sojuszu tych dwu potęg. „Utrzymanie silnego klina, wbitego między Niemcy a Rosję, to jeden z żywotnych interesów Ameryki” (George Friedman, „Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy”, Kraków 2012, s.171).
W tym kontekście wyborcy powinni otwarcie pytać kandydatów, jak dalece utożsamiają się z tą amerykańską strategią, która skazuje Polskę na wieczną konfliktowość ze swoimi największymi sąsiadami. Czy Polska ma cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, czy jest tylko bezwolnym narzędziem w ręku hegemonicznej strategii Amerykanów? Jeśli tak ważne jest bezpieczeństwo dla każdego z kandydatów, to warto wiedzieć, skąd bierze się ta niesłychana tabuizacja ceny gwarancji amerykańskich.
Gdy ludzie nie mają wiedzy ze źródeł oficjalnych, sięgają po różne pogłoski, plotki, mity i konfabulacje. Dlaczego więc w takim tajemniczym zawieszeniu pozostaje kwestia odszkodowań za tzw. żydowskie mienie bezspadkowe? Obywatele mają prawo do informacji, na jakim etapie pozostają uzgodnienia polsko-amerykańskie, wszak ustawa 447, przyjęta przez Senat USA 12 grudnia 2017 roku i podpisana przez Donalda Trumpa („Pierwszego”), stanowi niebezpieczną podstawę amerykańsko-żydowskich roszczeń. Byłoby więc interesujące usłyszeć od kandydatów, jakie zajmują stanowisko w kwestiach negocjacji ze stroną amerykańską. Uregulowanie tych kwestii i podanie ich do publicznej wiadomości nie ma przecież nic wspólnego z antysemityzmem. Jest jedynie wyrazem troski o ochronę polskiego stanu posiadania (Leszek A. Sosnowski, „447. Plan grabieży Polski – od Deklaracji Terezińskiej do Ustawy 447”, Warszawa 2020).
Inny niezwykle żywotny, a jednocześnie drażliwy temat, to rola Polski w przywróceniu pokoju na Ukrainie. Czy ma ona trwale negować racje Rosji i ustępować we wszystkich kwestiach Ukrainie, czy też pożądany pokój jako korelat bezpieczeństwa powinien być wypracowany jak najszybciej na niwie dyplomatycznej, z takimi gwarancjami mocarstw, aby nie dochodziło nigdy do recydywy tragedii? Na razie mamy do czynienia z dziwacznym podporządkowaniem się Polski strategii wojennej Kijowa, tak jakby polscy decydenci nie mieli nic własnego w tej sprawie do powiedzenia. Deklaracje polskiego premiera podczas wizyty we Lwowie w grudniu 2024 roku potwierdzają jedynie wszystkie poprzednie smutne konstatacje, że trwająca wojna nie nauczyła polskich polityków ani racjonalizacji własnych interesów, ani determinacji w obronie własnego honoru.
Szczególnie rażą próby wypracowania zgniłego kompromisu w sprawie upamiętnienia ofiar zbrodni wołyńskiej. Dziwaczny pomysł oddzielenia ekshumacji od upamiętnienia ofiar mógł zrodzić się jedynie w chorych umysłach lojalistów banderowskich. Polacy, niezależnie od swoich światopoglądów i orientacji ideowych, gremialnie oczekują, aby kandydaci na prezydenta stanowczo wystąpili przeciw manipulacji historią. Nie wolno poświęcać pamięci o haniebnych zbrodniach Ukraińców spod znaku OUN-UPA na ołtarzu cynicznych gier polityków znad Dniepru i niczym nieuzasadnionej wobec nich służalczości ze strony obozu politycznego Polski (zob. Wiktor Poliszczuk, „Potępić UPA!”, Warszawa 2013).
Polska, niezależnie od formacji polityczno-ustrojowej, ma bogatą tradycję inicjatywności dyplomatycznej na rzecz ochrony zbiorowego interesu państw, kultury współpracy i solidarności międzyludzkiej. Nie ma powodu wstydzić się osiągnięć w tej mierze z czasów wszystkich formacji ustrojowych, także okresu Polski Ludowej. Może wreszcie któryś z kandydatów na prezydenta Rzeczypospolitej przyzna, że Polska ma swoją ciągłość historyczną i nie zaczęła się 4 czerwca 1989 roku wraz z wyborami kontraktowymi do Sejmu?
Polacy są genetycznie zaprogramowani na doświadczenie czasu. Pojmowanie polskiej historii jest niemożliwe bez dzielenia jej na etapy i cykle niezależności państwowej oraz utraty niepodległości. Przydaje się ono w tłumaczeniu współczesnych problemów, związanych z urazami wobec sąsiadów i osądzaniu ich za wszystkie krzywdy dziejowe.
Kandydaci muszą mieć świadomość, że żadne państwo, a tym bardziej mocarstwo, nie jest „święte” w realizacji swoich interesów. Dlatego tak ważna jest roztropność i powściągliwość w wydawaniu kategorycznych ocen i osądów innych. Sztuką jest powrót do ładu kompromisowego, opartego na wzajemnych ustępstwach stron oraz zapomnianych w ostatnich trzech dekadach takich instrumentach, jak moderacja, facylitacja, admonicja, koncyliacja, inkwizycja czy arbitraż. Żaden podmiot w stosunkach międzynarodowych nie może sobie przypisywać roli rozstrzygającej czy narzucającej innym sposoby rozwiązania dzielących je różnic i sprzeczności.
Być może od kandydatów na najwyższy urząd w państwie nie można oczekiwać zbyt wiele. Ale jedno wszyscy oni powinni mieć na uwadze. Są aktorami indywidualnymi, ale reprezentują określone formacje polityczne, nawet gdy nazywają siebie kandydatami obywatelskimi i niezależnymi. To jeszcze jeden pokaz paradoksalnego myślenia i oszukiwania samych siebie. Powinni jednak być świadomi konieczności przełamywania ograniczoności jednostkowego postrzegania czasu. Wymogiem jest myślenie w kategoriach czasu zbiorowego. Liczą się ambicje pozostawienia trwałego śladu w pamięci społecznej. Ich wysiłki i żmudne tłumaczenia problemów takimi, jak je postrzegają, powinny mieć wymiar edukacyjny, agitacyjny i mobilizacyjny. Jeśli zmarnują te szanse, historia szybko o nich zapomni. Czy ktoś pamięta jakieś ślady sporów ideowych i merytorycznych sprzed lat? Egocentryzm i megalomania, a także nijakość kandydatów szybko nikną w zbiorowej niepamięci.
Prof. Stanisław Bieleń
Myśl Polska, nr 1-2 (5-12.01.2025)