Nord Stream 2, walka Waszyngtonu i Berlina
Na dnie Morza Bałtyckiego leży sobie rura. Nie dali rady jej położyć Szwajcarzy, którzy o mało butów nie pogubili, gdy w panice uciekali przed amerykańskimi sankcjami. Powoli, nawet bardzo powoli dociągnęli rurę do niemieckiego brzegu Rosjanie.
Potem rurociąg przechodził odpowiednie próby techniczne, w końcu otrzymał akredytację niemieckiego urzędów dozoru. 30 grudnia prezydent Putin poinformował, że rurociąg został napełniony gazem i czeka na decyzję Europy. Wcześniej Gazprom zapowiedział, że dostarczy dowolne ilości gazu, jednak przez nowy rurociąg. Oferta została złożona.
Jednak wtedy zaczęły się perturbacje ukraińskie, czyli wojna, której nie ma (oprócz mediów oczywiście). Amerykanie zaczęli ostrą cisnąć nowy rząd Niemiec, by odżegnał się od rurociągu, narzucając tezę, że w przypadku konfliktu na Ukrainie, za który winę ma oczywiście ponosić Rosja, „Nord Stream 2 nie zostanie uruchomiony”. Amerykańskie jastrzębie chciały nawet prewencyjnie go zablokować, jeszcze zanim „Rosja dokona agresji”. Blinken, szef MSZ, mówił jasno: „Nord Stream 2 jeszcze nie działa, więc jest narzędziem nacisku dla Niemiec, USA i sojuszników, nie Rosji”.
W USA próba wypchnięcia Rosji z rynku gazowego Europy dosadnie określano jako jego „wykończenie” sankcjami. A jednym z narzędzi były też projekty ustaw Kongresu i Senatu USA, nakładających bardzo ostre sankcje na Rosję. Jednak na tyle wiązały ręce Białemu Domowi, że rządzący Demokraci przystopowali poparcie dla nich. Argumenty Departamentu Stanu wyjaśniały zacięty opór Berlina: dlaczego mamy nakładać sankcje na Niemcy (!), kiedy potrzebujemy ich w konflikcie z Rosją.
Po stronie amerykańskiej stanęła, jak zwykle zresztą, biurokracja brukselska, która powtarzała amerykańskie groźby, choć może nie w tak drastycznej i agresywnej formie. Do nacisków przyłączyły się kraje środkowej Europy i oczywiście Ukraina.
Niemcy znaleźli się między młotem a kowadłem. USA są ich najważniejszym partnerem gospodarczym i sojusznikiem poza Europą, ale nie chcą też stać się ich narzędziem w wojnie z Rosją. Ta z kolei to źródło surowców niezbędnych dla gospodarki, głównie energetycznych, ale także potężny rynek, który Waszyngton zamyka przed nimi.
Niemcy trzymają się więc tego rurociągu zębami, chwycili go i nie chcą oddać, mimo że Amerykanie na różne sposoby tłuką ich pałką, żeby się od niego odcięli. A ci – uparcie mówią nie. Kanclerz Scholz z uporem powtarzał tezę swojej poprzedniczki, że to „prywatny projekt biznesowy”, czym doprowadzał do furii Atlantydów. Przyczyny są fundamentalne. Odcięcie od rosyjskiego gazu groziłoby katastrofą, po pierwsze społeczną (ogrzewanie gospodarstw domowych), po drugie energetyczną (udział w produkcji energii elektrycznej). Rosja zaspokaja bowiem 40% ich potrzeb gazowych, 1/3 ropy naftowej i ponad połowę węgla, który wrócił do łask przy horrendalnych cenach gazu.
Poza tym konkurencyjność niemieckiego przemysłu bez rosyjskiego gazu jest zagrożona. A co więcej – cała transformacja energetyczna z jej niestabilnymi źródłami nie ma prawa się udać bez zasilania gazem. A jeszcze gorsze, o czym często przypominają Niemcy – odcięcie od Rosji, poddanie się amerykańskiej strategii, grozi wojną w Europie. Nikt przytomny na umyśle tego nie chce.
Niemcy wili się więc, nie dawali się zmusić do złożenia twardych deklaracji, gdyż wiedzieli, że będzie im to przypomniane i wymuszenie zerwania związków gazowych z Rosją będzie dużo łatwiejsze. Nawet niemiecka minister obrony apelowała, żeby „nie włączać do konfliktu projektów, które nie mają z nim żadnego związku”.
Amerykanom nie udało się nawet rozegrać niemieckiego rządu Zielonymi, którzy generalnie odrzucają gaz jako paliwo. Po początkowych koalicyjnych szarpaninach, niemieckie elity porozumiały się i nawet gorąca przeciwniczka gazociągu Annalena Baerbock (szef MSZ) powiedziała na monachijskiej konferencji: „z amerykańskiego punktu widzenia ostre sankcje są dobre, bo uderzają w Rosję, ale nie w nich. Z naszego punktu widzenia sankcje biją w Rosjan, ale jeszcze mocniej w Niemców. To nie najmądrzejsze, sankcje USA nie powinni czynić więcej szkód Niemcom niż Rosji”.
Na najwyższych tonach konflikt rozegrał się publicznie, gdy prezydent Biden i kanclerz Scholz występowali publicznie po spotkaniu. Biden zadeklarował: „jeśli Rosja dokona inwazji, nie będzie Nord Stream 2”. Jednak Scholz nie powtórzył tego, nawet dopytywany przez dziennikarzy – uchylił się od deklaracji. Nie chciał topić inwestycji wartej 11 miliardów dolarów, narażając przy tym Niemcy na katastrofalne konsekwencje.
Andrzej Szczęśniak
Tekst powstał tuż przed decyzją o zamrożeniu przez Niemcy procesu certyfikacji Nord Stream II
Myśl Polska, nr 9-10 (27.02-6.03.2022)