W bieżącym roku Polacy będą świętować 80-letnią rocznicę wyzwolenia kraju spod okupacji hitlerowskiej. I znowu, jak co roku okaże się, że te doniosłe obchody, tak ważne dla każdego z nas, staną się powodem historycznych kłótni i przeinaczeń , które tak naprawdę nie mają racjonalnych podstaw i w większej mierze są ordynowane poprzez wrogie Polakom ośrodki dezinformacyjne.
Bo co tak naprawdę jest nieprawdziwego i złego w stwierdzeniu, że osiemdziesiąt lat temu Armia Czerwona wyzwoliła Polskę i przegnała z naszej ojczyzny niemieckich okupantów? Czy wygląd lekarza, który wybawił ze śmiertelnej choroby jest ważny dla umierającego? Istotne jest to, czego dokonał, a nie jak wygląda i jakie ma poglądy polityczne.
Podstawowe pytanie
Każdy normalny człowiek to zrozumie, ale w Polsce jest teraz odmiennie. Tutaj od z górą trzydziestu lat mamy do czynienia z eksperymentem socjologicznym rodem z hitlerowskich Niemiec. Podstawowe fakty i oceny historyczne są systemowo podważane, a Polakom dostarcza się spreparowane treści- z reguły całkowicie fałszywe- w myśl goebbelsowskiej zasady, że kłamstwo tysiąc razy powtarzane staje się prawdą. Chcąc, nie chcąc jesteśmy świadkami wielkiego pogrobowego zwycięstwa aparatu totalnej propagandy dr Josepha Goebbelsa w Polsce. Dlatego też – od wielu lat – zamiast mówić o oczywistym wyzwoleniu ziem Polskich w latach 1944-1945 przez Armię Czerwoną, mówi się o „zniewoleniu”, chociaż to narody ZSRR otworzyły bramy Majdanka i Oświęcimia, a Polacy wydobyci z młyna śmierci – na powrót mogli rozwijać przemysł, kulturę, edukację bez przeszkód we własnym kraju. Kiedy dopytujemy się, na czym ma polegać to „zniewolenie” – zazwyczaj dostajemy zarzut, że w Polsce stały obce wojska. Pytam: a teraz nie stoją? Ci „nowi” sojusznicy z Zachodu zresztą nie ograniczają się do sprowadzenia swoich wojsk do Polski. Na każdym rogu widzimy obce faktorie handlowe, obce banki, w kinach – obce filmy, a prawie wszystkie główne media są w rękach obcych korporacji i stają się narzędziem ideowego rozkładu naszej wspólnoty. Zastanówmy się, kiedy Polska była bardziej wolna – teraz, czy w tak pogardzanym PRL, gdzie wszystkie sklepy były polskie, wszystkie zakłady pracy – polskie, media – tylko polskie, własność nieruchomości – tylko polska. Zadajmy sobie czasami to pytanie…
Rozprawmy się z kłamstwami związanymi z tą rocznicą
Tymczasowy rząd ludowy – Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego – ustanowiony 22 lipca 1944 roku w Chełmie był pierwszym polskim rządem po 1939 roku faktycznie administrującym krajem po latach niewoli. PKWN został wyłoniony z grona członków Krajowej Rady Narodowej – pierwszego po 1939 roku surogatu polskiego parlamentu, utworzonego 1 stycznia 1944 roku w Warszawie. KRN była tworem polskiej lewicy patriotycznej, złożonym głównie z członków Polskiej Partii Robotniczej i Związku Patriotów Polskich dysponujących przychylnością ZSRR.
Trzeba podkreślić: PKWN był logicznym rozwinięciem postanowień konferencji teherańskiej z grudnia 1943 roku, na której zadecydowano, że Polska zostanie w sferze wpływów operacyjnych ZSRR, alianci zachodni zaś stworzą drugi front, ale we Francji. Dlatego też jedynym realnym sposobem rządzenia Polską musiało być porozumienie z ZSRR, pomimo wszelkich dzielących nas różnic historycznych i faktów dokonanych w czasie wojny. Nie był do tego zdolny tzw. polski rząd londyński – pomimo nazwy – wytwór działalności agenturalnej służb brytyjskich i francuskich. Jak wiemy, działając na mocy niedemokratycznej konstytucji z 1935 roku, gremia tego rządu były wyłaniane przez koterię zarządzającą na zasadzie kooptacji, zazwyczaj na rozkaz służb brytyjskich. Trudno mówić, żeby rząd ten był w jakimś stopniu reprezentantem sił demokratycznych. Tak nie było – pomimo zaklęć tworzącego obecnie polską narrację historyczną mainstreamu. Nawet będąca odpowiedzią na powstanie KRN reprezentacja polityczna (parlament), tzw. Rada Jedności Narodowej została utworzona dekretem Delegata Rządu Na Kraj w dniu 8 stycznia 1944 roku. Tak zupełnie „demokratycznie”.
