KulturaPublicystykaPol’and’Rock Festival, czyli systemowy korpofestiwal

Redakcja1 rok temu
Wspomoz Fundacje

Letni czas, który niestety dobiegł końca, był okazją nie tylko do zwiedzenia ciekawych miejsc, ale także swoistej podróży w przeszłość, którą tak dobrze ujął Bruce Dickinson w piosence Iron Maiden: „Bo wiesz, że to wydarzyło się wcześniej i wiesz, że ten moment w czasie jest prawdziwy i wiesz, że wtedy czujesz deja vu. Czuję się, jakbym już tu kiedyś był”.

Chyba właśnie dlatego po 22 latach nieobecności pojechałem na Pol’and’Rock Festival, aby zobaczyć tak wybitne zespoły jak Napalm Death, Lady Pank czy Proletaryat, i „przeżyć to jeszcze raz”. Naiwność wiary, że autentyzm sprzed lat się powtórzy, zgasła tuż po przekroczeniu progu festiwalu, gdy w głowie zakołatała jedna myśl: korpofestiwal! Poczułem się bowiem jak na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku gdzie serwuje się drogie, rozwodnione piwo oraz byle jakie jedzenie.

Co więcej, przechadzając się główną aleją można się było poczuć jak na jednej z „ulic bankowych” w dowolnym mieście. 22 lata temu jedyne stoisko z jedzeniem, i do tego dobrym, było u sekty Hare Kryszna, a po resztę trzeba było iść do miasta, wówczas do Żar (gdzie ochoczo zamawiałem na dworcu kolejowym pomidorową i pierogi ruskie, ale podczas ostatniego mojego pobytu bar był już zamknięty po słynnej „siekierze Kozłowskiego” za rządów solidaruchów w 2000 roku). Teraz zorganizowano cały przemysł kulinarny, dodatkowo zbudowano do tego Lidla, wszędzie było widać znaki mBanku, Red Bulla, Coca-Coli czy Allegro, identyczne jak na warszawskich paradach LGBTQ. Naocznie przekonałem się w jaki sposób walec kapitalistycznego utowarowienia pochłania kulturę.

Na przestrzeni przeszło 40 lat, licząc od pierwszego Jarocina, zmieniła się struktura ludnościowa festiwalu i można było na nim zobaczyć już z co najmniej trzy pokolenia fanów muzyki, co powszechne jest także na koncertach zespołów metalowych o starszym rodowodzie. Przyjeżdżają tu nie tylko młodzi ludzie, ale także różnych zawodów, mający rodziny, wcale nie gardzący pracą jak potrafią twierdzić niektórzy przeciwnicy festiwalu, a opowieści o hipisach to mit, bo zwyczajnie ich tam nie było, gdyż wymarli w dosłownym tego słowa znaczeniu. Głównie jednak zaznaczenie swojej obecności polega na „zresetowaniu się” i zamanifestowaniu swojej postawy „antyPiS” bez żadnej głębszej refleksji.

A teraz trochę o muzyce. Proletaryat jak zwykle zagrał genialny koncert, chociaż śpiewa obecnie piosenki z najstarszych albumów, gdzie krytykowali ówczesną transformację oczywiście bez konkretyzowania kto jest temu winien, bądź te nowsze nawiązujące do tematów egzystencjalnych lub  ostatnich ośmiu lat rządów wiadomej partii. Zastanawiający jest jednak powód  pomijania w repertuarze świetnego „Made in USA”, nagranego pod koniec XX wieku, który miał mocno antyimperialistyczny wydźwięk. Wokalista Oley twierdzi, że nie grają go na koncertach, bo rzekomo jest „najsłabszy”… Choć to sprawa subiektywna, to czy na miano prawdziwej kontrkultury nie zasługuje jednak tekst jednej z piosenek: „W imieniu demokracji, bez prawa negocjacji, leczymy świat bombami, stań do szeregu z nami”?  Tymczasem zespół woli teraz bronić „wolnych mediów” tzn. amerykańskich korporacji medialnych i grać na małej scenie oznakowanej logiem mBanku.

Sprawny szołmen i naprawdę dobry artysta, Krzysztof Zalewski próbował łamać bariery oddzielające go od widzów oraz budować jakiś fikcyjny egalitaryzm na koncercie. Oprócz tego pojawiły się obowiązkowe u niego tęczowe barwy no i promocja typowej, „kloacznej geopolityki” dla zafascynowanej publiki, gdy zaczął w wulgarnych słowach wyrażać się o Putinie. Jak duże braki wykształceniu mają ludzie skoro nie wiedzą, że już Joseph Goebbels za najlepszą metodę propagandy uznał przemycenie jej do popularnej rozrywki!

