Wybory prezydenta naszej nieszczęsnej ojczyzny pokazują jak jest źle. Każdy z kilkunastu kandydatów jest mniejszym lub większym złem, albo nie ma żadnego znaczenia.
Główny pretendent reprezentuje frakcję rządzących ignorantów politycznych, którzy sławę zyskali określając przywódcę naszego sojusznika nie do odrzucenia od 30 lat agentem naszego strategicznego wroga, z którym sojusznik zamierza, jak się okazało, rozdawać karty nowej Jałty, w którym to rozdaniu Polska okaże się za pewne – blotką. Drugi główny pretendent fałszuje historię współpracy aktualnego sojusznika ze strategicznym wrogiem w pokonaniu niemieckiego faszyzmu bezmyślnie ustawiając Polskę jako najbardziej prawdopodobny cel sprowokowanej lub ostrzegawczej agresji. Ten kandydat pięć lat temu zakazał wykonania pieśni „Tiomnaja nocz” – takich rosyjskich „Czerwonych maków pod Monte Cassino”. W uzasadnieniu napisano: „Przyczyną reakcji Dyrektora Nawrockiego był jednoznacznie propagandowy charakter utworu (…) Utwór ten w bałamutny sposób przedstawia rozmyślania sowieckiego żołnierza, który tęskni za pozostawioną w domu kobietą, ocierającą łzy nad łóżeczkiem (wspólnego być może) dziecka. Jest to przykład tworzenia legendy krasnoarmiejca, który walczy za Kraj Rad, a tęskni do domu. Aż chce się zapytać, czy nostalgia ta odbywa się przed, po czy w przerwie w mordowaniu, rabunku i gwałceniu kobiet (oraz często dzieci)”.
Kolejny rządowy kandydat, aktualny Palikot premiera Tuska, deklaruje, że gdy tylko zostanie prezydentem RP to tego Putina wdepcze w błoto, a potem zaraz aresztuje. Te popisy głównych pretendentów ustawiają tak naszego sojusznika jak i wroga w tej samej pozycji: śmiać się z głupawego kabaretu, czy izolować w zakładzie dla krytycznie upośledzonych. Trzeci w sondażach pretendent zapomniał o obiecanych stu ustawach sanacji państwa i mami młodzież obniżką podatków, nie wspominając słowem o pomyśle na obniżkę wydatków. Kolejny chętny to szlachetny bojownik o prawo do życia każdego Polaka, chce byśmy uwierzyli, że uzdrowi kraj nieustannym wskazaniem jedynych winnych naszego upadku i radosnym „szczęść Boże”! Kiedyś Matka Boska w klapie minionego szczęśliwie prezydenta miała zapewniać taką tradycyjną cudowną opiekę. Cuda jednak wymagają wiary, a o to coraz trudniej, gdy oglądamy i słuchamy przedwyborczego przedstawienia: Jest dobrze, a może niestety będzie jeszcze lepiej! O pozostałych aspirantach do wysokiego urzędu wiadomo niewiele za staraniem wolnych od przyzwoitości mediów rządowych i opozycyjnych. Dbają o to, by niepoprawne, a więc niesłuszne głosy kandydackiego planktonu nie zmąciły umysłów suwerena, który ma wybrać tylko między dżumą i cholerą. To taki systemowy dogmat, niespecyficznie polski – syndrom demokratyczny: mamy możliwość wyboru i żaden wpływ na politykę.
Charakterystyczne dla systemu to całkowita absencja w wyborach autorytetów. Co prawda trudno je odszukać, ale przecież nie jest tak, że nikt nie zasługuje na powszechny szacunek i uznanie. Dlaczego główne siły polityczne nie sięgają po ludzi którzy mogliby stanowić powód do dumy? To proste – tacy ludzie nie mają ochoty sankcjonować politycznych sił, słusznie określanych przez JKM i redaktora Michalkiewicza, jako watahy rozbójnicze. W takim systemie żaden przyzwoity człowiek nie może znaleźć miejsca dla siebie i swoich poglądów. To jest przerażająca miara degeneracji i upodlenia tego systemu.
