ŚwiatMaria Wiernikowska: do przyjaciół Żydów

Redakcja2 miesiące temu
Wspomoz Fundacje

Najwięcej kibuców było w Polsce. Ponad dwadzieścia. Jeden, największy, na warszawskim Grochowie, do końca karmił Żydów w getcie. Nie miałam pojęcia. Dowiedziałam się z wystawy „Moi Ver”. Młodzi syjoniści, marksiści, od lat 20. XX wieku uczyli się w kibucach orać i strzelać po to, by po takim przeszkoleniu zakładać swoje państwo w Palestynie. Był wśród nich i dokumentował Mojżesz Worobejczyk. Dziś można te zdjęcia zobaczyć na warszawskiej Starówce.

Reporter Worobejczyk (Moi Ver to artystyczne pseudo fotografa i malarza, krążącego między Polską, Francją i Izraelem) uchwycił w sierpniu 1938 roku moment, ten krótki moment: „Zapoczątkowana przez członków kibucu Tel Amal (Nir David) metoda, oparta na faktach dokonanych, polegała na jak najszybszym – często w ciągu jednego dnia lub nocy – wzniesieniu tymczasowych kibuców. Tworzyły je ogrodzenia z drutu kolczastego, prefabrykowane drewniane wieże i płócienne szałasy, które umożliwiały zabezpieczenie pozycji w oczekiwaniu na arabskie ataki zbrojne” – wyjaśnia tablica na wystawie. Gdzieś wcześniej przemknęło mi zdanie, że kibuce takie powstawały na ziemiach rzekomo kupionych. Ale już Arabów Moi Ver nie fotografuje. Sam wstępuje do Hagany, zbrojnej samoobrony. Widać nie chcieli miejscowi tych kibuców – domyślam się.

Tak zaczynało się państwo Izrael. Co my wiemy o Izraelu…

W listopadowy wieczór Rynek, rzęsiście oświetlony i ogrzany jęzorami ognia w szklanych tubach, wypełnia muzyka – gitarzysta otoczony słuchaczami, którzy szczodrze wrzucają do kapelusza, nagrywają komórkami albo transmitują na żywo: „Varsovie, Warsza, Łarsu”, każdy po swojemu, najwyraźniej zadowolony, że tu jest. Że nie jest TAM? Ale może oni nawet nie oglądają wiadomości STAMTĄD? Chciałoby się choć na chwilę zapomnieć, zanurzyć się w tej bursztynowej szkatułce Rynku. Ale muzyk przestaje grać i chowa instrument do futerału.

Wyszłam z domu, żeby się od TEGO oderwać. Od radia, telewizora, Internetu. 7 października 2023 przygwoździło mnie: Izrael. Byłam reporterem wojennym. A teraz siedzę przed ekranem, wbita w fotel.
„Żeby świat się dowiedział” – to był zawsze sens pracy, sens życia dziennikarza. I co? Świat się dowiedział. Świat od tygodni ogląda na żywo masakrę. Niektórzy, NIEKTÓRZY, odważyli się nazwać ją po imieniu. Szybko okazało się, że są antysemitami.
Zaczęło się 7 października od napadu Hamasu na kibuce: niewyobrażalna rzeź, gwałty i porwania. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Jak w greckim teatrze grozę potęguje sama opowieść, bo obrazów stamtąd prawie nie ma. Chce się nawet nie wierzyć. Ale wkrótce potem zaczyna się kontruderzenie. Armia izraelska bombarduje z powietrza. W to też nie chce się wierzyć: wieżowce w środku palestyńskiego miasta nagle zapadają się w zwały gruzu. Niemożliwe! Może to makieta? Przecież tam w środku są ludzie!
Ale potem pojawiają się i ludzie. Z bliska. Zakurzone betonowym pyłem białe twarze. Zakrwawione. Przerażone, wielkie oczy dzieci wygrzebywanych spośród szczelin w gruzach. Wynoszonych na rękach, na noszach, na drzwiach po kilkoro. Na łapkach, na brzuszkach mają wypisane przez matki imiona: żeby miały imiona, jeśli choć im uda się przeżyć. Krzyczą lekarze. Szpitale stały się celem armii, bo pod nimi mają być bastiony Hamasu. Dowodów dotąd nie znaleziono. Nie ma prądu, wody, jedzenia. Noworodki w inkubatorach jak ryby na piasku. I liczby jakieś absurdalne. Setki, tysiące. Nie wierzę. A jeśli patrzysz okiem drona na morze ruin, na te kikuty i góry z betonu, na szarą pustynię jak w czarno-białym filmie z warszawskiego powstania – aż dziw, że ktokolwiek przeżył. Tak musiał wyglądać Muranów w 1943.

Nagle pamięć wypluwa mi wiersz Broniewskiego o rudej Ryfce, co biegała nago po gruzach. Znalazłam go jeszcze w podstawówce i tyle razy powtarzałam, że wżarł się w pamięć, niczym wspomnienie z własnego dzieciństwa. Ja wiem, nie mam prawa…
No i po co mieszać? Nie wolno mówić, że w Gazie zagłada. Ludobójstwo, holokaust to słowa zarezerwowane. Przekonałam się o tym na Uniwersytecie Warszawskim, kiedy profesor prelegent zamknął mi usta, grożąc zerwaniem spotkania, gdy napomknęłam o skali zagłady w Gazie. Przy pierwszych moich postach na fejsbuku, a szerowałam tylko zdjęcia, w które nie mogłam uwierzyć, przy pierwszych pytaniach, czy to możliwe, dowiedziałam się, że jestem antysemitką. Ban.

