WywiadyRosyjska idea to mozaika – rozmowa Zacharem Prilepinem

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Porozmawiajmy o rosyjskiej scenie politycznej. Sam pamiętam rozmowy byłego polskiego premiera Leszka Millera z przywódcą Sprawiedliwej Rosji Siergiejem Mironowem, który wtedy utożsamiał się z socjaldemokracją typu zachodniego. Czy nie myślał Pan raczej o współpracy z Komunistyczną Partią Federacji Rosyjskiej (KPRF)?

– Myślałem o takiej współpracy z KPRF, jednak jest to partia na ten moment na takie współdziałanie niegotowa. Stanowi ona zamkniętą strukturę. Osobiście przekazywałem sygnały, że jestem gotów do wszelkich negocjacji, które zresztą już się w jakiś sposób rozpoczęły. Trzeba jednak wiedzieć, że KPRF jest wewnętrznie podzielona na trzy konkurujące ze sobą frakcje. One nie są zainteresowane zjednoczeniem ze mną czy ze Sprawiedliwą Rosją, bo doprowadziłoby to jedynie do zakłócenia ich wewnętrznych walk. Toczy się tam już walka o schedę polityczną po Giennadiju Ziuganowie, choć on w dalszym ciągu doskonale radzi sobie z kierowaniem organizacją. Generalnie ich spory wewnętrzne zepchnęły na dalszy plan realne cele polityczne. Powiem wprost: jeśli coś takiego zobaczyłby Władimir Lenin, chwyciłby on wszystkich za gardła i zrobił porządek, bo to nie jest polityka, tylko jakaś kompromitacja. Ja mogę o sobie powiedzieć, że kompletnie nie interesują mnie sprawy podziału władzy i stanowisk. Nieważna jest dla mnie walka o wpływy, mam ją kompletnie gdzieś. Jestem gotowy do dzielenia się nimi z każdym. Oni nigdy nie będą w stanie tego zrozumieć; zawsze będą myśleli, że chcę nad nimi przejąć jakąś kontrolę. Jest przy tym oczywiste, że hipotetyczna koalicja KPRF z Za Prawdę i Sprawiedliwą Rosją byłaby poważną siłą, która mogłaby znacząco wpłynąć na kierunek zmian modelu ekonomicznego Rosji.

No właśnie. Na ile sądzi Pan, że Rosja potrzebuje takiego zwartego bloku lewicowo-patriotycznego, w sytuacji, w której wciąż widzimy spore wpływy neoliberałów na rosyjskie elity? Tzw. bloku ekonomicznego w rządzie…

– To nie tylko kwestia bloku ekonomicznego, ale też kulturowego, a nawet – paradoksalnie – siłowego. Nawet w tym ostatnim zdarzają się reprezentanci sprzedajnych, kompradorskich środowisk. Ci ludzie już dawno trzymają swoje majątki na Zachodzie i marzą o tym, by tam się kiedyś przenieść. Mamy tu bardzo poważny konflikt. Dlatego właśnie uważam, że środowiska lewicowe, by przetrwać, muszą się jednoczyć. W pewnym momencie to musi się stać. To może nie najważniejsze, ale jedno z podstawowych naszych zadań.

Czy sądzi Pan, że po pojawieniu się znaczącej grupy lewicowych parlamentarzystów w Dumie możliwe będzie uzyskanie wpływu na decyzje polityczne prezydenta?

