W grudniu dotarłam do państwa na Kaukazie, nieuznanego przez żaden kraj na świecie, o które walczą dwa zwaśnione narody. W Polsce mało kogo interesuje ten fakt, choć gdzieniegdzie można usłyszeć apele o solidarność z… chrześcijanami, którzy mają na pieńku z muzułmańskimi sąsiadami.
Zanim poznałam wersję tych pierwszych, w lutym 2020 roku pojechałam do Baku, gdzie wraz z innymi dziennikarzami i parlamentarzystami państw Unii Europejskiej obserwowałam przebieg wyborów parlamentarnych w Azerbejdżanie. Koordynatorem naszego wyjazdu było Stowarzyszenie Europejska Rada na rzecz Demokracji i Praw Człowieka. W jednym z lokali wyborczych podeszła do mnie starsza kobieta – Azerka, muzułmanka. Ze łzami w oczach opowiedziała mi swoją dramatyczną historię.
Wyznała, że pochodzi z Górskiego Karabachu, Ormianie zabili jej syna, a ona sama – zmuszona do opuszczenia rodzinnego domu – została uchodźcą. Na jej wyraźną sugestię zrobiłyśmy sobie wspólne zdjęcie na tle [przypadkowo (?) stojącej obok] tablicy wypełnionej portretami azerskich żołnierzy, którzy polegli w konflikcie. Nie przypuszczałam, że jeszcze w tym samym roku wybuchnie tam kolejna wojna, a ja znajdę się w sercu konfliktu na zaproszenie strony ormiańskiej.
«Azerowie nie są ludźmi, to zwierzęta» – usłyszałam od matki dziesięciorga dzieci. Całą jej rodzinę wypędzono Mardakertu – miasta w Górskim Karabachu odbitego przez wojska azerskie. Teraz to oni zostali uchodźcami, mieszkają w ubogich warunkach w Stepanakercie, stolicy Republiki Arcachu pozostającej w strefie ormiańskiej.
Przed wyjazdem do Stepanakertu spędziłam trochę czasu w Erywaniu, stolicy Armenii. Miejscowi Ormianie, jak na ludzi Kaukazu przystało, uraczyli naszą grupę dziennikarzy – z Polski, Rosji, Czech i Niemiec – biesiadą przy toastach. Pomiędzy miłe pogawędki i żarty serwowane przy suto zastawionym stole, subtelnie wplatali opowieści o wojnie, by przypadkiem nie umknęło naszej uwadze, że to Azerowie pierwsi zaczęli. Oczywiście mieli to zrobić z podszeptu Turcji, która zdaniem Ormian jest największym złem tego świata. A ja wciąż w pamięci miałam równie miłe biesiady i toasty sprzed paru miesięcy w towarzystwie… Azerów. Tak oto zostałam wciągnięta w nie moją wojnę.
Sporny region
Górski Karabach, Arcach – terytorium na Kaukazie pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem, od południa graniczące z Iranem. W starożytności państwo o nazwie Kaukaska Albania (od gr. i łac. górzysty kraj), zajmowane kolejno przez Armenię (asymilacja), Arabów, Turków, Persów, Imperium Rosyjskie. W czasach Związku Radzieckiego przyłączone do Azerbejdżańskiej SRR jako Nagorno-Karabachski Obwód Autonomiczny, gdzie większość (ok. 75 proc.) stanowili Ormianie. W latach 1988–1994 odbył się tam zbrojny konflikt etniczno-terytorialny między Azerbejdżanem i Armenią. Wraz z rozpadem ZSRR karabachscy Ormianie ogłosili niepodległość i z pomocą niepodległej Armenii wyparli armię Azerbejdżanu. W wyniku tych działań większość zamieszkujących region Azerów opuściło Górski Karabach. Od tego czasu terytorium funkcjonowało jako oddzielne państwo – Republika Arcach – które jednak nie zostało uznane na arenie międzynarodowej.