**

To było jeszcze na początku, kiedy Izrael zaczął bombardować bloki mieszkalne z powietrza. Na fejsbukowej ścianie jednego z kolegów dziennikarzy, który entuzjastycznie kibicował lotnictwu Cahalu, polującemu na terrorystów Hamasu napisałam, że to tak, jakby w pościgu za mordercą (akurat nasza policja poszukiwała dzieciobójcy w Trójmieście) otoczyć Gdynię i ją zbombardować. Następne starcie, kiedy ogłosił, że Egipt i państwa arabskie powinny wziąć sobie wszystkich Palestyńczyków. Dopiero po kolejnym wpisie, kiedy on, orędownik bezwzględnego zniszczenia Hamasu i jego zwolenników, nagle z mazowieckiej chatki przeniósł się z dala od zgiełku, do Toskanii. Posty zagrzewające do walki z arabstwem znikły, a pojawiły się malownicze włoskie kamieniczki, które proponował na sprzedaż. Gdy pokazał idylliczne niebo w dole uliczki, z chmurką na horyzoncie, zapytałam złośliwie, czy ten dym to znad Gazy. Tego już było za wiele. Jednym kliknięciem myszki wyleciałam z grona jego znajomych.
Podobnie u kilkorga innych. Generalnie za to, że pytałam, czy widzieli, co dzieje się w Gazie, dając świeże przykłady. Odpowiadali, że to sceny nieprawdziwe, wyreżyserowane, upozowane… Źródła niewiarygodne, propaganda itd.
Po raz pierwszy, o zgrozo, zaczęłam się zastanawiać, kto z nich jest Żydem. No właśnie. Kiedy tak zachodzę w głowę, żeby zrozumieć te postawy, tę dziwną solidarność ze zbrodniczą polityką Izraela, czuję, jak rośnie we mnie to coś, czego się wstydzę: pytanie, „czy on JEST?…”. Wiem, to jest naprawdę antysemityzm.

**

Co ja wiem o Żydach? Wciąż zbieram okruchy wiedzy i wciąż wiem, że to tylko okruchy.

Pierwsze ćwierć wieku przeżyłam w PRL w przekonaniu, że Żydów już nie ma. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłam żywych Żydów… To było w latach 80. na paryskim lotnisku Orly, kiedy z samolotu linii El Al wysypali się faceci w kapeluszach i chałatach, brodaci, weseli i przede wszystkim żywi!

Potem zobaczyłam w Centrum Pompidou film „Shoah” i zrozumiałam, dlaczego Żydów nie ma w Polsce. Co prawda później dowiem się, że Claude Lanzmann nie wszystko mówił: nie opowiadał o tych, którzy jakimś cudem przeżyli. Ani o tych, którzy pomagali Żydom i kończyli tak samo jak oni. Wtedy tylko dotarło do mnie jedno: że Polacy są winni. Później przeczytam „Malowanego ptaka”.

Przeraziłam się i zawstydziłam tej swojej niewiedzy i tej zbiorowej niepamięci. Zaczęłam odkrywać.

Na początku wokół siebie. Okazało się, że paryski Komitet Solidarności, do którego się zaciągnęłam zaraz po 13 grudnia ’81, szybko się rozpadł na „Komitet prawdziwych Polaków” i „Komitet żydowski”. Na znak protestu zostałam w tym drugim. Te kilka lat było dla mnie największą lekcją patriotyzmu i polskości, w najlepszej emigracyjnej kompanii: wśród działaczy politycznych i artystów, emigracyjnych arystokratów, twórców „Kultury” Giedroycia i polskich księży. No i oczywiście Żydów. Naczelnym gazetki, którą robiliśmy dla Francuzów z polskiej prasy podziemnej był Sewek Blumsztajn. Pierwszy artykuł (rozmowa z księdzem Popiełuszko) napisałam do „Kontaktu” Bronka Wildsteina. W drzwiach Kultury w Maison-Laffitte, a później na wszystkich wydarzeniach politycznych mijaliśmy się, każdy ze swoim magnetofonem, z Andrzejem Mietkowskim. Wszyscy trzej później będą moimi najlepszymi szefami w polskich mediach po upadku komuny. Chodziłam na wykłady Aleksandra Smolara i Jurka Minka (przywiezie nam z RFI pierwsze mikrofony dla Radia Zet, które zrobimy z Andrzejem Woyciechowskim i Januszem Weissem). Do Nelki Norton, wyrzuconej z Polski po 68 roku, jeździło się na narty we włoskie Alpy (prowadziła w Turynie oddział „Solidarności”). Karol Stein pomagał mi w piwnicznej „aptece”, gdzie pod rozkazami Aliny Margolis-Edelman szykowałam konwoje z lekami do Polski. (Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to ona wynosiła z getta na plecach Marka Edelmana, a po zaminowanym polu szła boso, żeby lepiej badać grunt. Wiem, że dziś byłaby po stronie Palestyńczyków).

To jej zaniosłam mojego świeżo urodzonego synka, żeby się pochwalić, bo moja mama była cholernie daleko, w Warszawie. Kiedy do Polski wróciłam, oddałam go do żydowskiego przedszkola.

