Panie premierze, pojechał pan na szczyt UE do Brukseli ze zdecydowanym stanowiskiem, że nie dopuści pan do rozpoczęcia negocjacji w sprawie akcesji Ukrainy. W końcu jednak się poddał. Dlaczego?
– Po tym, jak nie udało się przekonać pozostałych państw członkowskich UE w ośmiogodzinnej debacie, że była to zła decyzja, ostatecznie pozostało pytanie, czy dwadzieścia sześć państw członkowskich może narzucić swoją wolę mnie i Węgrom. Jedyną odpowiedzią, jakiej mogliśmy udzielić, było nie brać udziału w podejmowaniu decyzji. Może być takich sytuacji więcej. Podtrzymuję więc węgierskie stanowisko, Węgry nie brały udziału w tej złej decyzji i to nie obciąża naszego sumienia. Wiemy, że decyzja ta spowoduje wiele kłopotów, ale od teraz mamy podstawę prawną, aby zapobiec tym problemom, jeśli dotrą one na Węgry.
Gdyby dwadzieścia sześć osób przekonywało mnie przez osiem godzin na jakiś temat, w pewnym momencie pomyślałbym, że się mylę. Nie przyszło to Panu do głowy?
– Ależ tak. Z wykształcenia jestem prawnikiem, podczas nauki przez pięć lat ćwiczyliśmy nieustanne analizowanie własnego stanowiska. Węgierska polityka ma teraz możliwość ciągłej oceny własnego stanowiska. Robiłem to przez osiem godzin, tak, zastanawiałem się, czy idę pod prąd. Musiałem stanowczo ustalić, że tak jest. Każdy pojedynczy argument, który Węgry przedstawiły i przedstawiły, był słuszny. Nie jest to nowa sytuacja, tak właśnie stało się z kwestią migracji. Każdy widzi, czym to się skończyło i dokąd doszliśmy.
Decyzja o negocjacjach akcesyjnych z Ukrainą jest raczej decyzją kierunkową, proces ten można później zatrzymywać niezliczoną ilość razy. Czy tak?
– Nie uważam rozpoczęcia negocjacji za kwestię teoretyczną, bo jeszcze nawet się nie zaczęły, ale już musieliśmy zmierzyć się z poważnymi problemami gospodarczymi w dwóch obszarach. Mamy problem z ukraińskim zbożem, które powoduje poważne straty wśród węgierskich rolników, a ukraińskie ciężarówki trzeba już zatrzymywać na granicach Węgier, Polski i Słowacji, bo niszczą przewoźników tych krajów. Otwarcie negocjacji akcesyjnych jest deklaracją, że chcemy, aby Ukraina stała się członkiem Unii. Nasz problem polega na tym, że decyzja ta nie została poprzedzona żadnymi analizami. Co to oznacza dla francuskich, niemieckich i węgierskich rolników, drobnych przedsiębiorców, handlowców, przewoźników, a mógłbym wymienić prawie cały sektor gospodarki?
Niewątpliwie prawdą jest, że walka o członkostwo jest procesem dłuższym i że każde państwo członkowskie ma wiele sposobów na spowolnienie lub zatrzymanie tego procesu, ale sama ta decyzja oznacza, że dwadzieścia sześć krajów chce, aby Ukraina stała się członkiem Unii Europejskiej i chce negocjować. Przez cały ten czas nie jest jasne, gdzie przebiegają granice Ukrainy, nie jej granice oficjalne, ale jej rzeczywiste granice geograficzne i ile osób ją zamieszkuje. Czy ludność na terytorium, które obecnie okupuje armia rosyjska będzie w Unii? Czy my też mamy ich liczyć? Nie ma odpowiedzi na fundamentalne pytania, bo wiele osób myślało, że to tylko gest polityczny, decyzja geopolityczna.
Jednak w dwóch aktualnych i palących kwestiach, jakimi są wsparcie finansowe dla Ukrainy i zwiększenie budżetu UE, nie pozwolił Pan na wypracowanie jednolitego stanowiska.
– Jeśli przekażemy Kijowowi pięćdziesiąt miliardów euro z budżetu UE, może to również oznaczać, że rozdajemy pieniądze narodu węgierskiego. Skoro w budżecie UE nie ma dziś wiele pieniędzy, to trzeba je skądś pozyskać. Można to zrobić na dwa sposoby, jednym z nich jest wspólne pożyczanie. Mamy złe doświadczenia ze wspólnym zaciąganiem pożyczek z Funduszu Odbudowy na Covid i nie będziemy się w to ponownie zagłębiać. Jeśli natomiast nie zaciągniemy kredytów, środki będą musiały zostać przeniesione z istniejących rozdziałów budżetu, a to też może odbić się na pieniądzach Węgrów. I nie godzimy się na to, żeby pieniądze Węgrów były przekazywane Ukrainie.
Fragment wywiadu Viktora Orbana dla gazety „Magyar Nemzet”