– Myślę, że z prezydentem można dyskutować. Wszystko w ramach wielopiętrowej strategii. Tylko patrząc z dołu może nam się wydawać, że wystarczy przekonać Władimira Putina, że coś jest dobre, a coś złe i on od razu podejmie odpowiednie decyzje. Niektórzy myślą, że otoczenie Putina jest złe i po prostu trzeba usunąć z niego liberałów. Jeśli jednak dokładniej przyjrzysz się całej tej konstrukcji, zaczynasz rozumieć, że nie wszystko jest takie proste. Putin stworzył misternie zrównoważony organizm. Zrobił to z wielkim trudem, a teraz broni go i troszczy się o niego. Usunięcie któregoś z jego elementów, w tym bloku ekonomicznego, bankowego, oznaczałoby nie tylko eliminację takiego bloku, ale również naruszenie całej tej konstrukcji. Dlatego można tylko bardzo ostrożnie przestawiać te klocki i zastępować jedne drugimi. Koncepcje lewicowe są przemyślane, rzeczywiste i gotowe, ale nikt prezydentowi ich nie zaproponował i to staje się coraz bardziej oczywiste. Były pojedyncze próby, podejmowane na przykład przez prezydenckiego doradcę Siergieja Głaziewa. Jeśli jednak jego nie liczyć, 99% propozycji płynących z lewej strony to co najwyżej przedwyborczy populizm, działanie ograniczone do próby pozyskania jakiejś grupy wyborców. Putin doskonale zdaje sobie z tego sprawę, ma do tego pogardliwy stosunek i sceptycznie odnosi się do całego środowiska. W końcu ma on działający mechanizm i, żeby coś zmienić, trzeba proponować mu inny mechanizm zdolny do działania. Swego czasu proponowałem, by pozostawiono nam Donbas i pozwolono przetestować tam w praktyce nasze postulaty, pokazać, jak działają nasze koncepcje. Jednak w związku z pewnymi okolicznościami nic z tego nie wyszło; nie z winy Putina, lecz ludzi, którzy byli na Donbasie i stworzyli w warunkach wojennych pewien specyficzny model, do którego nie chcieli dopuścić rosyjskich ekspertów, ekonomistów o orientacji lewicowej. Wszystko już miałem przygotowane. Gotowi byli tam jechać najlepsi rosyjscy, lewicowi ekonomiści: Michaił Chazin, Siergiej Głaziew i wielu innych. Możemy wiele rzeczy zwalać na otoczenie Putina, burżujów, czekistów, ale to wszystko bzdury. Trzeba po prostu zaproponować jakiś mechanizm i dowieść, że jest on skuteczny. Wtedy będzie można rzeczywiście zacząć wcielać go w życie. Zrozumiałem to na przykładzie tych sfer życia, którymi się zajmuję: kultury, częściowo również dziedziny wojskowej. Jeśli przychodzi się gdzieś i mówi tylko, że wszystko jest złe, dajcie mi władzę i ja zrobię to lepiej, to nie ma to sensu. Trzeba przyjść i pokazać, że rzeczywiście coś się potrafi.

Był Pan członkiem Partii Narodowo-Bolszewickiej. Wywodzi się z niej też jeden z najgłośniejszych, także w Europie, współczesnych rosyjskich intelektualistów, Aleksandr Dugin. Co Pan sądzi o proponowanej przez niego idei eurazjatyckiej?

– Dugin nie jest już jednak do końca ani narodowym bolszewikiem, ani eurazjatą. Formułuje on kolejne, nowe konstrukcje i proponuje nowe modele. Na pewno cieszy się zasłużoną popularnością. Jest wybitnym myślicielem, wielkim człowiekiem i samodzielnym projektem intelektualnym sam w sobie. Nie znalazłby on jednak miejsca w żadnym ruchu politycznym, jest do tego stopnia wybitny, że trudno, by się gdziekolwiek zmieścił. Ma on u nas, w Moskiewskim Artystycznym Teatrze Akademickim, wykłady, znam go i darzę wielkim szacunkiem. Można by o tym wszystkim długo opowiadać, jednak w skrócie możemy powiedzieć, że w Rosji istniał, obok bolszewików, ruch socjalistów-rewolucjonistów (eserów). W ruchu eserowskim istniało skrzydło lewicowe. Stworzyli oni ruch scytyjski, powołujący się na tradycję Scytów. Ten wątek jednoczył takie postaci, jak poeci Siergiej Jesienin, Nikołaj Klujew, wywodzących się z chłopstwa artystów, którzy jako pierwsi zaakceptowali i poparli rewolucję, robiąc to z pozycji „scytyjskich”. Na bazie lewicowych eserów i „Scytów” pojawił się narodowy bolszewizm. Ideologów tego nurtu, właśnie Jesienina, Klujewa i jeszcze Aleksieja Tołstoja, nazwano właśnie narodowymi bolszewikami. Później nad tym pojawiła się jeszcze nadbudowa, czyli eurazjatyzm. Od ruchu scytyjskiego był do niego zaledwie jeden krok. Scytowie byli przecież plemionami, które przejęły Rosję, nadając jej akcent azjatycki. Tak powstał eurazjatyzm, którego podstawy sformułowali dwaj porewolucyjni emigranci Gieorgij Wiernadski i Piotr Sawicki. Koncepcję eurazjatyzmu rozwinął jeszcze na swój sposób Lew Gumilow.