Z radością odkrywałam Polskę żydowską. „Demaskowałam” życiorysy geniuszów i poetów, otwierały mi się oczy na zawiłości rodzinne moich przyjaciół, którzy nierzadko też sami odkryli je przed chwilą. Ktoś się dowiaduje, że cała rodzina matki jest w Izraelu, ktoś zaczyna pisać tylko o tym, ktoś przyjmuje żydowskie nazwisko dziadka… I najważniejsze: mówi się o tym normalnie, bez zniżania głosu i sprawdzania, czy są sami swoi. Bardzo chciałam być swoja, a raczej by oni nigdy więcej nie czuli się nieswoi.
Wyostrzył mi się słuch na te wszystkie spiski: „żydokomuna”, „Żydzi rządzą”, „koszerna gazeta”… Wytykałam, ośmieszałam, beształam. To była moja prywatna szkoła wstydu, wyrzutów sumienia, choćby za cudze winy.

Poczułam, że są lepsi. My im ciągle zazdrościmy. Ja zazdroszczę: naukowców, filmowców i poetów, wykształcenia i solidarności. W tym podziwie i zazdrości zamarzyło mi się być Żydówką. Zaczęłam szukać.

Szukałam… ale nie swojej tożsamości czy korzeni, bo ja nie wierzę w te bajki o pochodzeniu. Uważam, że jesteś tym, kim jesteś, kim chcesz być, tym, co robisz, a nie zlepkiem nazwiska, genów i majątku. Prędzej językiem, pieśnią, która odbijała się od ścian twojej chaty, dworku albo od ściany lasu. No dobra, możesz nosić w środku jakąś tęsknotę, bo ona jest w przekazie czy w przedmiotach, które ciągną się za twoją rodziną. Możesz mieć pamięć głodu i niedostatku z Syberii: potem nadrabia się je robieniem zapasów czy zbieractwem – te wszystkie słoiki z przetworami, a także śrubki, pudełka i sznurki, które mogą się przydać…. I strach przed bombami możesz nosić, choć u mnie to raczej szkoła sztuczek, jak się nie dać. Babcia przekazała mi lekcję z warszawskiego powstania: w czasie bombardowania wskakuj do leja po bombie, bo pewnie drugi raz w to samo miejsce nie spadnie. I znaj przejścia między podwórkami. A mama…

Mama urodziła mnie w drewnianym domu w Świdrze, gdzie przed wojną na lato zjeżdżali Żydzi z Warszawy. Po wojnie nie było już Żydów, ani nie było Warszawy, a ich domy zajmowali ci, którym udało się wyjść ze zgliszcz. Jak moja babcia, która straciła w powstaniu dom, policzek i męża. Ale to nie był mój dziadek.

Dopiero dużo później, dużo za późno, moja mama próbowała rozwiązać zagadkę swojego ojca.

Mama go nie znała. W dokumentach w rubryce „imię ojca” ze wstydem pisała „n.n.”. Nie mogła wybaczyć swojej matce, że urodziła nieślubne dziecko. Pamiętała, jak schowała ją w szafie, kiedy „tamci” przyszli ją odkupić. Mieli elegancki sklep na Marszałkowskiej, raz nawet zabrali ją tam, żeby jej kupić paletko. To była bogata żydowska rodzina, która gotowa była wziąć dziecko, ale nie chciała jej matki, wyemancypowanej krawcowej – „singierki”, która z walizkową maszyną do szycia marki Singer chodziła po domach klientów.

Drugi raz moja babcia ukrywała moją przyszłą mamę przed Niemcami, bo dziewczynka miała „zły wygląd”. Po tym, jak granatowy policjant z tłumu na dworcu wyłuskał jej kędzierzawą czuprynę, matka za bimber wykupiła ją z gestapo, po czym wywiozła na wieś i szybko wydała za partyzanta.

Na wsi gdzieś między Mińskiem a Karczewem mieszkała pod jednym dachem z ciężarną Żydówką, która pewnego dnia urodziła martwe dziecko. Wuj wysypał gwoździe z pudełka i zrobił z niego trumienkę, a tamta kobieta już nie chciała zostać w chacie i poszła do ziemianki, gdzie ukrywała się reszta Żydów z tej wioski. Nie wiadomo, czy przeżyli.

Udało mi się sklecić tę historię ze strzępków wspomnień mamy i dyskretnych plotek ciotek. To słowo na „ż” zwykle mówiło się jakoś ciszej. Wiele lat później kupiłam mieszkanie w tak zwanej pożydowskiej kamienicy. 50 lat po wojnie były na niej wciąż ślady kul. Sadząc coś w ogródku znalazłam duże kości.

Czasem błądzę myślami po Warszawie mojej mamy. Także tej, w której mogłaby się znaleźć, gdyby poszła do ojca.

***

Szukałam pamięci tej ziemi, a raczej domów, które wciąż stoją w miastach i miasteczkach całej wschodniej Polski. Nauczyłam się odróżniać wokół rynków te parterowe, najwyżej jednopiętrowe domki bez podmurówki, z jednym, dwoma schodkami od frontu, które prowadziły do sklepu, a ten z kolei przechodził w mieszkanie, choćby nie wiem jak przemalowane. Hanna Krall mi mówiła, że ona też je bezbłędnie rozpoznaje. Jej książki stały się dla mnie elementarzem i katechizmem.
Krążąc po Polsce z kamerą nienatrętnie, prawie niechcący, wyciągałam od ludzi historie. Pełno historii. No i zarośnięte cmentarze. Odrabiałam lekcję.

