FelietonyŚwit demokracji…

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Demokrację należy rozpatrywać na dwa sposoby; jako system polityczny, którego wyrazem są parlamenty, rozproszenie władzy, partyjność oraz regularne głosowania. Możemy także starać się dociec do sedna sprawy, rozumiejąc ją w kategoriach zjawiska cywilizacyjno – społecznego. A więc przed instytucjami stoją poglądy, nabierające teraz naturę świeckich dogmatów, by iść tropami przekonań Carla Schmitta.

Demokrację powinniśmy sprowadzić do takiego sposobu życia ludów oraz narodów, w którym najmniejsze rzesze współuczestniczą w rządzeniu, a właściwie – ściślej – we władzy kontrolowania różnych jej organów i przedsięwzięć. Ów ustrój – by tak to skonkludować – jest dobrze skrojoną maską, ukrywającą rzeczywiste, najrealniejsze sprężyny i mechanizmy rządzenia. Sukces tego modelu jest aż dotąd tak duży, iż obecnie wszyscy, by efektywnie rozporządzać władzą, zmuszeni są udawać demokratów. Nawet niedawni kanibale z głębi afrykańskich republik. Teraz jakby się ona przeżywa, ujawniając swoje liczne niedostatki.

Jednak jeśli ten system ma oznaczać powszechność, to wypada zapytać o jego najdawniejsze źródło. W naszym  kręgu powszechnie przyjmuje się, że jej podstawowe zręby, a co najistotniejsze duch, powstały w starożytnych greckich miastach – państwach.  Najczęściej związanych z kulturą morską. Tam też miał powstać podstawowy korpus pojęć, które w zasadzie pozostają obowiązujące aż do dzisiaj. Ale czy rzeczywiście owe wyjaśnienie i przeświadczenie należy uznać za satysfakcjonujące? Czy nie ma jeszcze dawniejszych i głębszych podstaw, które trzeba uznać za fundament tego, co nazywamy demokracją? Z pewnością. Wprawdzie historia to cała seria niekończących się epizodów, ale jednak pozostają one ze sobą w pewnej łączności i we wzajemnym powiązaniu. Udajemy się zatem w tę niepewną podróż, która winna nas doprowadzić – do źródeł współcześnie dominujących ustrojów. Aby problem rzetelnie rozważyć powinniśmy cofnąć się możliwie najgłębiej i najdalej w ludzką przeszłość, gdyż wtedy władza polityczna i religijna spoczywała w jednym ręku, a król był wysłannikiem najwyższego bóstwa, będąc – z tej racji – najwyższym kapłanem ustanowionego kultu. I gdy na przykład za pośrednictwem egiptologów zapoznajemy się z wczesnymi okresami państwa faraonów widzimy, że tylko władca i kasta najwyższych kapłanów mięli przywilej  życia wiecznego.

Z biegiem czasu ten najwyższy status ulegał upowszechnieniu, by ostatecznie zakorzenić się pośród szerszych kręgów. Oczywiście dbano o zachowanie ekskluzywizmu; głównie przez konieczność odbycia kosztownego pochówku i znajomości magicznych formuł, otwierających liczne wrota prowadzące do zaświatów. Podobny proces można odnotować pośród wszystkich cywilizacji. Przed naporem tego powszechnego trendu, elity starały się bronić ustanawiając liczne bariery, zwane tajemną wiedzą, którą znały podziemne stowarzyszenia. I właściwie ten scenariusz i stały schemat obowiązują aż do dzisiaj. Łącznie z tym, iż wszyscy bez wyjątku są urzędowo zarejestrowani, mają nazwiska – a nie przezwiska i są indywidualnie grzebani. Doszło i do tego, iż dość liczni domagają się powszechnego dostępu do broni palnej, co jest niewątpliwym dowodem na ochlokratyczne wykoślawienie naszych czasów. Jednak w tej demokratycznej machinie, wyraźnie coś zgrzyta. Wygląda na to, że kończy się pewna epoka, a nawet era. Ostatecznie odejdzie ona do krainy niebytu wraz z upadkiem Zachodu.

Antoni Koniuszewski

Fot. Wikipedia Commons

Myśl Polska, nr 3-4 (17-24.01.2021)

Redakcja