Ostatni konflikt zbrojny między Armenią i Azerbejdżanem rozpoczął się 27 września 2020 r. W wyniku tych działań Azerowie przejęli m.in. miasto Şuşa/Szuszi – kulturalną i historyczną stolicę Karabachu. Blisko dwumiesięczną wojnę zakończyło pokojowe porozumienie podpisane z 9 na 10 listopada przez Armenię i Azerbejdżan z udziałem Rosji. Ormianie zobowiązani zostali oddać Azerom m.in. resztę strefy buforowej czy południowe części Górskiego Karabachu. I wreszcie, na mocy umowy Rosja rozmieściła swoje siły pokojowe w Stepanakercie, na linii frontu oraz wzdłuż korytarza łączącego Karabach z Armenią.
Przed wyjazdem do Górskiego Karabachu nie miałam pojęcia kto właściwie zaczął i dlaczego. Zresztą nadal mam wątpliwości. Jak to ktoś złośliwie skomentował na portalu społecznościowym: «nie znam się na wojnie». Ale przecież nie pojechałam tam po to, by analizować roszady na geopolitycznej szachownicy, czy wcielać się w rolę sędziego i rozstrzygać kto ma rację. Moim zadaniem jako dziennikarki jest odnotować co usłyszałam i zobaczyłam. Wcześniej jednak zacytuję fragmenty dwóch wymownych wywiadów, by pokrótce zobrazować Czytelnikom z jak skomplikowaną sytuacją mamy do czynienia.
W połowie października generalny dyrektor agencji informacyjnej MIA „Rossiya Segodnya” Dmitrij Kisielow przeprowadził równolegle rozmowę z azerbejdżańskim i armeńskim przywódcą. Prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew powiedział w wywiadzie, że to armeńskie siły zbrojne zaatakowały jego kraj. Co znamienne, Alijew podkreślił, że wcześniej współpraca z poprzednimi rządami Armenii przebiegała pomyślnie i «mimo złożonego procesu obie strony wykazywały chęć podążania ścieżką porozumienia politycznego». Zdaniem azerskiego przywódcy obecny rząd Armenii wszystko zaprzepaścił. Alijew kolejny raz powtórzył, że Paszinian [premier Armenii] to produkt Sorosa. Po czym dodał: «Ale Soros to już nawet nie postać, to pojęcie. (…) Podzielić od środka, zasiać niezgodę, skłócić narody i zniszczyć państwo. I właśnie tak się stało.»
Z kolei premier Armenii Nikol Paszinian w rozmowie z Kisielowem ocenił, że «bojownicy z Syrii zostali przerzuceni przez Turcję do strefy konfliktu w Górskim Karabachu, aby rozpocząć wojnę z Górskim Karabachem, a teraz pojawiają się już na Kaukazie Północnym.» Ponadto, armeński przywódca podkreślił: «Jestem pewien, że po dobrze znanych wydarzeniach z początku XX wieku Turcja chce wrócić na Kaukaz Południowy, aby kontynuować politykę ludobójstwa Ormian na Kaukazie Południowym. Bardzo ważne jest, aby zrozumieć, że jest to pragmatyczny cel Turcji. Nie emocjonalny, ale pragmatyczny, bo Ormianie z Kaukazu Południowego są ostatnią barierą dla Turcji do ekspansji na północ, do ekspansji na wschód i do ekspansji na południowy-wschód, bo jestem przekonany, że jest to kontynuacja polityki imperialnej Turcji.»
Na własne oczy
Do Republiki Arcachu – tj. na terytorium Górskiego Karabachu pozostającego w strefie ormiańskiej – wjechałam 8 grudnia. Już od samej granicy wyraźnie odznacza się tam obecność rozjemczych wojsk rosyjskich. Sami mieszkańcy przyznają, że Rosja jest teraz dla nich gwarancją pokoju. Według oficjalnych danych siły pokojowe liczą 1960 członków personelu wojskowego z Rosji, 90 transporterów opancerzonych, 380 sztuk sprzętu samochodowego i specjalnego.