Niedemokratyczny, ale polski
Tak samo niedemokratyczny, jak rząd londyński był rząd lubelski – PKWN. Był emanacją konkretnych sił bliskich sojuszowi z ZSRR, jednakże w przeciwieństwie do rządu londyńskiego posiadał on realną władzę na ziemiach wyzwolonych – otrzymaną z rąk ZSRR, a prawnie – wszystkich aliantów w Teheranie. Posiadał także siłę zbrojną – I Armię WP – utworzoną na bazie I Dywizji Piechoty im T. Kościuszki. Był, więc rządem legalnym. PKWN ponadto gwarantował narodowi, oprócz przyjaźni z ZSRR i wyzwolenia kraju, także głębokie przemiany na polu społecznym i ekonomicznym oczekiwane od wieków przez społeczeństwo. Dekret o reformie rolnej parcelujący wszystkie majątki magnackie powyżej 50 ha dawał nadzieję milionom biedoty we wsiach na wzmocnienie gospodarstw. Obietnica budowy wielkiego przemysłu dawała nadzieję na awans społeczny. Zapowiedź odzyskania Ziem Zachodnich stanowiła dla wielu możliwość rozpoczęcia życia od nowa na majątku poniemieckim. Postulowana przyjaźń z ZSRR dawała gwarancję bezpieczeństwa geopolitycznego i pewności sojuszy. Na taką politykę londyńczyków nie było stać i dlatego rząd lubelski, pomimo początkowej nieufności i panującej w kraju rusofobii, bardzo szybko zdobył sobie zaufanie społeczeństwa. Ludzie widzieli tworzące się faktycznie polskie wojsko, które biło Niemca, widzieli przemiany na wsi, podział dóbr magnackich, budowę rodzimego przemysłu. Nowe władze były zorientowane na ich potrzeby – prowadzono masową elektryfikację kraju, walkę z analfabetyzmem, budowę szpitali i szkół dla ludności. Na wielu polach działalności widać było nawet swoisty entuzjazm.
Szaleństwo politycznie motywowane
Powstanie Warszawie było odpowiedzią londyńczyków, którym władza w Polsce wymykała się z rąk na utworzenie 22 lipca 1944 rządu lubelskiego. Był to akt całkowicie polityczny, obliczony na siłowe przejęcie władzy w stolicy i występowanie w charakterze legalnego rządu polskiego przed aliantami. Dowództwo AK planowało samodzielnie wyzwolić stolicę jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej, licząc, że uda się w ten sposób wzmocnić międzynarodową pozycję rządu na uchodźstwie. Zakładnikami celów politycznych londyńczyków była ludność cywilna stolicy, która nie miała pojęcia o zagładzie, którą gotują jej dowódcy Armii Krajowej.
Powstanie nigdy nie miało żadnych, nawet najmniejszych szans militarnego powodzenia. Dysproporcja sił pomiędzy powstańcami a Niemcami była olbrzymia. Wojsko niemieckie liczyło około 50 tys. doskonale wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy posiadających czołgi, samoloty i artylerię. W momencie wybuchu powstania liczba faktycznie uzbrojonych powstańców wahała się między 1500 a 3500 (na ok. 36 500 zmobilizowanych). Oznacza to, że na 25 powstańców przystępujących do walki tylko jeden był uzbrojony. Ze względu na dotkliwe braki w uzbrojeniu pułkownik Antoni Chruściel „Monter” polecił, aby żołnierzy AK, dla których zabrakło broni palnej uzbrajać w siekiery, kilofy, łomy, drągi. W uzbrojeniu dominowały proste pistolety i karabiny z niewielką ilością amunicji. Trzeba podkreślić, że dowództwo było w pełni świadome nieprzygotowania powstańców. Wystawianie 1500 uzbrojonych w pistolety chłopców przeciwko 50 tysiącom doborowych żołnierzy i ryzykowanie zagłady 800 tys. mieszkańców Warszawy dowodzi wyłącznie niedojrzałości dowódców, a nawet ich szaleństwa.
Sprawcy katastrofy
Pomimo wyraźnego sprzeciwu Naczelnego Wodza Kazimierza Sosnkowskiego, gen. Władysława Andersa oraz większości rządu londyńskiego, na skutek dziwnej manipulacji depeszą z dnia 26 lipca 1944 roku, w której rząd londyński ponoć pozwolił strukturom krajowym na samodzielną decyzję o wybuchu powstania, doszło do największej hekatomby w dziejach Polski! 28 lipca 1944 roku na posiedzeniu Rady Ministrów pod przewodnictwem wicepremiera Jana Kwapińskiego okazało się, że rząd takiej decyzji nigdy nie podejmował! Wydaje się, że depesza (sfałszowana?) była przygotowaniem do wizyty Stanisława Mikołajczyka w Moskwie, gdzie nadaremnie próbował on szachować Josifa Stalina warszawską insurekcją. Albo była ona tylko po to wymyślona, aby zmyć odpowiedzialność za klęskę. Katastrofalną decyzję podjęły struktury krajowe z Delegatem Janem Jankowskim na czele, dowódca AK i przewodniczący tzw. podziemnego parlamentu – RJN.