Kazimierz, Tomaszów, Iłża, Szczebrzeszyn, Frampol, Lubartów, Międzyrzec, Goniądz, Tykocin, Jedwabne… Do Jedwabnego pojechałam WTEDY. Ale nie dołączyłam do marszu warszawskich oficjeli i kolegów z Wyborczej, którzy maszerowali główną ulicą razem z prezydentem Kwaśniewskim, za barierkami postawionymi przez policję. Stanęłam po TEJ stronie ogrodzenia, razem z miejscowymi. I zostałam wśród nich jeszcze potem, gdy oficjele wyjechali. Milczeli. Odkrywałam syndrom „sąsiadów”.
Jeden ze swoich pierwszych „żydowskich” reportaży napisałam z Marszu Żywych, a dokładnie chodząc obok. Notowałam wypowiedzi obserwujących z boku, mieszkańców Warszawy i Oświęcimia – niechętnych, złośliwych, ewidentnie antysemickich. Gazeta Wyborcza reportażu nie puściła.

Dziś już lepiej rozumiem to rozdrażnienie polskich gapiów, bo ja sama czuję się źle, wchodząc do muzeum Polin w Warszawie, kiedy muszę się poddać kontroli na bramce. Jakbym wchodziła do lepszego, bezpiecznego świata, zostawiając po tamtej, mojej stronie jakieś moje zło. Karuzelę.

Raz w Krakowie w antykwariacie przy Placu Żydowskim wypatrzyłam wśród judaików Medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Po nazwisku trafiłam do właścicielki. Emerytowana nauczycielka zapewniała, że to nie ona wystawiła go na sprzedaż. Medal jej gdzieś zginął, choć to ona w imieniu rodziców odbierała go w Izraelu. Niby dumna z rodziców, którzy ukrywali przed Niemcami żydowską rodzinę, ale powściągliwa. W końcu poprosiła, żebym nie publikowała tego tekstu, bo w miasteczku nikt o tej historii nie wie. I lepiej, żeby nie wiedzieli.

Za Marszem Żywych pojechałam do Oświęcimia, do Płaszowa i na krakowski Kazimierz. Rozmawiałam z młodymi, którzy na Polskę dzisiejszą patrzyli jak na żywą scenografię „Listy Schindlera”, a film Spielberga znali na pamięć. Pod eskortą uzbrojonych cywilów chodzili smutni, owinięci w białe flagi z niebieską gwiazdą, a potem balowali w hotelach, sami, z dala od polskiej młodzieży, a ich eskorta pilnowała, żeby nie zbliżali się do Polaków. A może się bali? Tak, nas, tubylców się bali. Natomiast starzy z izraelskich wycieczek woleli śpiewać dawne polskie piosenki przy wódeczce i śledziu, a mówili po polsku bez akcentu.

Ambasador Szewach Weiss, kiedy dawał mi wizę do Izraela, namawiał, bym koniecznie pojechała do Jafy spotkać Żydów z Polski, którzy, zmęczeni upałem, w nadmorskich kawiarenkach marzą, by na emeryturę do Polski wrócić. Wiele godzin z nimi później przegadałam, a każdy był nienapisaną książką. Ale nie po to tam pojechałam, moim tematem był konflikt izraelsko-arabski, a nie polsko- żydowskie sentymenty.

Do „naszych” było mi dużo bliżej. W kibucu Nir Oz, tuż przy granicy ze Strefą Gazy spędziłam noc u Alexa Danziga, który dziś siedzi gdzieś ukryty w podziemiach, zakładnik w rękach Hamasu. Jeśli żyje.

Wiele razy przydał mi się w Izraelu polski język, a jeszcze bardziej rosyjski. Po rosyjsku gadałam z młodymi, często z żołnierzami. Nawet na dyskotekę szli z karabinami. Zastanawiam się, ilu z nich ginie dziś w obronie nowej ojczyzny. Uciekali do ciepłego kraju od Sowietów, ostatnio od wojny na Ukrainie, a teraz zakuci w hełmy i kamizelki kuloodporne, zatrzaśnięci w czołgach przez szpary luku patrzą przerażeni na betonową pustynię zbombardowanego miasta i strzelają do wszystkiego, co się rusza. Czy oni chociaż rozumieją hebrajskie komendy? Czy oni bardzo się różnią od palestyńskich dzieciaków, które Hamas wziął jako żywe tarcze? Tylko te palestyńskie nie mają karabinów i kewlarowych kamizelek. Ech, lepiej było zostać w Odessie…

**

Moja pierwsza wyprawa do Gazy to reportaż pod tytułem „Żywe bomby” – poszukiwanie zamachowców-samobójców. Palestyńczycy pokazali mi niedorozwiniętego chłopaka w więzieniu, któremu sami uniemożliwili zamach – taki przekaz na eksport, że niby na terror nie ma przyzwolenia. To było wkrótce po porozumieniach w Oslo: miał być pokój – koniec intifady i początek palestyńskiego państwa. Ale w slumsach obozu dla uchodźców w Gazie spotkałam kobietę, która nie bawiła się w dyplomację. Chwyciła swojego niemowlaka i przed kamerą wymachiwała nim, krzycząc: „Ten chłopak pojedzie kiedyś do Izraela, żeby zabić siebie i kilkunastu Żydów!”. „Dzicz” – pomyślałam wtedy. Ale dziś zastanawiam się, jakie byłyby wytworne Polki z powstania warszawskiego, gdyby przeżyły pod okupacją nie pięć, tylko pięćdziesiąt pięć lat? Jakich metod imaliby się szlachetni działacze polskiego podziemia po pół wieku pod okupacją? Bo cała Strefa Gazy to obóz dla wypędzonych z zajętych przez Żydów terytoriów w 1948 roku. Ten czas katastrofy – dla Arabów Nakba – Izraelczycy nazywają wojną o niepodległość.