Wszyscy kandydaci odwołują się do swoich, specyficznych rzesz potencjalnych wyborców. Mają mniejsze lub większe sztaby wyborcze, ale nic nie wiadomo o zespołach programowych. Programy są przecież oczywiste – dopasowane do oczekiwań wyborców i kształtowane przez wyniki sondaży. Dobro państwa, społeczeństwa są pochodną oczekiwań lub wręcz z nimi utożsamiane. Nie tylko kandydaci – żadne dostrzegalne siły polityczne nie zdają się turbować niepokojącym stanem państwa bezprawia uwikłanego na dodatek w stan stosunków międzynarodowych wyjątkowo niefortunny, jeśli nie katastrofalny. Jedyna reakcja to przerzucanie się wzajemnymi oskarżeniami o sprawstwo. Realia tych stosunków są z grubsza następujące. Funkcjonalny świat wielobiegunowy pozostaje ciągle w sferze przymiarek i pobożnych życzeń. USA wydają na zbrojenia więcej niż cała reszta świata i to jest wyznacznik znaczenia, wskazuje kto ma moc sprawczą kształtowania stosunków międzynarodowych. Doktryna Monroe’a to nie izolacjonizm jak dotychczas powszechnie mniemano, tylko kontrola i likwidacja zagrożeń dla amerykańskiej hegemonii w skali globalnej. USA przystąpiły do I wojny światowej z obawy, że zwycięskie Niemcy zagrożą amerykańskiej dominacji. Obawy nie były bezpodstawne, skoro Niemcy walczące z wielką koalicją aliantów podpisały wprawdzie pokój, ale przecież nie zostały pokonane i rozbrojone. Podobne były przyczyny akcesu USA w II wojnie światowej. Gdy Japonia zaczęła produkować więcej stali niż USA, obłożono ją całkowitym embargiem na dostawy surowców i paliw. Nic nowego nie dzieje się i obecnie.
Nieskrywany specjalnie, konfrontacyjny stosunek USA wobec Chin wynika wprost z faktu, że Kraj Środka niespodziewanie stał się pierwszą gospodarką na świecie. W ramach przygotowań do głównego starcia z Chinami, prowokacja amerykańska na Ukrainie spełniła ważne zadania: osłabiła Rosję i zdruzgotała gospodarczo Unię Europejską, na którą Polska jest bez alternatywnie skazana. Debaty gadających głów chętnych do ulokowania się pod pałacowym żyrandolem nie dotyczą żadnych pryncypiów polskiej racji stanu. To samo dotyczy liczących się politycznych sił. Zagubiony instynkt samozachowawczy nie ostrzega naszych umiłowanych przywódców, czy pretendentów, że nie wierzga się przeciw ościeniowi. Jeśli nasz jedyny, rzekomo niezawodny sojusznik twierdzi, że się pomylił i dotychczasowy wróg i zbrodniarz odzyskał znamiona świetnego partnera do wielkich interesów dla światowego pokoju, to jakieś ślady rozsądku nakazują przecież refleksję i reset. Można na rympał, jak to robi prezydent Trump, ale przecież to nie jedyna finezyjna inaczej droga dyplomatyczna.
Jeżeli prezydent rzeczywistego globalnego hegemona nie obawia się zostać ruską onucą, to skąd taki obezwładniający strach naszych przywódców? Trochę wiadomo: wpadli we własną pułapkę: natężenie kłamstw i indoktrynacji było tak wielkie, jak totalna, nieuchronna czeka kompromitacja. Dlatego towarzystwo wiruje jak ćmy wokół ognia, który w końcu je dosięgnie, skoro bezmyślnie nie zostawiono sobie ścieżki odejścia. Trudno sobie wyobrazić, jak ten nieszczęsny wybraniec narodu ma zamiar się wymiksować z tego bagna! Ile zniesie upokorzeń od sojusznika i byłego wroga? Widać przecież objawy irytacji sojusznika z powodu braku entuzjastycznego poparcia dla nowego otwarcia. Przekleństwo: „obyś żył w ciekawych czasach” jest dotkliwe dla każdego człowieka. Ale dla przyszłego prezydenta RP to będzie prawdziwy horror. Wyrazy głębokiego współczucia.
Prognozy i proroctwa dla Polski nie należą do obiecujących. Jedne stanowią, że hegemon, zdegustowany oportunizmem wobec nowego otwarcia zaakceptuje Polskę jako kraj dwujęzyczny w granicach podobnych do przedwojennych. To ma sens wobec planów aneksji przez Rosję większości rosyjskojęzycznej Ukrainy o populacji tak drastycznie zredukowanej. Polsce zostanie banderowski zachód. Nie może być przecież tak, że tylko inne narody mają problem z mniejszościami. Nie łudźmy się! To nie wszystko. Unia Europejska, czytaj Niemcy, dopilnuje by getta podparyskie, Kolonii, Malmoe rozkwitły także w Warszawie i nie tylko. Prawo unijne daje możliwość skutecznego egzekwowania jego uroszczeń na prostej drodze finansowych sankcji. Polska stanęła pod ścianą własnym staraniem. Nie odnalazła drogi w labiryncie zmieniających się stosunków międzynarodowych. Takie poszukiwania wymagają dobrej woli i natężenia intelektualnego, a nie zwierzęcej walki o koryto. Przeważnie trzeba wybierać między dżumą i cholerą. Nasi umiłowani przywódcy zagwarantowali, że Polska będzie wyjątkiem. Doświadczy obu.
Eugeniusz Moczydłowski
Klub Myśli Polskiej – Warszawa
Fot. Profil „X” R. Trzaskowskiego