Po niepowodzeniu powstania prawie wszyscy jego koryfeusze z Londynu próbowali uciec od odpowiedzialności i zrzucali winę na inne osoby oraz różne obiektywne czynniki. W obliczu ogromu przegranej honor oficerski wcale nie kierował postepowaniem winowajców.
Nikt nie przyznaje się do dowodzenia
Ich całkowita indolencja i traktowanie ludności cywilnej jak przysłowiowego „bydła”, które ma wyłączne wypełniać ich szlacheckie wymysły, ujawniły się od razu w pierwszych dniach powstania, kiedy stało się oczywiste, że powstanie nie powiodło się i należy jak najszybciej przerwać rzeź ludności. Jednak niedorośli dowódcy bali się wydać taki rozkaz, bo oznaczało to przyznanie się do przegranej. Za Tadeuszem Borem-Komorowskim pluto, nazywano go mordercą, używano niecenzuralnych określeń. Chciano go powiesić za to, co zrobił. Bór-Komorowski zaczął więc udawać chorobę i praktycznie przez całe powstanie ten „bohater” był nieobecny, a faktyczne dowodzący „Monter” zasypywał tylko odziały stekiem głupich i sprzecznych rozkazów, sabotując jakiekolwiek rozmowy na temat ewakuacji cywilów, traktując kobiety i dzieci de facto, jako zakładników przegranej sprawy. Za bezmyślne ambicje polityczne niedorosłych przywódców Warszawa zapłaciła straszliwą cenę 200 tys. osób zginęło, 650 tys. wysiedlono i wywieziono na roboty. Zniszczeniu uległy najwartościowsze dobra kultury polskiej. Warszawa zamieniła się w pustynię gruzów.
Fałszywi bohaterowie
Nazwiska tych, którzy do tego doprowadzili, powinny być wymazane z panteonu polskich bohaterów i przeklęte przez następne pokolenia, jako tych, którzy spowodowali największą hekatombę Polaków w historii. Tak się jednak nie dzieje. Chruściel, Okulicki i Bór-Komorowski mają swoje ulice, skwery, place. Za ich zbrodnie i indolencję obwinia się innych. To Stalin jest winny, że nie pomógł wariatom, To Zygmunt Berling, to Władysław Gomułka, i Armia Czerwona oczywiście. Kult kłamstwa jest tak silny, że w szaleńczym pędzie niszczone są upamiętnienia poświęcone żołnierzom radzieckim wyzwalającym nasze ziemie, których aż 600 000 poświęciło swoje życie w imię naszej wolności i bezpieczeństwa. Te najbardziej haniebne czyny są pluciem na elementarną wiedzę o naszej historii, na pewien kanon moralny, który musimy przekazać przyszłym pokoleniem nienaruszony, gdyż inaczej nie rozeznają się one w meandrach coraz bardziej skomplikowanej geopolityki.
Ci, którzy dobrze życzą Polsce mieć siłę, aby odwrócić ten chocholi taniec niszczący naszą pamięć historyczną. Na piedestał muszą wrócić prawdziwi bohaterowie, ci, co naprawdę przelewali krew w imię polskich interesów, ci spod Lenino, Warszawy, Kołobrzegu i Berlina. Nie możemy zapomnieć o ogromnym wysiłku milionów zwykłych Polaków, którzy zamiast ukrywać się w lasach z entuzjazmem podjęli dzieło odbudowy ojczyzny po straszliwych zniszczeniach wojennych a potem w dobie PRL budowali naszą pomyślność.
Czas prawdy nadejdzie
Musimy mieć odwagę, aby wytłumaczyć kolejnym pokoleniom fałszywość sztucznie rozdmuchanego kultu żołnierzy tzw. wyklętych oraz napiętnować postawy ludzi takich jak Bór-Komorowski, Chruściel, którzy raczej zasługują na potępienie niż na jakiekolwiek upamiętnienia. Nikt nie chce oczywiście zabrać kombatantom prawa do obchodzenia rocznicy Powstania Warszawskiego i uczczenia pamięci poległych kolegów. Ale – zgodzimy się wszyscy- winni zagłady Warszawy i śmierci tysięcy cywili nie powinni być hucznie fetowani. Jest to po prostu niesmaczne.
Może jeszcze doczekamy czasów, kiedy świadomi Polacy obalą własnymi rękami narzucone nam sztuczne rocznice, odrzucą nieprawdziwych bohaterów i spalą tony makulatury uchodzącej za objawioną prawdę, a wytworzonej tylko po to, aby ogłupić kolejne pokolenia Polaków i utrzymać ich dalej w półkolonialnym statusie.
Piotr Panasiuk