**

Byłam w Gush Katif, żydowskim osiedlu w Strefie Gazy, gdzie każdy urzędnik miał pod biurkiem hełm, a za paskiem pistolet. Gdzie dzieci ze szkoły na parking, do pancernego autobusu, przebiegały chyłkiem wzdłuż muru, który miał je chronić od palestyńskich pocisków. A nad całą nowoczesną wioską górowała gigantyczna betonowa budowla – synagoga w kształcie gwiazdy Dawida – tak, żeby tamci widzieli. Do osiedla na pustyni prowadziła specjalna szosa tylko dla Żydów, taksówkarz pędził na łeb na szyję, rozglądając się po niebie, czy nic nie leci, a obok w pyle Arabowie wieźli na konikach kartofle – na „naszą” szosę wstępu nie mieli. Mogli tylko sprzątać w hotelowym resorcie po izraelskiej stronie albo czasem strzelić z domowej roboty bomby w wypielęgnowane osiedle swoich strażników.

Żeby jakoś skończyć tę sytuację nie do zniesienia, w 2005 roku Izrael nakazał swoim osadnikom opuścić osiedle Gush Katif w środku Strefy Gazy. Protestowali: przywiązywali się do ogrodzenia, wojsko wyrzucało ich siłą, a domy i cenne szklarnie zburzyło. Co zostało, zburzył potem Hamas.

Ale o ile wtedy usunięto stamtąd osiem i pół tysiąca osadników, to na Zachodnim Brzegu, też teoretycznie wydzielonym dla Arabów, osiedliło się w ostatnim czasie pół miliona Żydów.

Z Zachodniego Brzegu codziennie dochodzą informacje o starciach. Trzystu Palestyńczyków zginęło od 7 października. A przecież teoretycznie, oficjalnie tu nie ma wojny ani Hamasu. Giną najczęściej z rąk uzbrojonych izraelskich cywilów, którzy napadają na arabskich chłopów i każą im się wynosić. Okupacyjne wojsko izraelskie na to nie reaguje. Palestyńskie dzieciaki obrzucają żołnierzy kamieniami i jeśli akurat nie trafi ich kula, to lądują w izraelskim więzieniu. Stąd wśród więźniów wypuszczonych w zamian za część zakładników, których 7 października porwał Hamas, są właśnie dzieci.

**

Izraelski gwiazdor śpiewa pieśni o powrocie do Gush Katif.

**

Jechałam kiedyś autem z kobietą, kiedy w środku zatłoczonego miasta, to był chyba Tel-Awiw, rozległo się wycie karetki na sygnale. Rozglądam się z niepokojem, jak by tu jej ustąpić, kiedy pani mówi, nie zdejmując nogi z gazu: „Spokojnie, tamten już ledwie zipie, a my żyjemy”. Zgrzyt. Tu śmierć czyha za każdym rogiem, w każdym autobusie, w każdym plecaku – tłumaczyłam sobie. „Średnio w kraju mamy dwadzieścia dwa zamachy dziennie” – powiedział mi rzecznik armii. To było dwadzieścia kilka lat temu. Kiedy szukałam miejsca zamachu na bazarze w Jerozolimie, kupcy śmiejąc się, pytali: „Którego zamachu?”, bo tam zamachy to codzienność. Godna podziwu zimna krew, patriotyzm, desperacja? Niepojęte, a jednak… Ja na każdym kroku widziałam w Izraelczykach Żydów uratowanych z Oświęcimia.

Ale po latach przychodzi zaskakująca myśl: ofiara, wystawiana na ciężkie próby, wcale nie staje się przez to dobrym człowiekiem.

Naród, przez wieki prześladowany, w Izraelu jest w końcu narodem zwycięskim. Lekarstwem na Holokaust stał się kraj silnych ludzi. Nadludzi. Nad zwierzętami. Bo tak teraz mówią o swoich przeciwnikach. Hamasowcach, czy wszystkich Palestyńczykach? Teraz, po masakrze, kiedy w jeden październikowy dzień Hamas zabił tysiąc dwieście osób, jest w Izraelu świeża trauma i świeża żądza zemsty. Oko za oko, ząb za ząb. Tylko 30:1.
I znów przyłapuję się na myślach niechcianych, a ucho z informacyjnego zgiełku nagle wybiera szczególne informacje. Jak to ogłoszenie w pierwszych dniach tej wojny, że Izrael pilnie poszukuje specjalistów do pobierania spermy z ciał zabitych żołnierzy. Pilnie, bo męskie nasienie żyje 24 godziny. Nie pisali po co.

Zwykle od żywych żołnierzy pobiera się krew do banku krwi. W latach 80. wyszło na jaw, że zaznaczano specjalnie krew od Żydów, którzy przybyli do Izraela z Etiopii, by ją potem potajemnie wylać. Widać nie dość czysta.

**

Po dwóch miesiącach walk propaganda izraelskiej armii pokazała swoich jeńców: mężczyźni prawie całkiem nadzy, z zawiązanymi oczami klęczą nad wykopem. Informacja: aresztowani W POSZUKIWANIU terrorystów z Hamasu. Więc zapewne wygarnięci z łapanki. W Internecie krąży filmik z kamery zainstalowanej na hełmie izraelskiego żołnierza: polowanie na człowieka. Poluje pies. Dopada kryjówki, szarpie ciało. Krzyk.