Dlaczego o tym mówię? Bo to wszystko wygląda, jak matrioszka, złożona z kolejnych, coraz pojemniejszych poziomów. Z tego punktu widzenia moja współpraca, jako człowieka wywodzącego się z ruchu narodowo-bolszewickiego ze Sprawiedliwą Rosją, współczesnymi eserami, układa się w logiczny ciąg. A ostatnio dołączył do nas jeszcze ruch eurazjatycki im. Lwa Gumilowa kierowany przez Pawła Zarifulina, niegdyś bliskiego współpracownika Aleksandra Dugina. Wszystkie te warstwy się na siebie nakładają. W tym sensie idee lewicowe, konserwatywne, narodowo-bolszewickie, eurazjatyckie oraz wiele tych rzeczy, które mówi Putin to wszystko koncepcje jednego rodzaju, a nie różne pomysły, które ja próbuję skleić w jeden zbiór. Trzeba znać choć trochę rosyjską historię, dzieje rosyjskiej rewolucji i kontrrewolucji, by pojąć, że to wszystko elementy jednej mozaiki. Ja próbuję ją tworzyć przez całe życie. Trudno to wyjaśnić nawet w Rosji. Nie tłumaczę tego nawet Siergiejowi Mironowowi, bo to nie jest sprawa, która by go interesowała. Nie bardzo zastanawia się on nad tym, że jest eserem, że są jacyś „Scytowie”. Ja sam zdaję sobie sprawę, jak jest to dla mnie istotne. Jeśli bym tego nie rozumiał, nigdy nie zacząłbym się zajmować żadną polityką, która sama w sobie nie jest dla mnie ciekawa. Jednak próba połączenia tych energii, spośród których energia eurazjatyzmu jest najsilniejsza, to coś, od czego zaczęliśmy naszą rozmowę i co objawiło się na Donbasie. To prąd, który można nazwać światem rosyjskim, w jakiejś mierze dziedzictwem Związku Radzieckiego, ale eurazjatyzm to najpojemniejsza kategoria, która nadal działa.

Niedawno mieliśmy konflikt w Górskim Karabachu i tam przecież też okazało się, że jego mieszkańcy są absolutnie prorosyjscy, w odróżnieniu – nawiasem mówiąc – od Ormian, którzy tak czy inaczej starają się zachowywać swoją wyobrażoną suwerenność, Azerbejdżanu, który zwraca się ku Turcji, a jednak istnieje tam ogromna liczba rosyjskich szkół, które podtrzymują nasze więzi. To skomplikowany obraz, który w jednych miejscach się rozsypuje, a w innych staje się wyraźniejszy, lecz nadal oddziałuje, obdarzony jest energią, z której trzeba tylko nauczyć się korzystać.

Czy, jak już zostanie Pan deputowanym Dumy i nadal będzie Pan zajmował się działalnością polityczną, będzie Pan jeszcze znajdował czas na literaturę?