Patrząc na oportunizm muzyków występujących w tym festiwalu, ża chciałoby się prowokacyjnie sparafrazować jedną z tez o Feuerbachu, że „muzycy dotychczas tylko opisywali świat, idzie jednak o to aby go zmieniać”. Szkoda że oni tego nie rozumieją, bądź bardziej zrozumieć nie chcą, a przecież taki festiwal to duża siła i taki ruch, odpowiednio pokierowany, mógłby w jakiś sposób stać się ruchem protestu wobec realnych problemów, a tak już piątą dekadę jest bezpiecznikiem w systemie…

Cóż, wraz z moim zainteresowaniem się polityką prawie ćwierć wieku temu i uświadomieniem skutków kolejnych reform także w służbie zdrowia, już wtedy zrozumiałem, że postać klauna w czerwonych okularach służyła pacyfikacji wykluczonych mas młodzieży. Trzydzieści lat temu bezrobotnym dano Kuronia z zupą, a tym którzy chcieli się leczyć dano Owsiaka, który poprzez zabawę apelował do nich, że „wprawdzie to macie służbę zdrowia, ale raz na rok wyjdźcie na ulicę, weźcie swoje dzieci i idźcie na żebry aby zebrać to 0,01% budżetu na służbę zdrowia, bo to nie załatwi wszystkich problemów, ale pożyjecie sobie dalej w iluzji”. Pogląd na postać Owsiaka przypieczętowało ponad 20 lat temu ujrzenie podczas jednego z finału WOŚP byłego premiera rządu, jednego z niszczycieli polskiego przemysłu, Jana Krzysztofa Bieleckiego. To właśnie było momentem, w którym zobaczyłem Owsiaka jako człowieka systemu i cały schizofreniczny obraz tej hucpy.

Festiwal, który startował z naiwnymi, pacyfistycznymi hasłami „pokój, miłość, muzyka, rock’n’roll”, niepostrzeżenie przekształcił się w miejsce niemalże jawnej agitacji politycznej. Początki owsiakowych imprez były niewinne, oczywiście systemowe, ale jednak swojskie, bardziej spontaniczne, promujące pokojowe hasła, ale w kolejnych latach pojawiły się już jawne promocje środowisk neoliberalnych, namawianie do wstąpienia do wojska, które już wtedy było kojarzone z wojnami napastniczymi. Skończyło się na pełnym podporządkowaniu korporacyjnemu porządkowi, którego przedstawiciele co roku pojawiają się na festiwalu, uwodząc setki tysięcy nieświadomych i bezkrytycznych uczestników imprezy. Wokalista Proletaryatu rzucił wprost ze sceny, że „ma nadzieję, że publika zagłosuje mądrze w wyborach”. Nie dziwi mnie oczywiście taka schizofrenia wśród artystów z naszego kraju, bo jest to niestety norma i ci co bardziej ambitni nie mają odwagi aby tworzyć jakiś intelektualny kontrsystem. Cóż, już dwie dekady temu Noam Chomsky zauważył, że korporacjonizm zaraża hipokryzją zwykłych ludzi, co rozwinął Jacek Kardaszewski w książce Neoliberalizm jest schizofrenią społeczeństwa.

Największym sukcesem neoliberalnej indoktrynacji było wmówienie masom, że nie powinny zajmować się polityką, łączyć muzyki z polityką, aby potem sformatować je zgodnie z własnymi poglądami lepiąc Globalczyka! Np. wobec mnie pojawiły się zarzuty, że nie skupiam się tylko na muzyce i zaczynam zwracać uwagę na aspekty polityczne. Tymczasem dojrzały człowiek powinien widzieć zjawisko festiwalu całościowo. W pewnym wieku nie można przecież widzieć tylko na jedno oko i nie zauważać tego, że stworzono cały przemysł festiwalowy, który sprawia, że można się czuć trochę jak w hipermarkecie, trochę jak na konwencji PO. Po takim czasie nieobecności dysonanse poznawcze są czymś naturalnym, a metoda dialektyczna sama takie krytyczne syntezy nasuwa. Przyjazd nie tylko w celach muzycznych, ale właśnie obserwacji uczestniczącej utwierdził mnie w przekonaniu, że stałem się bohaterem utworu Janka Borysewicza śpiewającego: „wciąż jestem obcy, zupełnie obcy tu, niby wróg…”. To właśnie alienację z autentycznego życia i wartości miał na myśl Guy Debord, tworząc swoje Społeczeństwo spektaklu.

Bartłomiej Doborzyński

fot. public domain

Myśl Polska, nr 39-40 (24.09-1.10.2023)

Redakcja