**

Tych wiadomości ani zdjęć z Gazy nie ma na portalu polskich Żydów, który przeglądam regularnie. W Życiu Żydowskim jest galeria zdjęć izraelskich ofiar Hamasu, pod nimi lajki albo modlitwy. I klątwy pod adresem sprawców: „Niech ich piekło pochłonie. Wszystkich”. Znaczy WSZYSTKICH Palestyńczyków.

Krąży mapa historyczna tych ziem, udowadniająca, że nigdy nie było palestyńskiego państwa. Z ironicznymi komentarzami.

Izraelczycy i polscy Żydzi w Internecie śmieją się z kolejnej rezolucji ONZ potępiającej Izrael.

Krótkotrwały rozejm, wymiana części zakładników – wzruszające spotkania rodzin. Tylko izraelskich, oczywiście. Tu nie ma zdjęć uwolnionych nieletnich Palestyńczyków, nie ma chłopaczka z obiema rękami w gipsie, połamanymi w izraelskim więzieniu. Co my wiemy o palestyńskich dzieciach, przetrzymywanych w więzieniach Izraela?

Są zdjęcia zakładników porwanych przez Hamas – tych już zwolnionych i tych, na których czekają. Zrozpaczeni ich bliscy wychodzą na ulice Izraela, domagając się, by rząd ich ratował. Ktoś wciąż reżyseruje kiczowate hollywoodzkie spektakle: a to puste stoły, zastawione dla nieobecnych z ich zdjęciami, a to misie czy baloniki lecące w niebo. Zaklinają, by armia, nacierająca w odwecie, jakoś ominęła ICH dzieci. Ale nie krzyczą, żeby przestała bombardować.

W ostatnich dniach żołnierze izraelscy zastrzelili trzech swoich: zakładników, którzy wyrwali się z niewoli od islamistów i z białą flagą, bez koszul, żeby było widać, że nie kryją pasa szahida, wybiegli naprzeciw nacierającym Izraelczykom. Ci puścili serię, dwóch zabili na miejscu, trzeci, ranny, jeszcze krzyczał po hebrajsku, ale go dobili jak psa. Bezbronnego, z podniesionymi rękami, z białą flagą. O tym polskie Życie Żydowskie milczy, choć huczy już cały świat. A potem pojawił się list matki jednego z zabitych, która nie ma pretensji do żołnierzy, że zabili jej syna, bo jest im wdzięczna, że mordują Palestyńczyków. Tekst szybko znikł ze ściany Życia Żydowskiego.

Na portalu Życie Żydowskie pokazują za to brawurowe akcje armii: jak w jakiejś strzelance żołnierze Cahalu pędzą z karabinami, strzelając na prawo i lewo, wyciągają z domu nagiego, zakrwawionego mężczyznę (to chyba jedyny hamasowiec, jakiego pokazali przez pierwsze dwa miesiące), suną czołgami i spychaczami przez pustynię – nie wiem, czy to było miasto? Zatykają triumfalnie białe flagi z niebieską gwiazdą na górach czegoś. Idą mściciele. Zdobywcy. Sfotografowali się w sali hamasowskiego parlamentu, pod godłem, wśród nowiutkich foteli, a potem pokazali, jak ten parlament wysadzają w powietrze. Bombardują szpitale, bo ich podziemia mają być bazami Hamasu. Rzeczywiście, po ataku z powietrza zapuszczają się w tunele, czasem trafiają na jakieś sprzęty, pojedyncze sztuki broni. Wroga nie widać, walk nie widać. Nacierają z powietrza i artylerią. A że masowo giną cywile? Trudno, skoro służą jako żywe tarcze…

Tak, to bandycki Hamas użył swoich jako żywe tarcze. Tak, swoje dzieci i matki. Wbrew wszelkim regułom wojny. Ale co za armia w żywe tarcze strzela?

Korespondent Sky News uchwycił, jak pod lufami karabinów przesuwają się uciekinierzy, akurat żołnierz trzyma na muszce mężczyznę, który po kamienistej drodze ciągnie krzesło z dużą, niesprawną kobietą. Zostawia ją na chwilę, wraca po tobołki i znów dalej przeciąga matkę czy żonę. Komputer się zapętla i powtarza tę scenę całą wieczność.

Wojsko Izraela rozrzuciło ulotki nad miastami i obozami uchodźców – uchodźców od trzech pokoleń. Ulotki nakazują im się wynieść z północnej Gazy na południe. Ale teraz już i południe bombardują. Zaczął się głód.

**

Mam w Izraelu bliskich. Uciekli z Moskwy, gdy zaczęła się wojna z Ukrainą. Izrael to jedyny kraj, który przyjął rosyjskich Żydów z otwartymi ramionami, dając im wikt i opierunek. Kiedy 7 października TO się zaczęło, zadzwoniłam, żeby powiedzieć, że w każdej chwili mogą przyjeżdżać pod mój dach. Tydzień później, gdy przyszły pierwsze zdjęcia rannych palestyńskich dzieci, znów zadzwoniłam, by spytać, czy oni też to widzą. Kilka bluzgów i ban.