– Mam taką nadzieję. Nieustannie uprzedzam moich towarzyszy, by nie zmuszali mnie ciągle do polityki, bo muszę mieć czas na pisanie. Liczę na to, że to się uda. Bo przecież, jeśli się nie zastanawiać się nad pewnymi sprawami, nie poddawać się refleksjom i ich zapisywać, to nie ma sensu tym wszystkim się zajmować. Nie bardzo pociągają mnie wszystkie te zebrania, posiedzenia. Rozmawiając teraz z Panem, jestem na wsi, gdzie staram się pisać biografię Michaiła Szołochowa i niewielki tekst o Siergieju Jesieninie. Myślę, że to ważne i aktualne. Pisząc o Jesieninie i Szołochowie, czuję, że zajmuję się właśnie prawdziwą działalnością polityczną. To zdecydowanie ważniejsze od kolejnego posiedzenia jakiegoś komitetu centralnego. Ktoś na takim posiedzeniu może myśleć inaczej, ale ja właśnie tak sądzę. Można pewnie zajmować się jednym i drugim. Nie ma konieczności rezygnowania z literatury, bo chcę nadal wyrażać swoje myśli jako pisarz. W ten sposób artykułuję najważniejsze, realne problemy.

Czyli kolejna Pańska książka będzie o Szołochowie?

– To biografia Szołochowa. Potem chcę napisać powieść na temat XVII wieku, ówczesnego rozłamu, powstania Stiepana Razina, zjednoczenia Ukrainy z Rosją, wojny rosyjsko-polskiej…

No właśnie, powiedzmy coś o Polsce. Niedawno Monika Sznajderman z Wydawnictwa Czarne, które wydawało u nas Pana powieści stwierdziła, że jest przeciwna wydawaniu Pana kolejnych książek, bo uczestniczył Pan w wojnie na Donbasie. Czy takie sytuacje mają miejsce także w innych krajach europejskich?

– Zdarza się to, ale nie mogę powiedzieć, bym szczególnie się tym przejmował. Jestem przekonany, że panująca obecnie atmosfera szybko przeminie. Na pewno tak się stanie w perspektywie historycznej, już za kilka lat. Poza tym są kwestie ideowe, ale jest też biznes. Jeśli będę pisał dobre książki, a pisałem całkiem niezłe, to to będzie ważniejsze. Napisałem na przykład powieść Klasztor, na podstawie której niedawno nakręcono w Rosji serial. To znakomita ekranizacja, która okazała się wielkim sukcesem. A skoro tak, to zostanie on pokazany również na Zachodzie. Już zresztą przełożono go na dziesięć języków, a niedługo pewnie przetłumaczą na kolejnych dziesięć. A jeśli ktoś na Zachodzie zdecyduje się sam na ekranizację mojej powieści, to ludzie zapomną o Donbasie, o wojnie. Trzydzieści krajów weźmie moją książkę i wszyscy zapomną, co robiłem na Donbasie. Z prostej przyczyny: będzie się ona sprzedawać. I takie osoby, jak Monika Sznajderman też zaczną mówić co innego, powiedzą, że Zachar zrekompensował wcześniejsze „straty moralne”, które przyczynił Ukrainie. Wszystko zmienia się dość szybko. Powtarzam, że literatura rosyjska to zjawisko, które oddziałuje w długiej perspektywie. Zdaję sobie też sprawę z tego, że jeśli dziś żyłby Fiodor Dostojewski, Aleksandr Puszkin czy inni klasycy, też mieliby taki status, jak ja: militarystów, ciemnogrodu, niegodziwców, antydemokratów, antyliberałów. W Europie twierdzą, że znają rosyjską klasykę, a przecież jej przesłanie niczym nie różni się od przesłania reprezentującego dla nich „wstecznictwo” Prilepina. Nie porównuję tu poziomu talentu literackiego, lecz zawartość przesłania. Nie twierdzę przy tym, że to przesłanie było dobre, czy złe. Ale kierując się takim myśleniem, możemy dojść do tego, że nie będziemy przekładać Dostojewskiego.

W niektórych krajach takie zjawisko już występuje. Nie wychodzą kolejne wydania klasyków…

– Tak. I to dotyczy nie tylko pisarzy rosyjskich, ale też Rudyarda Kiplinga, Ernesta Hemingway’a, Jacka Londona, świetnej literatury niemieckiej, np. Ernsta Jüngera. W ten sposób dojdzie do wyrzucenia na śmietnik własnej kultury Zachodu, co będzie samobójcze dla niego samego…

Tak już się dzieje…

– Ale my i tak zwyciężymy.