W trakcie kilkudniowego pobytu nie było ani jednego niebezpiecznego momentu, w którym poczułabym się zagrożona czy zestresowana. W Stepanakercie spotkaliśmy się kolejno uchodźcami, rzecznikiem prasowym prezydenta, duchownym zmuszonym opuścić parafię w Szuszy, rzecznikiem praw człowieka, weteranem wojennym i żołnierzem, który wrócił prosto z frontu. Ponadto dotarłam do różnych zakątków miasta. Nigdy wcześniej nie widziałam tak ubogich warunków życiowych mieszkańców, wiele okien miało wybite szyby, niektóre domy były doszczętnie zniszczone przez bomby; odwiedziłam też miejski targ i miejscowe gospody. Obraz smutku i traumy wojennej wyłania się w tym mieście za każdym rogiem. Doszukując się czegoś pozytywnego mogę wskazać na jedzenie – smaczne i naturalne. Ideałem zaś była kawa – najlepsza jaką w życiu piłam.
Na spotkaniu z uchodźcami mogliśmy spojrzeć w zrozpaczone oczy ludzi, którzy chwilę wcześniej stracili dom. Elmine Ajrapetian z Mardakerta, matka 10 dzieci opowiadała m.in. o nalotach dronów; teraz jako uchodźca dostaje ok. 200 USD zasiłku. Jej mąż, Hamlet Batalian ubolewał, że obecnie w ich domu mieszkają i piją herbatę Turcy. Po czym dodał: „Jeżeli pan prezydent Władimir Putin zechce, wrócimy do domu”. Mężczyzna zachwalał postawę prezydenta Republiki Arcachu, o którym powiedział: „Aajik Hrarutiunian to silny człowiek, bronił swojej ojczyzny z karabinem w ręku”. Jednocześnie nie szczędził krytyki pod adresem premiera Armenii, mówiąc: „Można było zatrzymać wojnę, ale Paszynian nie chciał”. O nalotach na stolicę Arcachu opowiedziała pracownica muzeum geologicznego z Szuszy, gdzie mieszkała przez 25 lat. Kobieta wyznała: „Na początku myśleliśmy, że to jakieś fajerwerki, później zrozumieliśmy, że bombardują Stepanakert i ukryliśmy się w piwnicach”.
Szczególnie gorzkie słowa usłyszeliśmy w murach gmachu najwyższych władz państwowych. Wagram Pogosjan, rzecznik prasowy prezydenta Republiki Arcachu podkreślił: „Jesteśmy głęboko rozczarowani postawą społeczności międzynarodowej”. Jego zdaniem cały świat wiedział, że po stronie agresora walczą przybyli z Syrii najemnicy. Pogosjan powiedział: „Walkę przeciwko nam podjął kraj członkowski NATO – Turcja”. I przestrzegał: „Spodziewajcie się tego, co nas spotkało tutaj, w Arcachu, w samej Europie”. Po czym zaznaczył, że prawdziwym zagrożeniem dla pokoju nie jest Iran, lecz Turcja. „Nasze kościoły bombardowano natowskimi pociskami. Jeśli wszystkie pozostałe państwa NATO milczą, gdy agresji dokonuje jeden z członków sojuszu, to winę ponoszą wszyscy” – spuentował przedstawiciel władz Republiki Archachu.
Kolejnym naszym rozmówcą w Stepanakercie był ojciec Andreas, proboszcz ormiańskiej Katedry Świętego Zbawiciela w Szuszy, gdzie posługiwał od 1992 roku.
Duchowny wyznał: „Myśleliśmy, że nasze granice są trwałe i że niemożliwa jest utrata Szuszy”. Zdaniem kapłana świat milczy teraz tak, jak milczał przed stu laty [w latach tureckiego ludobójstwa Ormian] – skoro Europa, która uważa się za cywilizowaną nie reaguje, jak na jej oczach mordują ludzi. Zaznaczył, że „chodzi nie tyle o materialne, co o moralne wsparcie, bo ono jest najważniejsze”. Zapytany o kwestię wybaczenia wrogom… mówił o wojnie sprawiedliwej [wojna obronna, która stanowi odpowiedź na bezprawną agresję] oraz prawie do wolności. O. Andreas zapełnił również, że „konflikt zjednoczył naród, a Kościół jest z narodem”. Po czym dodał, że „mieszkańcy Szuszy, gdziekolwiek by się nie znajdowali teraz, zawsze gotowi będą do niej wrócić, jak tylko będzie to możliwe”.