Życie Żydowskie też mnie zbanowało. Oni (właściwie ona, autorkę portalu znam od lat) codziennie pokazują nowe zdjęcia z Gazy, robione przez izraelskich żołnierzy. Triumfalne okrzyki i oklaski, kiedy znów wysadzają coś w powietrze. Buldożery zrównujące z ziemią wszystko, co na ich drodze. Z daleka, bez twarzy. Ale jednego dnia wrzucili filmik z żołnierzami, którzy w jakiejś zagrodzie karmią szczeniaki i osiołka, głaszczą i tulą. Nie wytrzymałam, zapytałam: „A gdzie są właściciele tych słodziaków?” Mój komentarz na Życiu Żydowskim zniknął razem ze mną.

**

Miałam jechać na imprezę „Sztetl Falenica”, ale odechciało mi się.

**

Polskie kanały telewizyjne są bardzo oszczędne, więc oglądam France 24. Dużo oglądam, za dużo. Tu też po wkroczeniu Hamasu do kibuców i na teren koncertu dla izraelskiej młodzieży mówiono głównie o bestialskiej rzezi urządzonej izraelskim cywilom, ale w ciągu kilku dni ten program stał się bezpośrednią transmisją z zagłady Gazy. Oczywiście z komunikatami władz Izraela, z komentarzami polityków ze świata – Amerykanie natychmiast wysłali żelazne wsparcie militarne (lotniskowiec USS Gerald R. Ford i amunicję kalibru 155 mm z magazynów sił USA w Izraelu, z której dotąd czerpano zasoby na ratunek Ukrainie), a polski prezydent zaoferował pomoc humanitarną dla Izraela (Palestynie chyba nie zaproponował). Wraz z rosnącą liczbą zabitych Palestyńczyków zaczęły się jednak mnożyć pytania o proporcje – ile można? Kiedy szef ONZ Guterres jako pierwszy skrytykował poczynania Izraela, Izrael zażądał jego dymisji. Izraelczycy nic sobie nie robią z kolejnych głosowań i rezolucji Organizacji. Każdą rezolucję krytykującą Izrael torpedują Stany Zjednoczone. Polska dyplomatycznie wstrzymuje się od głosu.

Bo w temacie żydowskim Polska od lat chodzi jak po jajkach z obawy, żeby nam znów nie przypisali… My mamy kompleks antysemitów, jak Niemcy. Tyle że Niemcom wszystko wyciągnięto, stanęli pod pręgierzem, płacą odszkodowania. A my – zwycięzcy i ofiary – wciąż mamy coś za pazurami. Te butelki po mleku, nagle odkopane, jak w opowiadaniu Grynberga. I te nieodkopane. Tyle książek jeszcze nienapisanych… Chyba nigdy nie da się wymazać z pamięci tamtej krzywdy: nierówności wobec nieszczęścia. Kiedy jeden z sąsiadów płonie, a drugiemu udaje się przeżyć, to ile jest w tym jego winy?

W przestrzeni publicznej to pytanie szybko przepoczwarza się w jakieś liczby: nagle wybucha narodowy spór o to, czy Polacy zabili więcej Niemców czy żydów. I międzynarodowy, już nie o symbole, jak słynne „polskie obozy”, za które rząd PiS chciał karać więzieniem (wycofał się pod naciskiem), ale o grube pieniądze. Kiedy pisowski rząd próbował zamknąć kwestię żydowskiego mienia bezspadkowego, wybuchła międzynarodowa awantura z udziałem Wuja Sama. Rząd znów się ugiął, ale łatkę antysemitów dostał na amen.

Zapytałam wtedy przyjaciela z Francji – był moim mentorem, swatem i kompanem od kieliszka – co o tym myśleć. Odpowiedział mi jednym słowem: „Wypierdalaj”. I to był ostatni list od niego.

**

„Przez ostatnie dwa miesiące widzieliśmy wzrost antysemityzmu w wielu krajach, także w Polsce” – powiedział ambasador Izraela w Polsce Jakow Liwne. Był wśród tych, których ekscentryczny poseł przywitał gaśnicą, gdy w polskim parlamencie zapalili chanukową świecę. Grzegorz Braun swoim performance strzelił kulą w płot: jego atak na religijny symbol i mitologię judaizmu – podręcznikowy antysemityzm – obudził demony. Wszyscy politycy, nawet ci, którzy kiedy indziej krytykowali krzyż w Sejmie albo naciski Izraela na regulację roszczeń majątkowych, wyparli się go. Stanie za to przed sądem, ale młodzieżowy hit o jego wyczynie miał już w Internecie dwa miliony wyświetleń. Sprawie palestyńskiej to nie pomogło.
„Widzieliśmy przejawy antysemityzmu na ulicach wielu miast – ciągnął ambasador. – Ludzie chodzili z hasłami, które w zasadzie wzywały do mordowania Żydów tylko dlatego, że są Żydami.”

Pan ambasador się myli. Na ulice Warszawy co sobota wychodzą demonstracje w obronie Palestyny. Na jednej studentka, zresztą z zagranicy, wystąpiła z plakatem, pokazującym symbol Izraela w koszu na śmieci, za co władze najwyższego szczebla w Polsce strasznie się kajały. Gdy na następnej pojawiło się hasło „Free Palestine”, ambasador Izraela zażądał zakazania demonstracji. Rzeczywiście w kolejnym tygodniu prezydent Warszawy zabronił przejścia demonstrantom pod ambasadę Izraela, ale sąd jego decyzję uchylił, więc znów kilkadziesiąt osób maszerowało z flagami Palestyny, ze zdjęciami zakrwawionych dzieci, skandując „From the River to the sea Palestine will be free”.