Co do Polski – i nie mówię tu o poziomie relacji politycznych, bo tu wszystko jest, niestety, oczywiste – czy możemy jeszcze jakoś, Pana zdaniem, utrzymywać jakieś stosunki międzyludzkie, prowadzić dialog? Co można zrobić w tej sprawie?

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Niestety, w Rosji instytucje społeczeństwa poziomego, obywatelskiego są bardzo słabo rozwinięte. Trzeba nad nimi pracować. Mogą one zajmować się wspólnym badaniem literatury, słuchania muzyki, obrony praw zwierząt. Jeśli takie oddolne struktury istniałyby w Rosji, mogłyby one współdziałać i oddziaływać na analogiczne polskie struktury. W sytuacji, gdy ich nie ma, wszystko sprowadza się do poziomu oficjalnej propagandy, redukuje do władz politycznych Polski i Rosji. Dlatego niewiele o sobie wiemy i słabo się znamy. Swego czasu proponowałem władzom rosyjskim bardzo proste rozwiązanie, które wydawało mi się najbardziej racjonalne.

W związku z moją działalnością znam na przykład wielu muzyków, bo sam nim też jestem. Znam artystów, pisarzy, bo sam jestem jednym z nich. Mógłbym zorganizować wielki, bogaty w treści festiwal, który mógłby odbyć się w Polsce i pokazać tam nie tyle Rosję, co rosyjską interpretację polskiej kultury. Ściągnąłbym na niego filologów, którzy opowiadaliby o polskiej literaturze i logosie; muzyków grających polskie utwory; aktorów, którzy mogliby odgrywać polskie spektakle. Wszyscy oni przyjechaliby z Rosji. To samo mógłbym zrobić w szeregu innych krajów, o których mam jakieś pojęcie. Zaproponowałem, by takie wydarzenie odbywało się corocznie. Po kilku latach mielibyśmy efektywną strukturę służącą współpracy z polską inteligencją. To wszystko nie kosztowałoby zbyt wiele. Na inne projekty, pozbawione takich efektów, wydawane są tryliony. Jeśli ktoś chciałby mówić, że jesteśmy propagandystami, to byłoby to śmieszne, bo pokazywalibyśmy przecież polski teatr, muzykę i literaturę. Na takiej podstawie moglibyśmy zacząć organizować dyskusje. To zupełnie coś innego niż organizowanie wydarzeń przedstawiających wyłącznie kulturę rosyjską. A tutaj pokazalibyśmy, że Rosjanie są wyjątkowo otwarci, znają kulturę europejską, nadal świetnie rozumieją Polskę.

Mam nadal nadzieję, że będę mógł coś takiego zrobić. I zrobię to w krajach, które najlepiej znam. W Polsce byłem pewnie ze dwadzieścia razy, ukazały się tam moje książki. Najlepsze było to, że na wszystkie moje spotkania autorskie przychodzili wyłącznie Polacy. I Polacy doskonale rozumieli cały kontekst mojej twórczości. Niektórzy z nich mogą nie lubić, a nawet nienawidzić Rosji, ale w odróżnieniu od na przykład Francuzów, Niemców czy Włochów, nie trzeba im niczego tłumaczyć. Rozumieją całe tło, co znacznie upraszcza rozmowę z nimi. Mamy wprawdzie wiele wzajemnych pretensji, ale Polakom nie muszę, jak na przykład Portugalczykom, wyjaśniać podstawowych kwestii.

I dlatego miejmy nadzieję, że niedługo odwiedzi Pan Polskę. Dziękuję z tą ciekawą rozmowę.

Rozmawiał Mateusz Piskorski

Zachar Prilepin (ur. 1975 w Ilince) – rosyjski pisarz, polityk (lider partii Za Prawdę), filolog, artysta, muzyk, dziennikarz.

Myśl Polska, nr 23-24 (6-13.06.2021)

Redakcja