Kolejne wizyta miała miejsce w siedzibie Rzecznika Praw Człowieka Republiki Arcachu, którym jest obecnie Artak Beglaryan. Mężczyzna jest niewidomy, a jego twarz odznacza się licznymi bliznami – to skutek tragedii z dzieciństwa jakim było wejście na minę. Podczas spotkania pracownicy organizacji pokazali nam nagrania, jakimi azerscy żołnierze pochwalili się w internecie. Właśnie wtedy zobaczyłam niezwykle brutalne morderstwo dokonane na bezbronnym staruszku, któremu przed kamerą poderżnięto gardło. Ponadto na nagraniach były barbarzyńskie akty bezczeszczenia ludzkich zwłok – dla przykładu, obciętą głowę człowieka wkładano do brzucha martwej świni. Czegoś takiego ludzkim umysłem nie sposób zrozumieć i nawet nie będę próbować.
Jednego wieczoru gościliśmy w domu Artura Farsijana, 58-letniego absolwenta anglistyki w Instytucie Języków Obcych. Po uzyskaniu wyższego wykształcenia pracował w policji i wojsku (pokazywał nam swoje odznaczenia), a gdy wzrok się pogorszył został kierownikiem zmiany w kopalni miedzi. Jego losy przeplatały się z kolejnymi wojnami między Armenią i Azerbejdżanem. W konfliktach zginął m.in. jego szwagier – znaleźli tylko głowę; synowie również napatrzyli się na śmierć – m.in. zwozili z frontu sterty trupów. Region ten zamieszkują ludzie z niewyobrażalnymi traumami wojennymi. Tego wieczoru dowiedziałam się, że nie ma tam odpowiedniej instytucji, która udzieliłaby pomocy tym ludziom.
Któregoś dnia w restauracji w Stepanakercie dosiadł się do naszej grupy żołnierz, który wrócił prosto z frontu. Garik Balasanyan miał wyraźną potrzebę wyrzucenia z siebie swoich emocji związanych z ostatnią wojną, w tym pokazania zdjęć zabitych Azerów. Zgodził się również udzielić wywiadu przed kamerami. Opowiadał o walkach i zabijaniu wrogów. Jednak na pytanie co sądzi o Azerach, odpowiedział: «To też są ludzie». A jakie jest jego marzenie? 27-latek marzy o tym, żeby zakończyła się wojna, a potem chciałby wyjechać do Francji. Pomyślałam, jaka ogromna trauma musi tkwić w tym człowieku, że chce opuścić tak piękne góry, by wyjechać do Europy.
Ormiańska dusza, kaukaskie zwyczaje
W podróż do Armenii i Republiki Arcachu wybrałam się na zaproszenie Klubu Badań Morskich AYAS. Liderem organizacji jest Karen Balayan, kapitan żaglowca CILICIA – repliki XIII-wiecznej łodzi „Armenian Kingdom of Cilicia”, która w średniowieczu pływała dookoła Europy, po Morzu Czarnym i Oceanie Atlantyckim. Żaglowiec zdobi obecnie krajobraz nad jeziorem Sewan, gdzie mieliśmy okazję poznać jego ciekawą historię opowiedzianą przez samego Balayana.
Ormianie są niezwykle dumni z bardzo starej historii swojego państwa; lubią podkreślać, że w 301 roku jako pierwsi na świecie przyjęli chrześcijaństwo. Chętnie opowiadają o narodowej tożsamości i tradycji; z poczuciem godności zapewniają, że zachowali konserwatywne wartości – podczas jednej z biesiad ironicznie komentowali zachodnie szaleństwo związane z ideologią gender, LGBT, ect., Co ciekawe, kpili z niektórych idiotycznych przepisów Unii Europejskiej, którą porównali do ZSRR. Szczególnie ich rozbawiły unijne wytyczne dotyczące długości ogórka.