Chodzą, chodzę z nimi pod siedzibę rządu, pod Sejm, pod ambasady amerykańską i izraelską, pod Pałac Kultury, pod przedstawicielstwo Komisji Europejskiej… Właściwie ci sami ludzie, większość obcokrajowców w arafatkach. Policji jest więcej niż demonstrantów, a demonstrantów z każdym tygodniem mniej. Idzie zima.

**

Jest grudzień. Kleszcze się zaciskają. Dwa i pół miliona ludzi zepchnięte pod zamkniętą granicę, zatrzaśnięte w Gazie na powierzchni równej Krakowowi. Półtora już straciło dach nad głową. 16 tysięcy – życie. W tym dwie trzecie to dzieci.. Mieszkają w namiotach, piją słoną wodę, wyciągają ręce po jedzenie. Z przodu morze, z tyłu pustynia, z góry bomby. Na naszych oczach dzieje się zagłada.

Dziennikarzy tam wciąż nie wpuszczają. Są miejscowi, nadają. Na dziennikarzy się poluje. Ostatnio izraelski czołg trafił dwóch, bo ich dron z kamerą miał zakłócać pracę dronów wojskowych. W połowie listopada obliczono, że zginęło tam 48 dziennikarzy.
Kończy się styczeń. Liczba zabitych kolegów podwoiła się. 90 procent mieszkańców straciło dach nad głową. Ministerstwo zdrowia Gazy podaje, że na skutek bombardowań w ciągu stu dni operacji zginęło 25 tysięcy 105 osób, w ogromnej większości cywile – dzieci i kobiety. Po stronie Cahalu – dwustu dwudziestu żołnierzy.

**

Cahal buldożerami rozkopuje groby w Gazie, wyciąga trupy, szuka ciał zakładników.

**
Luty. Na granicy egipskiej izraelskie kobiety blokują transporty z pomocą humanitarną dla Gazy. Na nieliczne ciężarówki, którym udaje się wjechać do zablokowanej Strefy, zaczynają się napady głodnych ludzi i band.

Francuzi zrzucają racje żywnościowe z samolotu. Część transportu wpada do morza. Ludzie rzucają się wpław. Na wychodzących z morza z wyłowionymi pojedynczymi paczkami rzucają się głodni chłopcy. Cywile z drągami próbują ich odganiać.
Pod ambasadą Izraela w Waszyngtonie podpalił się amerykański żołnierz, lotnik w czynnej służbie. Amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo z wizytą w Izraelu, tańczy w kółeczku z żołnierzami Cahalu.

**

Republika Południowej Afryki wszczęła sprawę przeciwko Izraelowi przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości, oskarżając go o popełnienie ludobójstwa w Strefie Gazy.

Rząd w Tel-Awiwie uparcie twierdzi, że nie przerwie operacji, dopóki nie dopadnie ostatniego hamasowca. Jeden minister proponuje wywieźć wszystkich Palestyńczyków do Konga, inny grozi bombą atomową.

Zachodni politycy coraz częściej podnoszą konieczność utworzenia dwóch państw na tym terytorium. Izrael nie chce o tym słyszeć.

**

Zastanawiam się, czy warto było wyrywać Arabom te skrawki ziemi, otaczać w jedną noc drutem kolczastym i ostrzeliwać się z kibucowej wieży strażniczej, którą fotografował Moi Ver? Tak, zadaję pytanie o prawo i sens izraelskiego państwa na tamtych ziemiach. To też wedle niektórych oznacza antysemityzm.

**
Dziś wiem, że w Polsce są Żydzi. Znamy się z pracy, z pogrzebów i z towarzyskich imprez. Są w mediach, w polityce i w kulturze. Ich głos jest ważny.

Gdzie są ci, którzy nas uczyli nieobojętności: uczulali, że za murem karuzela, za płotem uchodźcy, za miedzą Ukraina…?

Gdzie jest Agnieszka Holland? Gdzie Adam Michnik? Sewek Blumsztajn, Ania Bikont, Kostek Gebert – moje koleżanki i koledzy z Gazety Wyborczej i żydowskiego przedszkola… Autorytety, elity, głos sumienia?

Wasz głos jest WAŻNY. Dziś oczekuję tego głosu w sprawie bezwzględności izraelskiego państwa wobec Palestyńczyków. Tam na świecie demonstracje, tłumy na ulicach, Banksy, Andrea Bocelli, Greta Thunberg, a Wy? Gdzie są dziś sprawiedliwi?
To nagłe Wasze milczenie, ta cisza zastanawia mnie i niepokoi – dlaczego nagle nabraliście wody w usta? Jeśli już, to półgębkiem i w tonie potępienia: że symetryzm, propaganda Hamasu, antysemityzm…

Teraz nagle czytam, że ktoś z moich żydowskich przyjaciół boi się wychodzić na ulicę. Naprawdę? Warszawiaków się boi? Więc mnie się boi. No tak, bo po 7 października okazało się, że jestem antysemitką.

Jacek Kuroń uczył: bądź po stronie bitych, a nie tych, którzy biją. Dlatego dziś jestem po stronie Palestyńczyków. Wieszam na FB filmy i zdjęcia z Gazy. Czasem ktoś postawi lajka, nikt nie komentuje.

Maria Wiernikowska

 

(źródło: FB Maria Wiernikowska)

Redakcja