By przybliżyć goszczonym dziennikarzom swoje wielowiekowe dzieje, Ormianie pokazali nam Instytut Matenadaran im. św. Mesropa Masztoca, potocznie zwany Matenadaran – repozytorium dawnych rękopisów ormiańskich z siedzibą w Erywaniu. I wreszcie, mając w pamięci największą tragedię tego narodu, obowiązkowym punktem programu był Cicernakaberd (orm. „Twierdza Jaskółki”) – kompleks pomnikowy w Erywaniu, poświęcony pamięci ofiar ludobójstwa Ormian 1915 roku, który znajduje się na wzgórzu o tej samej nazwie.
Co znamienne, dano mi odczuć, że również dzieje Polski nie są Ormianom obojętne. Vahe – Ormianin z pokolenia moich rodziców – opowiadał m.in. o historii rozbiorów czy gen. Jaruzelskim. To bardzo miłe usłyszeć tysiące kilometrów od domu, że ktoś interesuje się losami mojego narodu. Zresztą, każdy z dziennikarzy obok różnych podarków otrzymał też upominki nawiązujące do historii swoich państw. Dla przykładu, w moje ręce trafiło godło Polski – Orzeł w koronie – opatrzone podpisem „Kingdom of Poland” (Królestwo Polskie) i łacińską sentencją «Si Deus nobiscum quis contra nos» (Jeśli Bóg jest z nami, kto może być przeciwko nam).
Największym dla mnie przeżyciem były jednak biesiady. Charakterystyczną cechą imprez na Kaukazie są wznoszone toasty. W trakcie przemówień przekazuje się wtedy drugiemu człowiekowi najgłębsze treści – w ten sposób subtelnie można porozmawiać o trudnej historii, ciężkiej polityce, strasznych wojnach, wrogach i… przyjacielskich relacjach międzyludzkich. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu jak płytkie, nudne i puste są pogaduszki na zachodnich imprezach.
W newralgicznym regionie jakim jest Kaukaz byłam już kilka razy. Patrząc w oczy ludzi doświadczonych traumami wojny, rozmyślałam czy kiedykolwiek podołają się z tego otrząsnąć. Choć sama osobiście nie doświadczyłam podobnych trudności, zrozumiałam jedno – bolesna historia kaukaskich narodów, uboższe warunki bytowe oraz życie z dala od zachodniego konsumpcjonizmu zachowały w tych ludziach naturalną potrzebę celebracji przebywania z drugim człowiekiem. Dlatego chwile z nimi spędzone należą do jednych z najbardziej wyjątkowych w moim życiu.
Tymczasem na wieść o tym, że wyruszyłam w podróż do Armenii i Górskiego Karabachu mój serdeczny przyjaciel Krzysztof Koczwara (obecnie mieszkający w Nowym Jorku) napisał do mnie na komunikatorze internetowym takie oto słowa:
«W lutym 1990 roku siedzieliśmy z żoną, bratem i znajomymi na kolacji w hotelu w Zagorsku – a’la prawosławna Częstochowa – [obecnie Siergijew Posad, red.]; było przyjęcie, muzyka, zabawa i konflikt o Górski Karabach. Jako Polacy wprowadziliśmy taką towarzyską atmosferę, że goście z sąsiednich stolików poprosili, czy mogą się dosiąść. Mówimy, że z wielką przyjemnością, ale okazało się, że jedni są z Azerbejdżanu, a drudzy z Armenii. No to my im na to, że skoro my z Polski, a biesiadujemy w Rosji przy ich wspaniale brzmiących melodiach, porywających tańcach i wyśmienitej wódce, to brakuje nam do szczęścia jedynie gruzińskiego koniaku. Tak też się stało – stoliki połączono, a kolacja przerodziła się w biesiadę trwającą do bladego świtu. Myślę, że ten epizod warto mieć na uwadze w tym newralgicznym regionie i rożnych – spornych sytuacjach. A za rozejm nigdy dobrego trunku zabraknąć nie powinno, choćby i rakiety nad głowami śmigały».
Czyż to nie ironia losu, że powyższą wiadomość otrzymałam w momencie zakrapianej biesiady, na której Ormianie dolewając mi do kieliszka przekonywali, że to Azerowie pierwsi zaczęli? Spokojnie, toastów za pokój nie zabrakło…
Agnieszka Piwar
Myśl Polska, nr 1-2 (3-10.01.2021)